50 | Ten bez Rellie

witam was w 50-siątym rozdziale tańca! tytuł nie kłamie, w tym rozdziale ani razu nie pojawia się rellie, bo wszyscy doskonale wiemy jak spędzili walentynki. tutaj zobaczycie jak spędzali je cyzia, archie, syriusz, evan, nancy oraz avery

mam nadzieję, że pomimo braku rellie rozdział się wam spodoba, enjoy!

(rozdział niesprawdzony)

●●●

NARCYZA

Znów to zrobił. Po raz kolejny mnie zranił. Ponownie przez niego płakałam. I jak zwykle w takich przypadkach dobitnie udowodnił mi, że byłam gorsza.

I to wszystko w Walentynki.

Zaszyłam się w zachodniej części Hogwartu, na którymś z najwyższych pięter, gdzieś w zapomnianym przez wszystkich korytarzu, aby schować się przed światem. Skuliłam się w kulkę nieszczęścia na jednym z obszerniejszych parapetów, by móc spoglądać przez okno na rozgwieżdżone niebo.

Gwiazdy zawsze mnie uspokajały. Były takie piękne i tajemnicze. Dzieliło je ode mnie miliony kilometrów, ale odległość nie przeszkadzała mi w zachwycaniu się ich blaskiem. Tego dnia szczególnie potrzebowałam ich kojącego działania, bo po raz kolejny moje serce zostało złamane. I to przez osobę, z którą miałam spędzić resztę życia. W odbiciu szyby wciąż odbijały się zaschnięte łzy na moich policzkach, które spowodował Lucjusz.

Po tym jak pogoniłam Regulusa, aby wymyślił coś na jego wspólne Walentynki z Willow, sama postanowiłam zrobić coś tego dnia dla swojego związku. Urządziłam nam małą kolację. Przekupiłam współlokatorów Lucjusza – Notta i Mulcibera – aby tego wieczoru znaleźli sobie zajęcie poza ich dormitorium. Tam wyczarowałam stolik dla dwojga, a z kuchni poprzynosiłam kilka niskokalorycznych smakołyków, aby Lucjusz nie miał do czego się przyczepić. Głównie owoce, sałatki i produkty bez węglowodanów. Na koniec zapaliłam świeczki zapachowe i przebrałam się w coś bardziej elegantszego.

Wszystko na nic. Lucjusz zamiast się ucieszyć, podziękować mi za starania i spędzić ze mną miło czas, okrzyczał mnie i wyśmiał moje wysiłki, stwierdzając, że zamiast robić głupoty mogłabym się wreszcie do czegoś przydać i na przykład wyprasować mu koszule.

Bardzo mnie to zabolało. Jego chłodne słowa powbijały w moje serce lód. Do oczu natychmiast napłynęły mi łzy, ale pozwoliłam im popłynąć dopiero po wyjściu z jego dormitorium. Gdybym zrobiła to przy nim, wyśmiałby mnie jeszcze bardziej.

Tym razem Evan nie zauważył mojego złego stanu, choć zawsze to właśnie on dbał o mnie najbardziej. Regulus też to robił, ale bardziej dyskretnie. Evan natomiast potrafił rzucić się na Lucjusza, gdy ten jakkolwiek mnie zranił.

Tamtego dnia jednak Evan był czymś mocno zaoferowany. Ubrał się w czarny golf i eleganckie, szare spodnie, więc domyśliłam się, że z pewnością umówił się z kimś na randkę.

W końcu były Walentynki i chyba tylko ja spędzałam je samotnie. Pokój Wspólny był opustoszały, a jeśli już ktoś w nim był, to właśnie zakochane pary. Regulus był z Willow. Evan dla kogoś się szykował. Avery poszedł do biblioteki, a że on nigdy nie przeczytał żadnej książki, to na pewno nie poszedł tam dla nich. Nawet Bella znalazła sobie kogoś na ten wieczór, pomimo że była zaręczona z Rudolfem.

Być może taki był już mój los?

Nagle dotarł do mnie wesoły gwizd. Po chwili dołączyły do niego również skoczne kroki. Zaintrygowana oderwałam wzrok od nieba i rozejrzałam się po korytarzu, nie musząc szukać daleko.

Archiba... to znaczy Archie Brooks zmierzał w moją stronę od strony zachodniej części Hogwartu. To on pogwizdywał i to on podskakiwał jak mały dzieciak. Uśmiechnęłam się na ten widok, bo był naprawdę uroczy.

W pewnej chwili on też mnie dostrzegł. Od razu się zatrzymał i z uśmiechem mi pomachał, pomimo że dzieliła nas odległość jakichś dziesięciu kroków. Poczułam ciepło napływające do policzków spowodowane tym, że mnie przyłapał na gapieniu się.

— Siema! — wciąż do mnie machał.

Odmachałam mu mniej entuzjastycznie.

To nie tak, że nie cieszyłam się na jego widok. Po prostu ten chłopak zdawał się mieć w sobie więcej energii niż kości, podczas gdy tą moją każdego dnia ktoś lub coś wysysało. Tego dnia zrobił to mój własny narzeczony.

— Hej — mruknęłam.

Puchon rozejrzał się w obie strony, jakby przechodził przez ruchliwą ulicę. Podszedł do mnie z dłońmi wsuniętymi do kieszeni.

— Co tak siedzisz tutaj sama? — zagadnął wesoło, gibając się na piętach. — Nie leżysz w serduszkach ze swoim gogusiem?

Mina od razu mi zrzedła. Pokręciłam smutno głową, zagryzając ponownie drżącą wargę. Nie chciałam więcej płakać.

— Nie chciał spędzić ze mną tego dnia — westchnęłam krótko. Być może gdybym mu się wyżaliła poczułabym się lepiej, ale gardło tak mi się ścisnęło, że kolejne słowa nie chciały mi przez nie przejść.

— A to jajogłowy jełop.

W pierwszej chwili zmarszczyłam brwi na to określenie, bo ani trochę go nie zrozumiałam. Nie znałam takich słów. Próbowałam sobie wyobrazić ojca bądź matkę, a nawet Bellę czy Lucjusza, którzy wypowiadają takie słowa, ale mi to nie wychodziło. Po prostu mi to do nich nie pasowało. Być może Andromeda...

Serce ścisnęło mi się na wspomnienie drugiej siostry, której nie widziałam blisko dwa lata. Po jej ucieczce z mugolem oraz wydziedziczeniu jej przez rodziców całkowicie urwał nam się kontakt. Na początku przez krótki okres przesyłałyśmy sobie listy, ale gdy ojciec się o tym dowiedział, spalił je wszystkie w kominku i dopilnował, aby się to skończyło.

Przez moje chwilowe zawieszenie całkowicie zapomniałam dopytać się chłopaka o znaczenie jego słów. On chyba pomyślał za to, że wpadłam w zadumę z powodu Lucjusza, bo kontynuował:

— Na serio ci mówię. Fajna z ciebie niunia, choć twoja siorka ma niezłe kuku mamuniu — pokręcił palcem koło głowy. — W sumie twój chłoptaś też ma poryte w bani. Siedzisz w niezłym szambie, jakby nie patrzeć. Ale luz bluz. Każdy z nas w nim się tapla. Wystarczy tylko nauczyć się w nim pływać.

Jeszcze więcej dziwnych i niezrozumiałych dla mnie słów. Nie udawałam już tego i zmarszczyłam ciasno brwi.

— Przepraszam, ale trudno mi cię zrozumieć. Znasz takie dziwne słowa...

Archie machnął niedbale ręką.

— Dzięki. Każdy mi to mówi. Może dlatego nie wszystkie moje zaklęcia działają. Wiedziałaś, że abrakadabra ani hokus pokus, czary mary, twoja stara to twój stary nie są prawdziwymi zaklęciami? Dramat jakiś. Wciąż się nie pogodziłem z tym zawodem.

Zachichotałam delikatnie. Był całkiem zabawny. Archie wyszczerzył się, widocznie zadowolony, że udało mu się mnie rozbawić.

— A ty dlaczego nie spędzasz Walentynek z jakąś dziewczyną? — spytałam ciekawa.

Nagle jego uśmiech spłynął mu z twarzy jak farby na deszczu. Podrapał się z kwaśną miną po głowie i wzruszył beztrosko ramionami.

— Cóż... dziewczyna, która zaczynała mi się podobać i w którą serio zaczynałem się wkręcać, stwierdziła, że powinniśmy jednak zostać ziomkami — zaśmiał się, ale nie radośnie, tylko bardzo smutno. To sprawiło, że mnie samą dopadł smutek.

— Mówisz o Lily Evans?

Kilka razy zdarzyło mi się dostrzec ich razem spędzających czas w bibliotece bądź spacerujących po błoniach. Za każdym z tych razów wyobrażałam sobie mnie i Lucjusza na ich miejscu, co zawsze sprawiało, że odwracałam od nich wzrok z bólem w piersi. Miałam tak z każdą zakochaną parą.

— Taaa... ale na luzie, przejdzie mi. — znów machnął ręką, jakby w ogóle się tym nie przejmował. — Tak tylko trochę czuję się dziwnie, bo moje bracholki, to znaczy Wills i Nans spędzają właśnie super czas z twoimi kolegami, a ja zostałem sam.

Choć jego usta wyginały się w uśmiechu, jego oczy błyszczały od skrywanego smutku. Były bardzo ładne. Kolorem przypominały mi słodzoną kawę z dużą ilością śmietanki oraz cukru, w której pływały cynamonowe wysepki. Być może to był tylko przypadek, ale taki napój był moim ulubionym.

Ale wtedy były smutne, więc na pewno nie smakowały jak słodka kawa. I niepokoiło mnie to, że pomimo tego się uśmiechał. Czyżby on też zakładał maskę? Podczas gdy w jego wnętrzu było szaro, ponuro i na okrągło padał deszcz, on ukrywał to pod parasolem uśmiechu i beztroskiego żartownisia?

Mnie także przydałby się taki parasol. Niestety ja nie potrafiłam tak doskonale maskować swoich emocji jak Regulus czy właśnie Archie.

Uśmiechnęłam się do niego delikatnie, tym razem w zupełności szczerze.

— Ja też zostałam sama — nieśmiało przechyliłam głowę.

Archie przez dłuższą chwilę intensywnie nad czymś myślał. Ponownie rozejrzał się dookoła, a gdy nikogo nie dostrzegł i wrócił do mnie spojrzeniem, w jego oczach nie było już smutku, tylko brykające iskierki, zwiastujące jakiś pomysł.

— Wiesz, planowałem spędzić większość wieczoru na opychaniu się słodyczami w kuchni... — znów ginął się na piętach. Niczym mały chłopiec. — Może... Może pójdziesz ze mną no?

Z zaskoczenia aż rozdziawiłam buzię. Poczułam parzące rumieńce na policzkach oraz przyjemny skurcz w brzuchu. Tak samo czułam się wtedy, gdy Lucjusz przyjechał do mojego domu na pierwsze spotkanie z moimi rodzicami. Już wtedy zapadła decyzja o połączeniu naszych rodzin poprzez nasze małżeństwo. Tak naprawdę jednak ani trochę się nie znaliśmy i takie spotkanie zapoznawcze musiało się odbyć. Lucjusz przyniósł mi piękny bukiet bladoróżowych róż oraz komplementował mnie cały wieczór.

Nigdy później się to nie powtórzyło.

Przypomniawszy sobie o moim narzeczonym, poczułam się źle. W małej części dlatego, że spotkanie z innym chłopakiem, nawet takie niewinne i niepodszyte żadnymi głębszymi uczuciami, mogłoby zakończyć się dla mnie skandalem. Szczególnie, gdy ten chłopak był mugolem.

W znacznie większej części jednak chodziło o słowa, którymi raczył mnie praktycznie każdego dnia. Tymi dotyczącymi mojego wyglądu, wagi oraz jedzenia. Wypad z Archiem do kuchni brzmiał kusząco, zwarzywszy na to, że nie skubnęłam nic z przygotowanej kolacji. Dodatkowo na samą myśl o słodyczach ślinka pojawiła się w kącikach moich ust.

Ale w głowie już słyszałam paskudne oraz raniące słowa Lucjusza, gdyby się o tym dowiedział. Wytknąłby mi, że znów się obżeram, przez co nie zmieszczę się w szytą na miarę suknię ślubną.

Z tego powodu pokręciłam skruszona głową.

— Wybacz, ale nie mogę...

Archie zmarszczył brwi.

— Czemu?

— Um, nie mogę jeść słodyczy.

Oczy chłopaka urosły dwukrotnie z przerażenia.

— Nie gadaj, że masz uczulenie!

— Nie mam — pokręciłam głową. Skuliłam się bardziej, tuląc mocniej kolana do piersi. — Po prostu nie mogę się bardziej utuczyć. Po szkole planujemy wziąć z Lucjuszem ślub. Niby do tego jeszcze ponad półtora roku, ale nie mogę się zapuścić. Muszę się zmieścić w...

Ucichłam, widząc jego kpiący wyraz twarzy. Nie wyglądało to tak jak u Lucjusza, to znaczy nie wyśmiewał się ze mnie, takie przynajmniej odniosłam wrażenie. Mimo wszystko i tak zwątpiłam w siebie i swoje słowa.

— To żarty, co nie? — upewnił się.

— Ja...

— Przecież wyglądasz czadersko, niunia! — wybuchnął, machając na mnie rękoma. — No spójrz na siebie! Powiedziałbym nawet, że nieco ci brakuje, ale na pewno nie masz czego sobie odejmować!

Niepewnie zerknęłam na swoją zgarbioną posturę.

— Brakuje...?

— To znaczy, cholera, nie! Nie o to mi chodziło! — zakłopotał się. — Miałem na myśli, znaczy się, nie wyglądasz źle, bo jesteś bomba, po prostu, ale ze mnie palant, chodziło o to, że wyglądasz delikatnie niezdrowo, bo jesteś wręcz za cienka, znaczy się za chuda, chyba rozumiesz, no wiesz... ale ze mnie palant — powtórzył drugi raz, dodatkowo waląc się płaską dłonią w czoło, czemu towarzyszył charakterystyczny plask.

Zachichotałam delikatnie na tą plątaninę słów z jego ust, ponownie zerkając na swoją sylwetkę. Byłam za chuda? Lucjusz cały czas podszczypywał mnie w boczki, sugerując, że mu się przybrało i wspominał, że kiedyś nogi miałam zgrabniejsze...

— Naprawdę uważasz, że wyglądam niezdrowo?

Dopiero na moje pytanie Archie odsunął dłoń od twarzy. Na jego policzkach wykwitły rumieńce, gdy ten spojrzał na mnie z zakłopotaniem.

— Nie no, może... tak tyci-tyci — pokazał kciukiem i palcem wskazującym maleńką odległość.

Nieco się zmartwiłam. Jak już wcześniej mówiłam, nie potrafiłam chować w sobie emocji, więc Archie od razu to po mnie zauważył.

— Ale spoko, łatwo da się to naprawić — rozbrajający uśmiech wrócił na jego usta. — Babeczkami z kremem, dyniowymi ciasteczkami i tortem czekoladowym.

Zagryzłam wargę, wyobrażając sobie wszystkie te pyszności. W tej samej chwili mój brzuch sugestywnie zabulgotał, jakby zadecydował za mnie. Spojrzałam na Puchona z zażenowaniem.

— Przepraszam.

— Ale za co? Twój brzuch mówi chcę jeść, chodźmy z tym ciasteczkiem zjeść inne ciasteczka.

Po raz kolejny zachichotałam. Przy Lucjuszu nigdy się tak nie śmiałam. Częściej płakałam.

Podejmując decyzję, zeskoczyłam ostrożnie z parapetu i poprawiłam pogniecioną spódniczkę. Już otwierałam usta, aby wyrazić werbalną zgodę, gdy nagle od ścian odbił się dźwięk kroków oraz coraz głośniejsze słowa prowadzącej przez kogoś rozmowy.

Oboje spojrzeliśmy na siebie z przerażeniem. Chyba przestałam wtedy oddychać.

Archie prędko rozejrzał się wokoło, gdy we mnie wzbierała się panika. Nikt nie mógł nas razem zobaczyć. Nawet jeśli to nie był żaden uczeń Slytherinu, tylko ktoś z jakiegokolwiek innego domu, to znałam moc i szybkość plotek. To byłaby kwestia czasu, zanim wieści o mojej rozmowie z Archiem trafiłyby do Lucjusza bądź Belli. Moja siostra już i tak drażliwe reagowała na Archiego po wydarzeniach w Trzech Miotłach.

Gdy już myślałam, że zemdleję z nadmiaru stresu, coś niespodziewanie zasłoniło mi widok. Okazało się, że to Archie wcisnął mi rycerski hełm na głowę, który ukradł strzegącej korytarz zbroi obok. Na nasze szczęście to były jedne z tych nieożywionych. Przez szparki w przyłbicy widziałam, że sobie nałożył identyczny. I to dosłownie w ostatnim momencie, bo już po chwili na korytarzu nie byliśmy sami.

Dwie dziewczyny w barwach Gryffindoru wyszły zza rogu, dalej będąc pogrążone w rozmowie. Przystanęły jednak na nasz widok. Ich miny wyrażały kompletne zdziwienie, gdy po przyjrzeniu się nam zerknęły na siebie, potem znów wracając wzrokiem do nas.

Podczas gdy ja skamieniałam w bezruchu, walcząc z wewnętrzną paniką i trzymając w gardle cisnący się na zewnątrz pisk, Archie zasalutował jak prawdziwy rycerz.

— Wszystko jest w porządku! — obwieścił wyniośle z wypiętą piersią. — Wasze bezpieczeństwo jest w naszych rękach!

Patrzyłam na niego w szoku, czego na szczęście nikt nie widział przez hełm. Ja sama nie odezwałam się ani razu, aby nie zepsuć naszej przykrywki.

W reakcji na jego słowa Gryfonki zachichotały.

— Oj, Archie — jedna z nich pokręciła pobłażliwe głową, rozpoznając go po głosie. — Ty chyba nigdy nie dorośniesz, co nie?

— A ty, Willow? — druga zwróciła się do mnie. — Co ty tu robisz? Twój narzeczony nie zaprosił cię na wspólną kolację z okazji Walentynek czy coś?

Mój narzeczony wyśmiał propozycję wspólnej kolacji z okazji Walentynek.

Dziewczyna nie miała jednak na myśli Lucjusza, tylko Regulusa. Wzięła mnie za Willow, patrząc na fakt, że byłyśmy dość podobnego wzrostu, a przez moje ubranie, składające się z luźniejszego swetra oraz prostej spódnicy, nie prezentowałam przynależności do żadnego z domów. W końcu ona z Archiem byli przyjaciółmi i to logiczne, że często można ich było zobaczyć w swoim towarzystwie.

Wyprostowałam się jak struna, niezdolna do wypowiedzenia ani słowa. Moje ściśnięte gardło mi na to nie pozwalało. Zresztą i tak nie mogłabym nic powiedzieć, bo od razu wyszłoby na jaw, że nie byłam Willow. W końcu zerknęłam w bok na Archiego, cicho licząc, że spomiędzy szparek przyłbicy wyczyta moje błagalne spojrzenie o pomoc.

Archie natychmiast wziął sprawy w swoje ręce. Zasalutował po raz kolejny, wypychając pierś jeszcze bardziej do przodu.

— Nie możemy wchodzić w pogawędki na służbie — odparł. Nagle odwrócił mnie o dziewięćdziesiąt stopni w bok, łapiąc wcześniej za moje ramiona. Wzdrygnęłam się od jego dotyku. — Szeregowy, idziemy pilnować bezpieczeństwa gdzie indziej. Odmaszerować! Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa...

Zaczął maszerować, unosząc przy tym wysoko kolana i wymachując rękoma po bokach. Z braku lepszej opcji zaczęłam naśladować jego ruchy, co nie szło mi zbyt dobrze. Gryfonki jednak chyba nic nie podejrzewały, bo odprowadził nas ich śmiech, który cichł z każdym naszym krokiem.

Przestaliśmy dopiero dwa korytarze dalej. Archie odchylił przyłbicę do góry i otarł niewidzialny pot z czoła, nabierając głośno powietrza przez usta. Spróbowałam zrobić to samo, ale za każdym razem, gdy unosiłam przyłbicę, ta opadała z powrotem na moją twarz z blaszanym brzdękiem. Z wypiekami na twarzy pozwoliłam zrobić to chłopakowi za mnie.

— Ufffff... blisko było, no nie? — zagadnął z uśmiechem, świadczącym o jego adrenalinie.

Zlękniona zajrzałam jeszcze za siebie, upewniając się, że dziewczyny za nami nie podążyły, a dopiero potem pokiwałam głową.

— Widzisz? — szepnęłam cicho. — Nie możemy nawet się razem pokazać.

Choć doskonale o tym wiedziałam, poczułam dojmujący smutek na swoje własne słowa. W towarzystwie Archiego czułam się niezwykle dobrze i bardzo chciałabym spędzić z nim więcej czasu. Tyle że nie mogłam. Dla swojego i tym bardziej jego bezpieczeństwa.

Puchon mimo tego uśmiechnął się szeroko, jakby moje słowa do niego nie dotarły.

— A co to jest? — popukał się w hełm na swojej głowie. — Nikt nas nie rozpozna. Dajesz, niunia.

Pokręciłam z niedowierzeniem głową.

— Chcesz iść przez całą drogę w... tym?

Archie nie odpowiedział na moje pytanie. Zamiast tego zasunął przyłbicę z powrotem na twarz, wyprostował się, a dłonie schował za plecami.

— Baczność szeregowy.

— Arch...

— Baczność mówię!

Przyglądałam mu się jeszcze przez trzy sekundy, dopóki na mojej twarzy nie wyrósł wielki uśmiech. Także zakryłam swoją twarz i spełniłam jego rozkaz, prostując plecy oraz łącząc ze sobą nogi. Choć tego już nie widział, dzięki niemu nie potrafiłam przestać się uśmiechać.

To było takie szalone i niewłaściwe i... i... i bardzo mi się to podobało.

Wreszcie czułam, że żyłam.

— A teraz szeregowy maaaaarsz! Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa!

Szliśmy w tak głupkowaty sposób aż do samych piwnic, nie spotykając już nikogo na swojej drodze, ciągle się śmiejąc i ocierając się co chwilę ramionami o siebie. Po dotarciu do kuchni spędziliśmy tam kilka dobrych godzin, zajadając się najróżniejszymi smakołykami, które ciągle donosiły nam skrzaty.

Przez cały ten wieczór czułam magiczne bąbelki w brzuchu.

●●●

SYRIUSZ

Walentynki okazywały się być chujowym dniem, gdy nie mogłeś spędzić go ze swoją Walentynką, bo ukradł ci ją twój jebany brat.

Przekleństwa były tu wymagane.

Spacerowałem sobie po błoniach, samiusieńki jak palec, nie licząc szpiegującego mnie z góry księżyca. Dookoła mnie czaiły się ciemność oraz cisza, przerywana stukaniem o ziemię kamyka, gdy co kilka kroków kopałem go do przodu. Takim sposobem obszedłem chyba połowę wybrzeża, jakim otoczone było jezioro. Wlampiony oczami w ziemię pod nogami, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie oraz totalnym bajzlem we łbie.

Wybrałem spacer, bo rześkie powietrze podobno oczyszczało umysł, a tego właśnie potrzebowałem. Chciałem spłukać wszystkie myśli w kibelku zapomnienia. Ku mojemu nieszczęściu wszystkie miały głos Remusa, który tuż przed moim wyjściem wziął mnie na ojcowską pogadankę.

Nie musiał pytać, aby doskonale wiedzieć, przez co i przez kogo miałem tak zrąbany humor i całe dnie chodziłem nabuzowany i struty jak na kacu. Przez jakiś czas po prostu to znosił, ale ze względu na pełnię i ciężką noc poprzedzającą walentynki jego cierpliwość chyba się wypaliła. I to było dziwne, bo myślałem, że ma jej nieskończony zapas. Tyle już z nami przeżył... ale wracając. Lunio kazał mi siadać na dupie koło jego szpitalnego łóżka i go słuchać. A że ja trochę się go bałem, to go posłuchałem. W końcu był krwiożerczym wilkoKłakiem!

Nawet ja tak nie liniałem jak on.

No ale co do tego, co mi powiedział Remi. To były takie typowe, wiejące tandetą pierdoły. Że Wills i ten cep są już razem jakiś czas i najwidoczniej są w tej relacji szczęśliwi, że powinienem to zaakceptować, że swoim głupim zachowaniem tylko Wills zniechęcam do siebie, że jak dalej będę odwalał kretyna, to ją wszyscy stracimy i blablablabla. I takie tam.

Ogólnie być może Lunio miał trochę racji, ładną miał gadkę i no tylko go chwalić, ale nie będę owijał w bawełnę, że pomysł Rogacza, który zaproponował, aby pomóc Regulusowi zniknąć w niewyjaśnionych okolicznościach o wiele bardziej mi się spodobał. W dwupaku z Rosierem.

Remus na tą propozycję wyciągnął różdżkę, z której dzięki jakiemuś zaklęciu wystrzelił piorun rażący nas obu. Nawet gęby przy tym nie otworzył!

Z początku nie wziąłem sobie słów Remusa do serca. Dalej to przeżywałem i jebałem Rega w myślach na wszelkie możliwe sposoby. Bo tak szczerze? Każdego bym zaakceptował. Zależało mi na Wills i najważniejsze dla mnie było jej szczęście, więc jeśli wolałaby kogoś innego ode mnie, to jakoś bym to przełknął. Pewnie bolałoby tak samo, ale z czasem nauczyłbym się żyć z odrzuceniem. Dosłownie to mógł być każdy. Tyle chłopów było w Hogwarcie. Pewnie niezależnie kto by to był i tak bym mu naklepał, tak zapobiegawczo, gdyby do głowy mu przyszło skrzywdzenie takiej świetnej dziewczyny. Ale z czasem może mógłbym się z nim zaziomkować i od czasu do czasu wyjść na kremowe piwo. Serio KAŻDY.

Tylko nie Regulus.

I tu nie chodziło o niego samego. Nigdy nikomu nie powiedziałem tego na głos, ale w głębi siebie wiedziałem, że mój brat był dobrym chłopakiem. Tyle że to było kilka lat temu. Przed moją ucieczką, kiedy to miałem jakikolwiek wpływ na kształtowanie jego światopoglądu i starałem się wyrwać wszystkie chwasty, jakie próbowali zasiać w nim matka z ojcem.

Nie wiedziałem jaki był teraz. Nie znałem go już. Ciężko było się przyznać, ale stało się tak na moje własne życzenie. Zostawiłem go. Samego. Zostawiłem na pastwę naszych starych, bo rodzicami ich nie potrafiłem nazwać. Miał do mnie o to żal i ja go rozumiałem. Tyle że uciekając, równocześnie zgodziłem się na utratę wszystkiego. Nie wiedziałem, gdzie będę spał ani co będę jadł. Zanim rodzice Jamesa zgodzili się mnie przygarnąć pod swój dach, pogodziłem się z myślą, że zamieszkam na ulicy. Wszędzie byłoby mi lepiej niż w domu tych potworów.

Byłem gotowy zostać włóczęgą, ale nie chciałem skazywać na podobny los mojego młodszego brata. Zasługiwał na lepsze życie, ale wtedy myślałem, że ja nie dam rady mu go zapewnić. Gdybym znał przyszłość, zabrałbym go ze sobą bez zastanowienia. Ale wtedy najzwyczajniej w świecie się bałem, że ze mną wpadnie z deszczu pod rynnę. A tak to miał przynajmniej zapewnione życie na dostatnim poziomie.

Nawet jeśli starzy go nie zepsuli i Regulus zachował podstawowe wartości, których matka nie wydarła mu piersi, Willow nigdy nie mogła być z nim bezpieczna. Ze względu na jego środowisko oraz przeznaczenie.

Bo jeśli do tej pory nie wciągnięto go do szajki Voldemorta, miało się to stać prędzej czy później. Skoro Regulus wcześniej się nie zbuntował, nie zrobiłby tego jutro ani żadnego innego dnia. Klamka zapadła.

Tak naprawdę nigdy go nienawidziłem. Ale zacząłem, gdy postanowił wciągnąć do tego szamba Willow. Próbował zmarnować jej życie. Gdyby naprawdę ją kochał, trzymałby ją od siebie z daleka.

A ona durna się na to godziła. I jeszcze chciała się z nim chajtać!

Jednak tak sobie spacerując, przemyślałem to sobie jeszcze raz. Doszedłem do wniosku, że... dam... im... szansę. Uf, z trudem mi to przemknęło przez głowę. Z gardła już bym tego nie wydusił na pewno. No ale zamierzałem odpuścić. Dopóki Wills nie działa się krzywda i była szczęśliwa, nie zamierzałem się wtrącać.

Chyba że coś jej będzie groziło. Wtedy zamierzałem się wtrącić i w dupie będę miał wszystko i wszystkich. Najważniejsza była ona.

Czy byłem frajerem, że zamierzałem pozwolić dziewczynie, w której byłem zabujany od kilku dobrych lat, być w związku z kimś innym? Może.

Dopóki była szczęśliwa, ja byłem gotowy poczekać na nią z otwartym dla niej sercem. Była szansa, że jeszcze przejrzy na oczy i dostrzeże mnie. Wtedy wszystko jej wybaczę.

Skrzywiłem się. Ależ byłem dojrzały. Niedobrze.

O nie! Zamieniałem się w Remusa!

Po powrocie zamierzałem zgarnąć Rogacza i obmyślić z nim jakiś rewelacyjny żart, aby poprawić sobie humor i odmóżdżyć mózg, który ostatnio zbyt się nadwyrężał. Powinien wrócić do wiecznego chillowania i nie myślenia za dużo.

Nagle ciszę przerwał kobiecy chichot. Od razu się zatrzymałem i rozejrzałem dookoła. Kilkanaście kroków dalej, tuż przy brzegu jeziora z mroku wyłoniły się dwie sylwetki. Wysoka, więc pewnie facet oraz niska, więc strzelałem, że baba, ale mógł to być równie dobrze mały facet. Jednak kiedy ponownie zachichotał, moje wątpliwości zmalały. Raczej baba.

Zmrużyłem nieco gały, aby przedrzeć się przez ciemność i chociaż spróbować rozpoznać parę gołąbeczków. Z typem natychmiast się poddałem, bo wyglądał, jakby całkowicie był ulepiony z cienia. Czerń oblepiała go od stóp po włosy i niczego nie potrafiłem w nim rozpoznać. Co innego było z dziewczyną – miała jasne włosy, w które wplątywał się księżycowy blask, a na sobie miała beżowy płaszcz, skądś dla mnie znajomy. No i ten jej śmiech też gdzieś już słyszałem...

Przekopywanie swojej pamięci nieźle mnie zmęczyło. Ale w końcu doznałem olśnienia, a światełko zapaliło się nad moją głową. Dosłownie. W tym momencie z ukrycia powyłaziły świetliki i jeden z nich akurat zatrzymał się nade mną. Ich światło oświetliło także spacerującą parę, którą już bez trudu rozpoznałem.

Otworzyłem gębę z niedowierzenia tak szeroko, że jeden z tych świecących robali prawie mi do niej wleciał.

Nancy. Rosier. Nancy i Rosier. Nancy z Rosierem. Na spacerze. Pod gwiazdami. Razem. Nancy i Rosier. W scenerii, którą każda laska określiłaby jako niezwykle romantyczna.

NANCY I ROSIER!!!

Łeb mi się przegrzał.

Stałem tak przez dłuższą chwilę jak zamurowany i gapiłem się na tą dwójkę z niedowierzeniem. Całe szczęście mnie nie zauważyli. Stopniowo zaczynali się ode mnie oddalać, idąc ramię w ramię w kierunku granicy błoni z Zakazanym Lasem.

Wplątałem palce we włosy i zacząłem łazić w tę i z powrotem, zastanawiając się, co powinienem zrobić z tą informacją.

W tamtej chwili na moim ramieniu znikąd pojawił się miniaturowy Remus, który patrzył na mnie surowym wzrokiem.

— Miałeś nie mieszać się w cudze związki — przypomniał.

— No niby tak, ale Rogaś...

Jakby to usłyszał, na moim drugim ramieniu wylądowała pomniejszona kopia Jamesa.

— Stary, powiedziałbyś mi, gdyby dziewczyna, która mi się podoba, szlajała się po błoniach z innym? — na jego twarzy pojawił się wściekły grymas. — W dodatku z wrogiem.

— Się wie, stary, ale Lunio...

— On nie będzie ci nic mówił! — mini Lunio zaatakował mini Rogacza. — Jeszcze wpadniecie na jakiś durny pomysł i to ja będę musiał po was sprzątać!

— Remus, co z ciebie za przyjaciel! — obruszył się okularnik. — Łapa MUSI mi o tym powiedzieć! I to jak najszybciej!

Maluszki zaczęły się wykłócać i machać na siebie pięściami, a ja przeskakiwałem wzrokiem z jednego na drugiego, zastanawiając się, gdzie w takim razie był mini Peter. Cóż, pewnie w kuchni tak jak jego wielka wersja. Gdy coś strzyknęło mi w szyi i ostry ból szarpnął moim kręgosłupem, sam podjąłem decyzję. Z grymasem na mordzie strzepnąłem oba krasnale ze swoich ramion, którzy z wrzaskiem rozpłynęli się w powietrzu.

W następnej kolejności popędziłem ile sił w nogach w stronę wejścia do Hogwartu, aby jak najszybciej znaleźć Rogacza i donieść mu o tym, co widziałem na błoniach.

Bracia ponad wszystko.

●●●

NANCY

— Cienas z ciebie, Rosier.

Zaśmiałam się po raz kolejny tego wieczoru, dostrzegając jego minę przegrywa. Ściągnął mocno brwi i zaciskał usta i było widać, że sam ledwo powstrzymywał śmiech, jakby trzykrotna przegrana ze mną w wyścigu ani trochę go nie ubodła. Nie wierzyłam jednak w to, aby nie poczuł gorzkiego smaku porażki ani na chwilę. Po prostu łatwo go przełknął.

W końcu on sam zaproponował latanie na miotłach w świetle księżyca. Niby banał, ale nie mogłam powiedzieć, że nie wzruszył mnie ani trochę, gdy specjalnie na nasze spotkanie wypastował dwie treningowe miotły, mnie oddając tą z nieco wygodniejszym trzonem do siedzenia. Właśnie na ta to zrzucił później swoją przegraną, gdy trzy razy wygrałam z nim w wyścigu na ustalonej przez nas tracie wokół stadionu oraz delikatnie wychodzącą nad korony drzew Zakazanego Lasu.

Za każdym razem składał mi gratulacje i uśmiechał się, dumny z mojego zwycięstwa. Ani trochę nie pokazywał zdenerwowania tym, że przegrał. Wręcz cieszył się z tego, bo dzięki temu ja wygrywałam.

To było podejrzane. Faceci przecież nie lubili, gdy dziewczyna okazywała się być od nich lepsza. I to w sporcie, który według niektórych przeznaczony był tylko dla ludzi posiadając małą miotełkę między nogami.

— Dałem ci fory — powtórzył ponownie, unosząc zaczepnie kącik ust.

— Ah, trzy razy? — uniosłam kpiąco brew. — Wiesz, za którymś razem mogłeś pokazać, na co cię stać.

— Chciałem, żebyś dobrze zapamiętała naszą randkę i zgodziła się na kolejną.

— Jaka randka, Rosier? — zaśmiałam się z niedowierzeniem i pokręciłam głową. — To żadna randka, wbij to sobie do łba. Zgodziłam się z tobą wyjść, bo zrobiło mi się ciebie szkoda.

Moje własne myśli mnie wyśmiały, śmiejąc się głosami Willy i Archiego.

Evan też parsknął śmiechem.

— Oczywiście — pokiwał głową mało przekonany. — Gdyby nie ty, spędziłbym Walentynki z Averym.

— Nie z jakąś dziewczyną? — wymsknęło mi się i od razu pożałowałam, że nie ugryzłam się w język. — Pytam z ciekawości. Nie wyglądasz na takiego, który narzeka na brak zainteresowania.

— A na jakiego ci wyglądam?

Wzniosłam oczy ku rozgwieżdżonemu niebu.

— Na takiego, który odlicza panienki w kolejce do swojego łóżka.

Nie zamierzałam się oszukiwać, Evan Rosier był przystojny. Jego krucze włosy idealnie pasowały do śniadej cery, wyglądającej tak zdrowo i złociście, jakby dla niego cały rok świeciło słońce. Byłam pewna, że niejedna naiwniaczka dała się nabrać na dołeczki w jego policzkach, gdy pełne usta wykrzywiały się w zadziornym uśmieszku i z pewnością nieostatnia zakochała się w tych tajemniczych, nieco mrocznych i głębokich oczach przypominających najczarniejszą noc. Evan wyglądał trochę jak taki książę ciemności, o którym czytało się w romansach. A wiadomo, że wszystkie laski leciały na łobuza zamiast na superbohatera.

Ślizgon zaśmiał się na moje słowa i towarzyszący im kąśliwy ton.

— Czyli co? Uważasz, że jestem ładny? — uczepił się tego.

— Tego nie powiedziałam — tylko pomyślałam.

— Gdybym miał taką kolejkę, ustawiłabyś się w niej?

— Chciałbyś — prychnęłam.

— Chciałbym.

Strzeliłam w niego spojrzeniem, nic na to nie odpowiadając.

— Od jakiegoś czasu dałem sobie spokój z dziewczynami — wrócił do tematu po kilkunastu krokach, które przebyliśmy w ciszy. — Mam problem z taką jedną i tylko na niej chcę się skupić.

— Biedaczka — westchnęłam. — Jak ona cię znosi?

— Dała się wyciągnąć na miotły i spacer, więc chyba coraz lepiej. Jest nadzieja na drugą randkę.

— Nadzieja jest matką głupich.

— Ale umiera ostatnia.

Uśmiechnęłam się delikatnie pod nosem, patrząc na swoje buty. Żeby całkowicie nie niszczyć chłopakowi marzeń, nie wspomniałam już, że to nie była randka.

— Cóż, gdyby nie ty, spędziłabym Walentynki sama w dormitorium — powiedziałam, nawiązując do początków naszej rozmowy.

— Więc chyba na dobre wyszło.

— No nie wiem. Twój kolega ukradł mi przyjaciółkę.

— Nie obraź się, ale myślę, że z nim bawi się o wiele lepiej niż z tobą.

W tamtej chwili przypomniałam sobie obraz Willow w momencie, gdy ja weszłam do dormitorium, a z jej ciała zsunął się ręcznik.

— To na pewno — zgodziłam się.

Sugestywny uśmiech na jego ustach mówił mi, że on sam domyślał się tego, co obecnie robili nasi przyjaciele.

Powoli zbliżaliśmy się do granicy, gdzie dalsza część jeziora oraz wybrzeża ginęły w zakamarkach Zakazanego Lasu. Ze względu na mieszkające w jego głębinach magiczne stworzenia, do których należały zagrożone i często niebezpieczne gatunki, nam uczniom nie wolno było do niego wchodzić. Nigdy jednak nie kręciły się tak blisko granicy z obawy przed ludźmi, więc byliśmy tam względnie bezpieczni.

Przystanęłam i zapatrzyłam się na kołyszącą się w spokoju wodę, od której niczym w zwierciadle odbijało się nocne niebo. Tego wieczoru wiatr zdmuchnął na boki wszystkie chmury, a gwiazdy świeciły dziwnie jaśniej niż zazwyczaj, pewnie także dobierając się w pary i świętując dzień zakochanych.

Mocniej otuliłam się płaszczem Willow, który jej ukradłam, bo tego dnia zdecydowanie go nie potrzebowała, po czym westchnęłam oczarowana tym widokiem.

— Piękna noc nam się trafiła — zauważyłam. — Jak na zamówienie.

— W rzeczy samej piękna.

Zerknęłam na niego kątem oka, dostrzegając, że mówiąc te słowa, wcale nie patrzył na zapierające dech w piersi niebo nad nami, tylko na mnie. I to tak intensywnie, że jego wzrok poczułam aż pod skórą. Niczym dwa węgielki rozpalił we mnie płomień.

Naprawdę rzadko się rumieniłam, ale tamta chwila jak najbardziej na to zasługiwała. Całe szczęście było ciemno i raczej nie powinien był tego zauważyć.

Evan, widząc, że go przyłapałam, odchrząknął i spojrzał w górę.

— To... skąd twoja zajawka do qudditcha?

Zacisnęłam wargi i uciekłam wzrokiem w stronę jeziora, po drodze gubiąc uśmiech. Natychmiast przypomniałam sobie o słowach ojca o na temat tego, że ten sport był przeznaczony wyłącznie dla mężczyzn i zamiast marzyć o zostaniu najlepszą ścigającą na skalę światową, powinnam była skupić się na nauce i zostać dla przykładu uzdrowicielką, bo to był jedyny zawód, do którego nadawały się kobiety. Jeśli nie to, kobiety powinny były myśleć o szybkim ślubie i do końca życia usługiwać mężowi oraz dzieciom. Jego słowa siedziały we mnie niczym ropiejące rany na skórze, które nigdy nie chciały się zasklepić.

— Już jako mała dziewczynka wyobrażałam sobie, jak fajnie byłoby nauczyć się latać — odparłam, usypiając budzące się we mnie wspomnienia. — Na początku chciałam mieć skrzydła, ale gdy zrozumiałam, że to niemożliwe, doszłam do wniosku, że miotła też może być. Dziadek przy okazji lekcji latania nauczył mnie podstaw gry w qudditcha i od razu się w nim zakochałam — uśmiechnęłam się z nostalgią. — Często zabierał mnie na różnorakie mecze. Czasami nawet nie znaliśmy drużyn, których grę oglądaliśmy, ale lubiliśmy komentować ich technikę, wytykać między sobą popełnione przez nich błędy i obstawiać, która z nich zwycięży.

Dziadka nie było już ze mną od kilku lat i choć dalej czułam uczucie pustki w sercu, którego nikt nie zdołałby wypełnić, wspominałam go z uśmiechem.

Evan wyczuł chyba, że pominęłam niektóre elementy i zachowałam je dla siebie, ale na mnie nie naciskał. Zamiast tego uśmiechnął się czule.

— Musiał być świetnym gościem.

Również się uśmiechnęłam i zerknęłam na niego. Już się nie zdziwiłam, gdy odkryłam, że nie odwracał ode mnie wzroku.

— Był.

Przez dłuższą chwilę po prostu patrzyliśmy na siebie. Bez żadnych słów. Z sekundy na sekundę atmosfera między nami gęstniała, co wyczułam w płucach, z trudem nabierając nowe oddechy.

Moje serce zabiło szybciej na alarm, abym jak najszybciej to przerwała.

— Co do meczów... — odchrząknęłam i urwałam nasz kontakt wzrokowy. — Zadam ci teraz bardzo ważne pytanie. Od twojej odpowiedzi będzie zależał dalszy przebieg naszej randki, więc radzę ostrożnie dobierać słowa.

— Czyli przyznajesz, że to randka — Evan wyszczerzył się łobuzersko, jakby tylko ten fragment mojej wypowiedzi do niego dotarł.

Strzeliłam sobie w twarz za ten fatalny dobór słów.

— Za dwa miesiące Krukoni rozgromią Ślizgonów na boisku — zignorowałam go. Chłopak już chciał się wtrącić, ale nie pozwoliłam mu na to: — Mimo wszystko, zakładając że do tego czasu nie wkurzysz mnie na tyle, abym dała ci kosza i zaczęła cię olewać, komu będziesz kibicował? Mnie czy swoim kumplom?

Ani na chwilę nie spuściłam z niego oka, gdy Evan udał, że się zastanawia. Zmrużyłam ostrzegawczo oczy. Specjalnie mnie podjudzał. Gdyby na jego miejscu był ktokolwiek inny, od razu wlepiłabym mu minusowy punkt, ale z Rosierem to... nawet mi się podobało. Takie droczenie się. Nie był tak przewidywalny jak inni faceci, potrafił mnie zaskoczyć i zabłysnąć humorem oraz inteligencją. Rzadko to się zdarzało w przypadku jego gatunku.

Gdy znów na mnie spojrzał, po raz kolejny uśmiechnął się rozbrajająco. Pewnie niejednej by wtedy zmiękły kolana na te jego białe zęby, dołeczki w policzkach oraz zadziornie błyszczące oczy. Na mnie to nie działało. Czułam się tylko nieco przytłoczona i... onieśmielona.

Dotychczas to ja podrywałam facetów i zabiegałam o ich uwagę, o którą zbytnio nie musiałam się starać. Tylko z jednym mi się nie udało. Tak długo żywiłam sekretne uczucia do Jamesa, że dosłownie stał się pępkiem mojego świata i potrafiłam patrzeć tylko na niego.

Natomiast Evan patrzył tylko na mnie. Jakbym to ja była jedyną gwiazdą na niebie, ostatnim kwiatem na świecie i słońcem w jego układzie planet.

Czułam się z tym dziwnie, niekomfortowo i... w pewnym sensie miło.

— Patrząc na to, że pokonałaś mnie w wyścigu trzykrotnie, po ciemku i bez odpowiedniego stroju, mówi samo za siebie. Ślizgoni będą musieli się naprawdę postarać, aby wygrać.

Skrzyżowałam ramiona przy piersi.

— To nie jest odpowiedź na moje pytanie — zauważyłam. — Poza tym przed chwilą mówiłeś, że dawałeś mi fory.

— A co miałem powiedzieć? Że jestem frajerem, a ty jesteś niesamowita i nigdy nie widziałem, aby ktokolwiek latał lepiej na miotle? Ot, cała prawda — rozłożył na boki ręce.

Wtedy moja pewność siebie trochę podupadła, osłabiona przez jego komplementy. Nigdy nie miałam problemu z ich przyjmowaniem, ale z jego ust brzmiały jakoś inaczej. Lepiej. Spuściłam do dołu wzrok, walcząc z cisnącym się na usta uśmiechem. Evan jednak nie pozwolił mi na ten manewr, bo natychmiast podłożył palce pod moją brodę, aby unieść moją głowę do góry. W tym celu zmniejszył dzielącą nas odległość i nawet wtedy, gdy znów patrzyliśmy sobie w oczy, on nie przestał dotykać palcami mojej skóry.

W brzuchu poczułam takie uczucie, jakby szalał po nim tłuczek.

— A odpowiadając na twoje pytanie... — mruknął głębokim głosem, przejeżdżając kciukiem po mojej skórze tuż pod dolną wargą. — Co prawda Regulus jest moim kumplem, ale nie ma tak pięknego uśmiechu i wspaniałych oczu, które nie dają mi spać ani normalnie funkcjonować — zbliżył się jeszcze o krok. Przez głowę przemknęła mi myśl, aby się odsunąć, ale prędko się rozpłynęła. Evan delikatnie się pochylił, a ja poczułam jego ciepły oddech na twarzy. — Zaczarowałaś mnie, panno Bones. Kibicowałbym tobie.

A co ja miałam powiedzieć? Nie potrafiłam odwrócić od niego wzroku, wsłuchana w każde jego słowo. Jego czarne oczy były jak dwie głębokie studnie, w które wpadłam i tak spadałam, nie odnajdując dna.

— Masz rację. Black aż tak nie powala — zaśmiałam się nieco nerwowo. Potrzebowałam rozładować nieco napięcie, które wytworzył między nami, bo nie czułam się na nie gotowa. Mnóstwo słów przychodziło mi w tamtej chwili na myśl i zamierzałam użyć ich wszystkich, aby tylko przerwać ten dziwny stan. Panikowałam. — Ale Willow myśli inaczej. Chciałabym powiedzieć, że jest lojalna i na pewno będzie kibicować mnie, ale za Blackiem przemawiają o wiele większe argumenty.

W końcu dla mnie nigdy nie ubrała takiej seksownej bielizny.

Jednak niestety dla mnie napięcie między nami wcale nie zmalało. Buzujący we mnie płomień ani trochę nie zmalał, gdy Evan z uwagą przesunął palcami z mojej brody, sunąc po żuchwie aż do policzka, gdzie zgarnął zbłąkany kosmyk włosów za moje ucho. Wypuściłam drżący dech spomiędzy ust i zacisnęłam palce dłoni na rękawach płaszcza.

A gdy jego wzrok zsunął się na moje rozwarte usta, totalnie mi odbiło.

Rosier zaczął coraz bardziej się zniżać, a ja od razu domyśliłam się, co zamierzał zrobić. Zastygłam w bezruchu. Wewnątrz mnie odbywała się debata, bo byłam rozdarta między odsunięciem się, a pozwoleniem mu się pocałować. Może powinnam była strzelić mu w twarz? A może również zacząć się przybliżać? On dawał mi czas na podjęcie decyzji, ale przecież nie mógł czekać w nieskończoność. Patrzył mi troskliwie w oczy i dodatkowo gładził kciukiem skórę na moim policzku, chcąc mnie zachęcić.

Przed spotkaniem obiecałam sobie, że do niczego na nim między nami nie dojdzie. Nie chciałam faceta. James przez tyle lat rozrywał moje serce na strzępy i ono nie zdążyło się jeszcze z powrotem pozbierać. Nie było gotowe na Evana. Gdybym pozwoliła mu się pocałować, dałabym mu nadzieję i go skrzywdziła, gdy okazałoby się, że moje serce nie otworzyło się dla niego, zbyt zrażone po poprzednim zawodzie.

Podjęłam decyzję, aby się odsunąć.

I zamiast się do niej zastosować, zamknęłam oczy i chwyciłam za poły jego płaszcza, aby być jeszcze bliżej niego.

W napięciu oczekiwałam na pocałunek, który nadchodził bardzo powoli. Uciszyłam wszystkie sprzeczne uczucia i natrętne myśli, po prostu oddając się chwili. Chciałam, żeby mnie pocałował.

Zadrżałam, czując jego ciepły oddech na wargach. Już tak blisko.

Nagle powietrze przeszył zwierzęcy ryk.

Pierw spojrzeliśmy na siebie w zdezorientowaniu, a dopiero potem oboje się rozejrzeliśmy. I aż krzyknęłam, dostrzegając to, co zbliżało się do nas w niebezpiecznie szybkim tempie.

Szarżował na nas prawdziwy jeleń!

Zwierzę ponownie ryknęło i pochyliło głowę, tym samym namierzając nas swoimi ogromnymi porożami. Bałam się jak jasna cholera, ale nie było czasu na trzęsienie portkami. Na ucieczkę również, bo akurat staliśmy w takim miejscu, że z trzech stron na cztery otaczała nas woda. W panice zaczęłam macać się po ciele w poszukiwaniu różdżki. W tym czasie Evan zasłonił mnie swoim ciałem.

Zdążyłam chwycić za różdżkę, którą wsadziłam za pasek od spodni, gdy Evan gwałtownie odepchnął mnie w bok. Z tego wszystkiego zamknęłam oczy. Usłyszałam głośny tent kopyt, sapnięcie, a na końcu plusk wody. Oddychałam szybko i czekałam na moment, w którym przedziurawią mnie poroże.

Ale nic mi się nie stało.

Niepewnie otworzyłam najpierw jedno oko, a potem drugie. Potężny i widocznie rozsierdzony jeleń stał tuż obok mnie, ale uwagę skupiał wyłącznie na Evana, który właśnie przecierał dłońmi mokrą twarz. Jezioro przy tym akurat wybrzeżu było płytkie, woda ledwo sięgała brunetowi do bioder, gdy ten w niej siedział. Nie miał w ciele ani jednej dziury, na co odetchnęłam z ulgą. Tylko się przewrócił i zmoczył.

Moja ulga nie trwała długo, bo przypomniałam sobie, że obok mnie dalej stał dwa razy większy niż ja jeleń.

Szybko wyciągnęłam różdżkę i wycelowałam nią w zwierzę, zanim zwróciłam na siebie jego uwagę.

Ebublio! — było pierwszym zaklęciem, jakie przyszło mi do głowy. Pomyślałam tylko o tym, że w żadnym wypadku nie chciałabym skrzywdzić tego stworzenia.

Wokół jelenia wytworzyła się ogromna bańka, która uwięziła go w środku. Zdezorientowany zwierzak próbował przebić ją swoimi porożami, ale nie wiedział, że na to zaklęcie transmutacyjne nie działała siła fizyczna i odwrócić je mogło tylko inne zaklęcie.

Jeleń spojrzał na mnie i ryknął, jakby żądał, aby go uwolnić. Bańka tłumiła dźwięki, więc prawie tego nie słyszałam. Nie myśląc o tym, w jaki sposób zwierzę później się uwolni, tym razem użyłam zaklęcia odpychającego.

Flipendo!

Bańka z jeleniem odleciała w kierunku Zakazanego Lasu, za moment całkowicie znikając w krzakach, z których wyskoczyło zwierzę. Odczekałam parę chwil, ale ten nie wrócił. Dopiero wtedy schowałam różdżkę i odwróciłam się w stronę Evana, który w tym czasie podniósł się na nogi.

Natychmiast przytknęłam dłoń do ust, aby stłumić wydostający się z nich śmiech.

— Masz tu coś... — zaczęłam z chichotem i sama ściągnęłam z jego głowy zielonego glona, który wplątał się w jego włosy i dyndał mu pomiędzy oczami.

Evan oddychał ciężko przez nos, zapewne ledwo powstrzymując się od wybuchu. Nie sądziłam, żeby to było możliwe, ale oczy jeszcze bardziej mu pociemniały. Był nieźle wkurzony. Pewnie gdyby teraz dopadł tego jelenia, wyszarpałby mu poroże z głowy własnymi rękoma.

— To chyba koniec naszej randki — wzruszyłam ramionami. Z grymasem przesunęłam dłonią po jego ramieniu. — Cały jesteś mokry. Wracajmy do szkoły, zanim będziesz chory.

Ruszyłam w kierunku wejścia do Hogwartu jako pierwsza. Po kilku krokach zerknęłam przez ramię i zobaczyłam, że Evan dalej stał w miejscu i wpatrywał się w gąszcz Zakazanego Lasu, jakby marzył o tym, aby jeleń wrócił i poszedł z nim na solo. Westchnęłam sfrustrowana i pokręciłam głową.

— No chodź — ponagliłam go. — Jak złapiesz katar i będziesz zasmarkany, nie masz co liczyć na buziaka.

To na niego zadziałało. Spojrzał na mnie jakby zdziwiony, że poznałam jego intencje. Po raz ostatni zerknął w stronę lasu, zanim machnął rękami, żeby nieco się otrzepać i wyszedł z wody. Mijając mnie, zatrzymał się tuż przede mną i śmignął mi przed oczami palcem.

— Wrócimy do tego. Obiecuję ci, że wrócimy. Ale już nie na zewnątrz.

Przewróciłam oczami z rozbawionym uśmiechem.

— Może — następnie stanęłam na palcach i roztrzepałam mu mokre włosy dłonią. — Jesteś uroczy, gdy się złościsz — rzuciłam przesłodzonym głosem, aby jeszcze bardziej go rozdrażnić.

Tym razem to on przewrócił oczami i już nic więcej nie mówiąc, ruszył w stronę zamku. Pokręciłam głową i jeszcze raz rozejrzałam się po tej magicznej scenerii, zanim podążyłam zanim. Rzecz jasna odprowadził mnie aż po drzwi mojego Pokoju Wspólnego, po drodze otwierając przede mną każde napotkane drzwi i mnie w nich przepuszczając.

Fajna była ta... randka.

●●●

AVERY

Czytanie było do dupy.

Jako iż chłopaki mnie wystawili, wybierając laski zamiast swojego najlepszego kumpla, postanowiłem nigdzie już nie łazić i zostać w swoim dormitorium. Miałem tam wszystko, czego potrzebowałem. Łóżko, zapas żarcia pod łóżkiem oraz najważniejsze – ogniską whisky.

No, ale najpierw polazłem do biblioteki, pchnięty dziwną i nigdy niespotykaną u mnie wcześniej potrzebą, aby poczytać.

Po prostu pomyślałem sobie, że Remus chyba uwielbiał czytać, bo zawsze widziałem go z książką u boku. Na stołówce, na przerwach, nawet gdy szedł korytarzem, to czytał! Ciekawe, czy kiedykolwiek zdarzyło mu się wleźć w ścianę.

Mnie owszem, ale akurat wtedy nie czytałem. Po prostu jej nie zauważyłem.

Albo specjalnie wyrosła tuż przede mną z ziemi! Bo byłem pewien, że nigdy tam nie stała, a nagle pojawiła się na mojej drodze. Ale gdy przedstawiłem swoją teorię Regowi, nazwał mnie debilem.

No więc byłem ciekawy, co takiego Remus widział w czytaniu, a że nie miałem nic innego do roboty, to poszedłem do biblioteki. Po drodze jednak napotkałem pierwszy problem.

Najpierw nie mogłem jej znaleźć. Błądziłem po różnych piętrach i zaglądałem za wiele drzwi. Raz prawie oberwałem od Irytka farbą, ale na szczęście w porę schowałem głowę. Za drugim razem dostałem zjebkę od Jęczącej Marty, bo zajrzałem do jej toalety i przyłapałem ją na tańczeniu. O trzecim nawet wolałem nie wspominać.

Chciałem już się poddać, ale akurat korytarzem przechodził jakiś pierwszak, więc zaczepiłem go i zapytałem o drogę. Był trochę zdziwiony, że szóstoklasista zadawał mu takie pytanie, ale spoko była z niego mordka i nawet osobiście zaprowadził mnie pod drzwi. Będąc szczerym, ja też byłem zdziwiony, że on uczył się w szkole dopiero pół roku i pokazali mu, gdzie była biblioteka, a ja siedziałem w tej budzie sześć lat i nikt nie pomyślał, aby mnie do niej zaprowadzić! No ale już pomińmy. Zbiłem z młodym sztamkę i wszedłem do środka.

Książki, książki, książki i jeszcze więcej książek.

Babeczka sprawująca rządy w bibliotece mnie nie znała. Cóż, ja jej też. Nic dziwnego – pierwszy raz widzieliśmy się na oczy. Mimo tego wcisnęła mi kilka książek, stwierdzając, że powinienem był je znać na moim etapie nauki.

Po powrocie do dormitorium od razu zacząłem czytać. Byłem na to nieźle napalony.

Minęła godzina, a ja przeczytałem pół strony. Same literki, zero obrazków!

Na to były tylko dwa wyjaśnienia. Albo typiara sprzedała mi jakieś lewe książki, albo byłem na nie za głupi.

Uznałem to drugie za prawdę. Tak mnie to podłamało, że bez zastanowienia odpieczętowałem whisky i tak się w niej zatraciłem, że nie robiłem nic innego od przytykania butelki do swoich ust.

Po bardzo krótkim czasie byłem już solidnie nawalony. Świat rozmazywał mi się w oczach, dzięki czemu zyskałem dobry powód, aby nie próbować więcej czytać. Bo niby na co mi to było potrzebne?

Zrobiłem to tylko dlatego, bo od pewnego czasu w myślach mam tylko jednego chłopaka i za każdym razem, jak o nim myślałem, robiło mi się cieplej. Ale nie tak jak po alkoholu. To uczucie było znacznie przyjemniejsze, bo dotykało nie tylko moich mięśni pod skórą, ale i tego, co znajdowało się głębiej. Serca oraz duszy.

Tak bardzo byłem tym przerażony.

Za każdym razem, gdy w mojej głowie pojawiła się myśl o Remusie, chwilę później była przegoniona następną, która dotyczyła mojego ojca. Co by powiedział, gdyby dowiedział się, że obiektem mojej fascynacji stał się chłopak półkrwi? I to nie dlatego, że chciałabym go torturować i doprowadzić do skraju załamania, kiedy to człowiek przestaje być dłużej człowiekiem, a niczym więcej niż pustą skorupką bez duszy, tylko dlatego, że na samą myśl o nim moje serce szybciej biło? Czy wtedy wyrwałby mi je z piersi i zgniótł w pięści? Znów zamknął w piwnicy?

Piwnica. Na samo wspomnienie oblały mnie chłodne poty.

Nie chciałem wrócić do piwnicy. Było tam okropnie zimno, bardzo ciemno i strasznie.

Uderzyłem się z całej siły dłonią w głowę, licząc, że w taki sposób Gryfon o ładnym uśmiechu wyleci mi uchem i już nigdy nie sprawi, że dla niego będę pragnął nauczyć się czytać książki.

Zresztą i tak nie miałem szans. On był chyba najmądrzejszy w całym Hogwarcie, podczas gdy ja raz pomyliłem nóż z widelcem i pociąłem sobie mordę.

Wplątałem palce we włosy, po czym mocno za nie szarpnąłem. Niestety, nawet ból nie uciszył krzyku w mojej czaszce. Krew szumiała mi w uszach, a pieprzone łzy w oczach jeszcze bardziej psuły moją widoczność.

Laski miały rację. Faceci to same problemy.

Nagle drzwi dormitorium otworzyły się, głośno trzaskając później o ścianę. Podskoczyłem ze strachu na dupie i wydarłem się piskliwie, bo pierwsze o czym pomyślałem, to że jakieś zbity przyszły mnie zabić. Na raz dopiłem resztkę ognistej z butelki, a następnie chwyciłem za jej szyjkę, aby w razie czego się bronić. W oczach miałem takiego kręcioła, że pewnie bym nie trafił, ale trzeba było stwarzać pozory.

Odetchnąłem z ulgą, gdy po bliższym przyjrzeniu się moim zbirem okazał się być Evan. Dziwne jednak było w nim to, że był cały przemoczony. Najpierw pomyślałem sobie, że mam jakieś halumy, w końcu wytrąbiłem sam całą butelkę ognistej. Dla pewności potarłem oczy pięściami.

Nic to nie zmieniło. Z Evana woda ściekała jak ze starej szmaty.

Wkurwionym krokiem wparował do pokoju, znów trzasnął drzwiami i zbliżył się do komody, na której naszykowałem dla siebie drugą, nieodpieczętowaną jeszcze butelkę wódki. Po drodze pozbył się mokrej koszuli i rzucił w amoku byle gdzie, no i oczywiście, że trafił nią prosto w mój ryj.

Gdy z grymasem pozbyłem się tego gówna sprzed oczu, zobaczyłem, że Evan gulnął na raz połowę zawartości butelki.

Niezły spust, przyznałem mu w myślach z uznaniem.

— O, widzę że ty też dzisiaj zamoczyłeś — zjechałem go spojrzeniem. — Ale chyba w nieco inny sposób niż Reg.

— Zamknij mordę.

Zarechotałem. Co za frajer.

Po chwili przestałem się śmiać. Pomyślał drugi frajer, który spędzał Walentynki na chlaniu i budowaniu wieży z książek, bo nie potrafił czytać ani zagadać do chłopaka.

Evan na chwilę zniknął w łazience, aby wrócić z przewieszonym przez szyję ręcznikiem. Walnął się gołą klatą na swoje łóżko i wypuścił warkliwie powietrze, przecierając twarz dłońmi.

— Pierdolony jeleń — parsknął niedowierzającym śmiechem. — Już prawie ją pocałowałem, ale wszystko spierdolił jakiś jebany jeleń!

— Eeeej, nie mów tak brzydko — mruknąłem ze smutną minką. — Jeleniowi byłoby bardzo przykro.

Evan olał moje słowa machnięciem dłoni. Byłem tak napruty, że nawet ten jeleń nie zrobił na mnie za specjalnego wrażenia. Każdemu kiedyś jakiś jeleń coś zepsuł. Normalka.

Posiedzieliśmy chwilę w ciszy. Evan wpatrywał się w sufit mętnym wzrokiem, co było sprawką zbyt szybkiego wtrynienia takiej ilości alkoholu, a ja dmuchałem powietrzem do butelki, która wypuszczała ładne dźwięki.

Westchnęliśmy w tym samym momencie.

— Oby u Rega było lepiej — powiedzieliśmy jednocześnie.

Patrząc na to, że nie wrócił na noc, a następnego dnia wręcz wfrunął do dormitorium z szyją pogryzioną jak przez gang komarów, jego Walentynki musiały być najlepsze na świecie.

No co no. Podałem mu rękę, pogratulowałem, ale tak ogólnie to chuj mu w dupę, bo ja miałem kaca, a Evan był chory.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top