21 | List od teściowej
a/n: hej. zaliczyłam kolejny rok liceum i wreszcie mogę z czystym sumieniem jebać szkołę i być tutaj dla was.
rellie wraca. zapraszam do długiego rozdziału.
●●●
Grudzień. Miesiąc pierwszych śniegów, krótszych dni, świątecznego pyłu oraz wieczorów z książką, puchatym kocykiem i gorącą czekoladą.
A także szkolnego zapierdolu, jeśli planowało się zaliczyć semestr.
Było po lekcjach, a my znajdowaliśmy się w bibliotece. To znaczy ja, Remus, Lily oraz Archie. Było to jedno z niewielu miejsc w Hogwarcie, gdzie mogłam wsłuchać się we własne myśli i je poukładać. Pani Pince pilnowała porządku oraz tego, aby nikt nie darł japy. Shhhhh! Książki również milczały. Słońce wlewało się do pomieszczenia oknami i tańczyło z kurzem między regałami, ale w odpędzaniu mroku i tak trzeba było wspomóc się latarenkami.
Wszyscy tamtego dnia gdzieś się zapodziali. Nancy i James na zmianę okupywali stadion, trenując do meczu quidditcha pomiędzy naszymi domami, mającego się odbyć wieczorem. Syriusz odbębniał szlaban. Nie wiedziałam nic o Peterze, ale celowałam w kuchnię. Przypadkiem natknęłam się nawet na Evana i Avery'ego, z którymi coraz bardziej lubiłam spędzać czas. Jednak oni także mnie olali, tłumacząc, że Regulus znów bawił się z nimi w chowanego i musieli go znaleźć. Avery krzyczał na cały korytarz, że Evan zgubił ich dziecko i zaczepiał każdego, czy czasem nie widzieli wiecznie nadąsanego smutasa. Przez krótką chwilę miałam nawet myśli, aby im pomóc. Przeczuwałam, gdzie Black mógł się zaszyć. Szybko jednak wybiłam z głowy ten pomysł. Nie ufałam swojemu ciału, gdy on był w pobliżu. Nogi mi cierpły na samo wspomnienie tych pieprzonych loczków.
Z nudów postanowiłam więc wykorzystać atmosferę zbudowaną przez bibliotekę na naukę piosenki, którą miałam zaśpiewać w ostatni dzień przed przerwą świąteczną. Nuciłam cicho melodię i w myślach dośpiewywałam słowa. Lily i Remus byli tam jako pierwsi, co mnie ani trochę nie zdziwiło, bo praktycznie tam mieszkali. Czytali książki. Jednak widok Archiego Brooksa wyłaniającego się zza rogu, który w rękach niósł tak wielki stos książek, że aż smyrał go pod nosem, wbił mnie w podłogę. Okazało się, że ma dużo poprawek i że zgodził się przyjść tam z Evans.
Rozumiesz, Merlinie? On tam kurwa przyszedł. DOBROWOLNIE!
Ja jednak dalej sądziłam, że po prostu wszedł do biblioteki przypadkiem i nie potrafił z niej już wyjść, bo zgubił drzwi.
Szok że nie dostał oczopląsu od tych wszystkich książek.
— Okej. Uczę się. Łatwizna.
W tym samym momencie Archie otworzył książkę na losowej stronie, kładąc ją płasko na stole. Przez chwilę gapił się tępo w sam środek kartki. Zdążyłam wymienić z Remusem rozbawione spojrzenia, zanim Puchon westchnął jak osioł z depresją i zjechał w dół po krześle.
— Cofam to. Nauka jest trudna i bezsensu. To jak guma przyklejona do buta. Mózg mnie już boli, chcę odpocząć. Po chuj ja kontynuuję Zaklęcia? Zależy mi na tym? Nie. Z tego wszystkiego zrobiłem się głodny. I chcę soczku — marudził jak bachor. Powoli zaczynała mi drgać powieka.
— Szesnaście lat temu twoim starym pękła guma — syknęłam znad nut. — To nie nauka jest trudna. Po prostu ty jesteś tępy — dodałam. Przy tym ani razu nie oderwałam wzorku od pięciolinii. Byłam tak zirytowana, że w moich oczach wydawała się krzywa.
Gdzieś obok Lily wciągnęła gwałtownie powietrze przez nos, ale nic nie powiedziała. Remus odkrząknął. Za książką Azjatyckie antidota przeciw truciznom próbował ukryć uśmiech, wywołany moimi słowami.
Po długich sekundach uniosłam w końcu wzrok na Brooksa. Patrzył na mnie spod przymrużonych oczu, jednocześnie drapiąc się po brodzie. Trybiki pracujące mu pod czachą odbijały się w jego jasnych oczach.
— Ciekawe — mlasnął w końcu. — Bardzo ciekawe.
— Co jest takie ciekawe? — westchnęłam.
— Twój język. Ostatnio dość cięty. To Reggie ci go rozwiązał swoim?
Gdy sens jego słów do mnie dotarł, ciepło wybuchło na mojej twarzy. Zirytowana spróbowałam go kopnąć, ale Brooks miał mózg sprytnej wiewiórki, więc zwinnie podciągnął nogi do góry, przez co walnęłam w stół. Paraliżujący ból zagrał mi na kościach. Kretyński zjeb musiał to usłyszeć, bo wyszczerzył zęby jak podlotek w burdelu.
Nagle coś gruchnęło o stół. To Lily z mocą, niespotykaną w tak drobnym ciałku, odłożyła książkę, kosząc nas obu spojrzeniem swoich jadowitych oczu. Tak jakoś kręgosłup sam mi się wyprostował. Aż mi coś w nim strzyknęło.
— Cholerne dzieciaki — sarknęła. W pierwszej kolejności wskazała palcem na mnie. — Ty. Przestań mu dokuczać i go rozpraszać, bo nie po to zaciągnęłam go tutaj siłą, aby nic się nie nauczył!
— Bez ciebie by tu nie trafił — mruknął znudzony Lupin, przewracający stronę.
Brooks wzruszył beztrosko ramionami.
— Zawsze myślałem, że za tymi drzwiami szydełkujecie na drutach — odparł Puchon, wskazawszy za siebie na drzwi od biblioteki. Oburzona Gryfonka trzepnęła go za to książką.
— A ty — palec Evans wskazał na chłopaka. Ten głośno przełknął ślinę. — Przestań pajacować. Nie wychodzi ci, bo się nie starasz. I czytasz do góry nogami. To w ogóle jest o zaklęciach z osiemnastego wieku? — zmarszczyła swoje równe brwi.
Archie pomrugał oczami, jakby nie rozumiał pytania. Spojrzał na książkę, potem znów na Gryfonkę, na Remusa, na mnie, sufit, okno, buty, a na końcu wreszcie na okładkę. Długo nic nie mówił, więc sama wyrwałam mu książkę, parskając śmiechem na pozłacany tytuł.
— Jak pobudzić swoją różdżkę? Poradnik dla opornych — przeczytałam na głos.
Lily natychmiast oblała się rumieńcem, za to Remus parsknął w strony swojej książki. Sam Archie wyglądał na takiego, którego to wcale nie ruszyło. Jak zwykle. Jakby właśnie nie wydało się, że czytał poradnik dla impotentów i to jeszcze z obrazkami. W końcu Archie Brooks był kimś, kto miał w dupie cały świat, choć ten nieustannie błagał o jego uwagę.
Aż w końcu świat się zawalił. I nie słyszał błagania chłopaka.
— Jeśli masz problem, idź do specjalisty. Bo ci całkiem oklapnie.
— Coś ty taka uszczypliwa. Chłopak cię nie zadowala? Idź do specjalisty.
— Dosyć — burknęła Lily, gdy już otwierałam buzię.
— Dobrze, mamo — mruknęliśmy jednocześnie.
Wreszcie Lily wcisnęła chłopakowi właściwą książkę i pokazała mu, jak poprawnie ją czytać. Coś tam jeszcze marudził, że po co mu znać zaklęcia sprzed dwóch wieków, jak nawet z tego większości nie znał. Ja za to mogłam wrócić do nut, śpiewu moich myśli i melodii, dobiegającej z mojej duszy. Nie potrzebowałam instrumentów ani ropuch, aby muzyka mnie wypełniała. Płynęła w moich żyłach. Byłam tylko ja i ona, nikt więcej. W takich chwilach świat wokół mnie tracił na ostrości i znaczeniu.
Do takiego momentu, aż książka wali mojego przyjaciela w głowę. Wtedy z powrotem się uruchomiałam. Czyli właśnie w tamtej chwili.
Przez moment wszyscy w osłupieniu wpatrywaliśmy się w książkę, która po jebnięciu Archiego wylądowała na stole grzbietem do góry. Nadleciała chyba ze wschodniej części, od strony regałów. Odwróciłam się i ze skupieniem przeskanowałam wzrokiem teren, nie zauważając jednak niczego. Tam skupiał się cały mrok, który został wypędzony z pozostałych kątów biblioteki. Nie paliła się tam żadna świeczka.
Po jakiejś minucie Archie włączył swój spóźniony zapłon i z jękiem złapał się za głowę.
— Ała, kurwa! — fuknął. — Ta wasza bobloteka chce mnie zabić!
— Biblioteka — poprawił go Remus.
— To jakiś łamacz języka. I prawie umarłem!
Przewróciłam oczami na tego klauna. Archie lubił robić z siebie ofiarę, bo wtedy cała ogólna uwaga skupiała się na nim. Pieprzony atencjusz.
Ale kochałam go bardziej niż własnego brata.
— Może to gnomy — zastanawiała się głośno Lily.
— O nie, nie będę narażał swojego życia dla nauki. Nie jestem głupi! Wstaję, wychodzę — jak powiedział, tak zrobił. Pod pachę wsunął książkę Jak pobudzić swoją różdżkę?, po czym odwrócił się i pomaszerował do drzwi. — Żegnam!
— Archie! — krzyknęła za nim Lily. Sama poderwała się do góry, spoglądając na niezainteresowanego Remusa. — Pomóż mi go złapać.
Na jej słowa Lupin leniwie zagiął róg strony, aby jej nie zgubić, po czym zamknął książkę. Minę miał dość znudzoną. Stłumiłam w gardle śmiech, kiedy zamiast śpieszyć do udobruchania fochniętego Puchona, ten oparł się wygodniej na krześle i założył ramiona na torsie.
— Obecnie odpoczywam od moich dzieci. Daj mi spokój i nie każ się zajmować swoim.
Byłam pod takim wrażeniem, że aż miałam ochotę zaklaskać. Remus był owieczką w skórze wilka. Dosłownie. Był tak potulny, że chłopcy cały czas naciągali go na ładne oczy, zgadzając się na każdą ich głupotę. A no tak... i raz w miesiącu zamieniał się we włochatego wilkołaka. Szczególik.
Jak wspomniałam – Remus był zbyt potulny. To dlatego jego mina zmieniała się z każdą sekundą, w której jadowicie zielone oczy wypalały w nim dziurę. Wreszcie westchnął i wstał, co skomentowałam kpiącym uśmiechem.
— Nigdy nie będę mieć dzieci — marudził.
Remus Lupin byłby najwspanialszym ojcem, jakiego dziecko mogło dostać. Szkoda, że żadne dziecko nie miało okazji tego poczuć.
Zaraz później zniknęli, a ja zostałam sama. Płomień świecy tańczył w latarence. Z małym uśmiechem wróciłam wzrokiem do kartki z nutami, mogąc sobie teraz pozwolić na cichy szept. Czułam się tak dobrze. W powietrzu unosił się wyłącznie szelest przewracanych stron oraz zapach ksiąg. Pergaminu. Mój uśmiech powiększył się, a serce mocniej zabiło.
Wyłaź z mojej głowy, Reggie.
Wszystko było pięknie, dopóki coś nie świsnęło mi obok ucha. Krzyknęłam, prawie wypluwając płuca na stół, gdy kolejna książka walnęła w regał naprzeciwko mnie. Prawie od razu zza rogu wychyliła się głowa pani Pince.
— Shhh!
Nie odpowiedziałam, na co prychnęła i zniknęła. Może uznała to za brak kultury. Ja jednak miałam tak mocno zaciśnięte gardło, że ledwo co przeciskał się przez nie oddech, co dopiero jakieś słowa.
Powoli i z sercem w gardle odwróciłam się za siebie. Moja chora głowa zdążyła napisać tysiąc scenariuszy, a każdy kończył się moją śmiercią. Spodziewałam się wszystkiego. Wszystkiego! Jednak widok sterczących na boki uszu oraz pary ogromniastych ślepi, obserwujących mnie zza ciemnego regału, przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Chyba że to naprawdę był skrzat morderca.
Już z nieco mniejszym przerażeniem, a większym zaciekawieniem i zirytowaniem, podniosłam się i ruszyłam w tamtą stronę. Skrzat pokłonił się na mój widok. Zupełnie jakby przed chwilą nie próbował urwać mi łba książką. Jebany zamachowiec!
— Stworek? Co ty tutaj robisz? — krzyczałam szeptem. Tak, dokładnie to robiłam. — I dlaczego próbujesz mnie ukatrupić?! — wtedy sama miałam ochotę zrobić to z nim.
Stworek zaczął miętolić krawędź śmierdzącej szmaty, w którą był ubrany i pokręcił głową. Tak energicznie, że te uszy plaskały go w zapadnięte policzki.
— Stworek nikogo nie chciał ukatrupić. Słowo Stworka — zarzekł się skrzat. — Stworek przeprasza, że panienkę Rookwood wystraszył. I że uderzył panienki kolegę. Stworek celował, ale Stworek spudłował.
Wyglądał na naprawdę skruszonego. Mój gniew do niego szybko stopniał. Westchnęłam, chcąc jakoś ugłaskać rozjuszone nerwy.
— Moim zdaniem wycelowałeś w dziesiątkę — pochwaliłam. Skrzyżowałam ramiona przy piersi i uniosłam brew. — No dobrze, a co tutaj robisz? Znów Regulus cię przysłał?
Nie przyznałabym się do tego, ale jakaś cząstka mnie naprawdę chciała w to wierzyć. Serce zahulało mi po żebrach. Jakby ten ogień, który tlił się na myśl o chłopaku, poparzył je w dupsko.
Nie mogłam powstrzymać ukłucia zawodu, które pojawiło się, gdy Stworek znów pokręcił głową. Drżącymi dłońmi sięgnął do półki obok i chwycił leżącą tam pożółkłą kopertę. Nie zauważyłam jej wcześniej. Niepewnie przyjęłam ją od skrzata, gdy mi ją podał.
A potem prawie upadłam, słysząc jego późniejsze słowa:
— Tym razem wysłała Stworka moja pani. Prosiła, aby Stworek dostarczył panience Rookwood list. Więc Stworek dostarcza list.
Zamurowało mnie. A raczej zamurowano. W małej przestrzeni, gdzie nie mogłam oddychać. Oparłam się plecami o regał i zjechałam po nim w dół, czując się jak po uderzeniu w głowę. Może Stworek jednak walnął mnie tą książką? Czemu nie odpadła mi głowa? Wszystkim wyszłoby na dobre.
Przez chwilę patrzyłam na surowe pismo, którym było wypisane moje imię. I nic więcej. Jakby nadawca koperty skrył się w środku. Wziąwszy głęboki wdech, drżącymi palcami mozolnie rozerwałam kopertę. Złożony na pół list parzył mnie w palce, gdy go rozkładałam.
Zaczęłam czytać. Ostrożnie. Jakby kartka mogła mnie zaatakować. Nie zaatakowała. Jednak treść paliła mnie w piersi, gdy słowa wypalały się na mojej duszy.
Panno Rookwood,
Domyślam się, że mój syn nie opowiadał Ci o mnie za wiele. Sama mu tego zabroniłam. Rozmowy o naszej rodzinie powinno się ograniczać do koniecznego minimum, a plotki niwelować natychmiast. Dlatego przejdę do meritum.
Mój syn uznał, że jesteś jedyną kandydatką na jego przyszłą żonę, a co za tym idzie na dziedziczkę fortuny oraz majestatu naszego rodu. Rzekomo idealnie pasujesz do tego, aby wpisać się w historię naszej rodziny, którą wspólnie mielibyście kontynuować. Zakwestionował mój wybór i wybrał Ciebie. Liczę, że nie zdziwi Cię to, iż chciałabym to sprawdzić. W końcu chodzi o mojego najdroższego syna.
Zacisnęłam wargi i stłumiłam w sobie nieoczekiwaną złość. Byłam pewna, że o Syriuszu by żadnego poematu nie napisała.
Na początku planowałam przyjechać do Hogsmeade, ale w związku z ostatnimi wydarzeniami, lepiej, żebym się nie pokazywała publicznie. Ze względu na Twojego brata, widok nas razem mógłby wydać się dla pewnych osób podejrzany. Wolę nie ryzykować.
Zacisnęłam palce na papierze. Dwa dni wcześniej miał miejsce kolejny atak Voldemorta na mugolską wioskę. Podobno większość mieszkańców zginęła. Tym razem Archie nie martwił się wcale, bo miejsce ataku było oddalone od jego rodzinnego domu o setki kilometrów. Jakby Voldemort atakował tam, gdzie dzień wcześniej trafiła rzutka w mapę.
Szeptano. Z ust do ust. O tym, że skorumpowanych jest coraz więcej rodzin ze szlachetnej dwudziestki ósemki.
Przez te niesprzyjające nam okoliczności, pragnę zaprosić Cię na nasze rodzinne święta. To będzie idealna okazja do poznania się oraz spędzenia miło czasu razem. W najbliższym czasie wyślę sowę i uzgodnię wszystko z Twoimi rodzicami. Resztę przekaże Ci mój syn.
Zauważyłam, że w liście nie było żadnych nazwisk ani imion. Jakby adresatka listu obawiała się, że mogły go czytać nieodpowiednie oczy.
Wierzę, że okres świąt wystarczy, żebym zobaczyła w Tobie to, co zobaczył mój syn. Jesteś jego wyborem. Przekonamy się, czy wybrał właściwie.
Spal ten list od razu po przeczytaniu. Skrzat ma tego dopilnować i to widzieć.
Mam nadzieję, że do zobaczenia, panno Rookwood.
W. I. B.
Po pierwszym przeczytaniu przeczytałam list jeszcze raz. I jeszcze. I kolejny raz. Czytałam go wiele razy do momentu, aż oczy zaczęły mi łzawić, a serce krwawić. Od sztyletu, który własnoręcznie sobie wbiłam. I pchałam głębiej z każdym dniem, w którym był też Regulus.
Nie obchodziło mnie czy Stworek dalej był obok. Gdzieś miałam panią Pince oraz każdego, kto mógł mnie wtedy tam znaleźć. Między najciemniejszymi regałami, wśród mroku i ciszy. Skuloną na podłodze, bladą jak wczorajszy śnieg. Pogubioną. Oraz wplątaną w coś, w co mogłam nie wyplątać się już wcale. Macki mroku coraz ciaśniej zaciskały się na moim gardle. Łapczywie. Mocno, jakby nie chciały mnie puścić już nigdy.
Wplątaną w rodzinę czarną jak jej nazwisko.
Chciałam być światłem w jego mroku.
A to on był mrokiem w moim życiu.
Wspólne święta. Dobre sobie. Wiedziałam już, kto zawiśnie pod sufitem zamiast jemioły.
●●●
— Zesram się.
— Kurwa, zrób to w kącie. Ja tu jem.
Nancy całkowicie zignorowała słowa Archiego, dalej dźgając widelcem pomidora. Biedny już dawno się wykrwawił, jednak dziewczyna była tak zestresowana, że nawet tego nie zauważyła.
Miałam nadzieję, że nie miał małych pomidorków na utrzymaniu.
Wyczaiłam moment i udało mi się złapać ją za rękę, która aż kłuła chłodem. Nie wiedziałam, czy była aż tak zdenerwowana meczem, który miał się odbyć lada chwila, zaraz po kolacji, czy była odwodniona lub przytulała śnieg. Mnie aż zęby zadzwoniły jak dzwonki.
— Dobrze wiesz, że to wygrasz. Jesteś najlepszą ścigająca ostatniej dekady! — przypomniałam jej, aby o tym nie zapominała. — Pokazałaś ojcu, że kobiety naprawdę potrafią grać! Do tego wygrywać z jebanymi spermiarzami! — mały uśmiech wskoczył na jej twarz. Archie prychnął, ale nikt spermiarza nie pytał. — A ty się boisz jakiegoś gogusia w pinglach?
— Goguś w pinglach to słyszał.
— Przyjaciel gogusia również.
W tej samej chwili James usiadł po mojej prawej, a Syriusz po lewej. Otoczyli mnie. Zanim jednak przywitałam ich niemiło, zakwiliłam cicho, czując palce Nancy zaciskające się na moich niczym diabelskie sidła. Blondynka była tak bardzo skupiona na patroszeniu wzrokiem Pottera, że nie zauważała moich czerwieniejących palców. Powoli przypominały serdelki.
— Puść ją, cholera — wreszcie zainterweniował Archie. Westchnęłam z ulgą, gdy chłopak pacnął dłoń dziewczyny, przez co mnie puściła. — Te paluszki mogą się jeszcze przydać.
— Do czego? — palnął Syriusz.
Głupkowaty uśmiech rozjaśnił twarz szatyna. Odkrząknął w pięść, przerolował w środku gęby językiem i już chciał podzielić się z nami swoją myślą, jednak w porę wcisnęłam mu drożdżówkę do buzi, kiedy miał ją szeroko otwartą.
— I się tym utkaj, gnojku — burknęłam.
Puchon nic nie odpowiedział. Może dlatego, że miał utkanego ryja. Ale nawet gdy wyciągnął bułkę, posłał mi tylko buziaczka, po czym zaczął wyjadać kruszonkę.
— Więc... Bones — zaczął niezobowiązująco James, bawiąc się łyżką. — Jak humorek? W porząsiu?
— Co ty knujesz, Potter? — burknęła.
— Ja? No gdzie, ależ skąd. Czy moja troska zawsze musi znaczyć, że coś knuję?
— Nie uwierzyłabym w twoją troskę nawet wtedy, gdybym umierała na ospę, a ty byś płakał i rwał włosy z głowy. Wtedy też byś knuł, jak dolać mi do kroplówki jakiegoś gówna.
— Za kogo ty mnie masz? — oburzony Gryfon złapał się za serce.
— Za zakochanego w sobie gnoja.
— Ranisz mnie, doprawdy — westchnął, a ja się zdziwiłam, że w ogóle znał takie słowo. — Ale gdybyś wtedy nie przyszła na mecz to...
— Czyli jednak! Boisz się mnie!
— Akurat! Niby kogo? Skrzeczącej gęsi na miotle?
— Jak mnie nazwałeś, ty kudłaty ośle?!
— Stawiam pięć galeonów, że będą razem do czerwca — obstawił Syriusz.
— Dziesięć i do moich urodzin — dołączyłam do gry.
Obydwoje spojrzeliśmy na zastanawiającego się Archiego. Miał głupią minę; robił dzioba z ust i wąsko mrużył oczy, jakby właśnie siedział na klopie. W końcu twarz rozjaśnił mu łobuzerski uśmiech, a w oczach zalśniła pewność siebie.
— Piętnaście galeonów — zadeklarował z dumą. Choć szczerze wątpiłam, że w ogóle tyle miał na tamten moment. — Pokręcą ze sobą do walentynek, pokłócą się w marcu, a razem będą do rozkwitu bzów w maju. Po drodze się prześpią — dodał ze wzruszeniem ramion.
— Wow — mruknął Black. — Dać ci szaliczek i paciorki, a będziesz jak Trelawney!
Z rozbawienie pokręciłam na nich głową, wracając uwagą do swoich tostów. Uśmiech kleił mi się do ust jak na rzepy. Przepełniał mnie spokój, pomimo pożółkłej koperty na dnie mojej torby, którą z niewiadomych przyczyn zachowałam. List spaliłam przy Stworku. Musiałam. Nie odszedłby, dopóki bym tego nie zrobiła. Obroża ciasno się na nim zaciskała, a jego pani ciągle ciągnęła za smycz. Ale kopertę zachowałam. Być może jako dowód, że moje życie faktycznie tak bardzo się skomplikowało i toczyło z górki w dół.
Gdy to do mnie dotarło, humor diametralnie mi się zmienił. Zaliczył glebę i zarył o beton. Ramiona mi opadły, kąciki ust zaraz za nimi. Treść listu wciąż huczała mi w uszach. Jego słowa bzyczały mi w głowie zamiast myśli. Czułam taki zjazd, jaki nikt nie czuł po żadnym gównie.
Aż nagle poczułam w policzku czyjegoś palucha, który podniósł mój kącik ust do góry.
— Ej no, gdzie uśmiech? No już, nie smutamy. Ta buzia jest zbyt ładna na smutanie — Syriusz wcisnął drugi palec w mój drugi policzek i uformował z moich ust uśmiech. — No i proszę! Jaka ładna buzia. Oczywiście, zaraz po mojej.
Strzeliłam mu spojrzenie, na co tylko się wyszczerzył. Uciekłam od jego łapsk, wykrztuszając z siebie marny uśmiech.
— Wszystko u ciebie gra? — spytał. Nadzwyczaj delikatnie i ostrożnie jak na Syriusza Blacka.
Czy wszystko grało? Zdecydowanie nie.
Czy chciałam im powiedzieć? Najbardziej na świecie.
Czy im powiedziałam?
Nie.
Nie powiedziałam. Wcześniej, wtedy ani później.
Nigdy.
Uśmiechnęłam się szerzej. Iluzja.
— Pewnie. Czemu pytasz?
Kłamstwo. Kłamstwo. Kłamstwo.
Syriusz wgapiał się we własne dłonie splecione razem na stole. Pokiwał wolno głową, jakby potrzebował chwili, a nawet dwóch. Potem zaczął ruszać gębą jak ryba, w dodatku upośledzona. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił się do tego zabrać. To nieco mnie zestresowało. Dopiero gdy Archie prawie wrzucił mu tam winogrono (spudłował i walnął w czoło, za co oberwał tortillą w pysk), Syriusz usiadł na ławce bokiem, czyli przodem do mnie. Zmarszczyłam brwi.
— Muszę z tobą porozmawiać — wydusił z siebie w końcu. Z tym zdaniem opuściło go całe spięcie, które trzymało go jak klamerka mokre gacie na sznurku.
— To mów — wzruszyłam ramionami.
— Ale nie tutaj — mruknął i rozejrzał się podejrzliwie wokół. Na obecny moment każdy miał go w dupie, ale nigdy nic nie wiadomo, co nie? — To dość osobiste tematy. Takie jak... zdrowie, rodzina i no... ceny mioteł, ślizgońscy chłopcy, globalne ocieplenie, łysienie plackowate wielbłądów i...
— Czekaj, zatrzymaj się — machnęłam mu palcem przed nosem. — Powiedziałeś chłopcy?
— Co? Wcale nie.
— Powiedziałeś chłopcy. Słyszałam.
— Przesłyszałaś się. Porozmawiajmy lepiej o właściwościach puddingu. Śmiesznie kręci kuperkiem, no nie?
— Syriusz, powie...
— Chce z tobą porozmawiać o Regulusie — wymamrotał Archie, żując gofra. Wsuwał jedzenie jak pojebany, kanapa miała odcisk jego tyłka w lewym rogu, a typ dalej miał zarys sześciopaku na brzuchu. Chore! Puchon wzruszył ramionami na nasz zdziwiony wzrok. — Nudziliście mnie. Ale kontynuujcie. Ten temat jest bardzo ciekawy.
Mrugałam na niego z niedowierzeniem, powoli przyswajając cel przyświecający Syriuszowi. Dotąd unikał tej rozmowy jak ognia. Ignorował imię brata w rozmowie, gdy ktoś inny mi tym dogryzał. Uciekał od nas wzrokiem. Udawał, że Regulusa nie było. Tak, jak to robił przez większą część życia. Gdy zamknie się oczy, to problem znikał. Syriusz ostatnio bardzo często chodził ślepy.
Tyle że problem nie znikał. Wciąż tam był, a ktoś łatwo mógł się o niego potknąć.
W jednej sekundzie wszystkie moje mięśnie się spięły. Oddech przyspieszył. Zadygotały dłonie. Bałam się tej rozmowy, choć czułam nad sobą jej cień. Tylko że tak samo jak Syriusz, wolałam nie unosić głowy i nie patrzeć prawdzie w oczy.
— Niech będzie — westchnęłam drżąco. — Porozmawiamy.
Wtedy stało się coś, co na moment zawiesiło mój mózg. Syriusz się uśmiechnął. Tak ciepło, jak to tylko on potrafił. Co prawda wyczuwałam w tym nutę fałszu i wymuszenia, ale oczy uspokajały, że w większej części był to szczery gest.
— Będziemy tylko rozmawiać — zapewnił Gryfon. — Tak, jak powinniśmy od zawsze. Najwyżej potem złamię kilka nosów — rzucił żartobliwie.
Pierwszy raz od dawna poczułam, jak w oczach zbierają mi się łzy wzruszenia, a nie smutku czy bezsilności. Z drżącą wargą patrzyłam w szare tęczówki Syriusza, chcąc się zatracić w ich zimie. Zrobić aniołka w śniegu. Przytulić bałwana. Pocałować śnieżynkę. Radośnie bijące serce pragnęło tańczyć wśród padających płatków śniegu.
Wreszcie zrozumiał.
W tym samym momencie stół zadrżał. Wszyscy jak na komendę spojrzeliśmy na Nancy, która była najeżona jak wściekła kocica. Twarz miała czerwoną, pięści zaciśnięte, a wzrok wlepiony w Jamesa, który wcale nie wyglądał lepiej.
— Już wiem. Przyszedłeś mnie zdenerwować, abym była mało skupiona na meczu — wręcz wypluła. Cud, że to nie był kwas. — Tak chcesz się bawić? Dobra. Pobawię się po twojemu — jej wzrok oderwał się od twarzy Gryfona, patrząc gdzieś za jego ramię. — Evan! Chodź do nas!
James momentalnie się wyprostował.
— Evan? — zacisnął szczękę.
— Evan? — palnął Syriusz.
W tej samej chwili zrozumiałam. Gdy dostrzegłam triumf w błękitnych oczach przyjaciółki, bujający się jak statek na otwartym morzu.
— Oh, Evan — przytknęłam dłoń do ust.
— Kurwa mać, Evan! — ucieszony Archie wyrzucił ręce w górę. — Tak! Evan, chodź szybko do nas!
Nim rozpętał się chaos, jebnęłam go z pięty w piszczel. Archie zawył jak Peter przy regulowaniu brwi, ale nikt się tym zbytnio nie przejął. Właśnie nadchodził chaos.
A tuż za nim dreptające wesoło słoneczko oraz – o dziwo – ponura chmura. Prawie że przezroczysta.
Evan Rosier stanął dwa kroki za Jamesem, który nawet się do niego nie odwrócił. Był zajęty kruszeniem własnych zębów. Tuż za Rosierem przybył Avery. Nawet jego bajeczny uśmiech nie był w stanie odpędzić burzy, która nadchodziła. Od razu do mnie doskoczył i poczochrał po włosach. Gdy udało mi się odpędzić jego łapska, cała byłam rozczochrana. Na tyle, że mało co widziałam. Kilka sekund mi zajęło, aby ogarnąć bajzel z włosów, jaki urządził mi na głowie blondynek, parokrotnie warcząc na kudły, że w końcu je zetnę. Nie słuchały się mnie! Cisza przedłużała się do minuty.
Wreszcie zarzuciłam włosy na plecy, ciskając w uśmiechniętego blondyna spojrzeniem. A wtedy on również już tam był. Czyli znaleźli zgubę.
Wyglądał jak zwykle, ale jednocześnie całkiem inaczej. Wciąż prezentował się dostojnie i nienagannie, ale widziałam, że nieco się garbił. Do tego schudł. Puszyste na co dzień loki oklapły, a między nimi nie tańczył już blask. Skórę miał bledszą bardziej niż zwykle. Usta sine i popękane. Przez to wory na policzkach były bardziej widoczne, a same oczy znów były zamknięte na świat. Na mnie.
To były szczególiki, które mnie aż raziły w oczy.
Nie patrzył na mnie. Jakby wiedział, że ja wszystko widziałam.
Wszyscy milczeli. Nawet Wielka Sala umilkła i wzięła wdech, abyśmy mogli w ciszy to załatwić. Cisza. Moje przełknięcie śliny było jak pieprznięcie piorunem.
I tylko Archie wyglądał na zadowolonego z całej sytuacji. Oparł oba łokcie o blat, brodę ułożył na rozłożonych dłoniach i patrzył na wszystkich skrzącymi się oczkami, jakby oglądał mecz qudditcha.
Obiecałam sobie, że po wszystkim wypatroszę go jak borsuka.
Ciszę przerwała Nancy. Wielce uśmiechnięta klasnęła w dłonie, a morze w jej tęczówkach już triumfowało.
— Evan! Tak się cieszę.
— Alleluja, kurwa — syknął okularnik obok.
Evan uniósł kpiąco czarną brew i spojrzał na tył głowy chłopaka, czego Potter nie widział. Dalej się nie odwrócił, jakby wiedział, że gdyby to zrobił, nie mógłby się dalej kontrolować. Już w takiej pozycji pięści bielały mu na krańcach stołu od ich zaciskania. Powietrzem ledwo szło oddychać, takie było ciężkie.
Za to Archie na boku chrupał sobie popcorn, który sam wyczarował.
Merlinie, kto to spłodził.
— Coś się stało, Nancy? — Evan wreszcie odwrócił wzrok od Jamesa i spojrzał na blondynkę. Z tego powodu założył na usta bajerancki uśmiech. — Mam cię wyratować z opresji?
— Nie, radzę sobie. Ale dzięki — odparła, na co James wwiercił w nią groźne spojrzenie. Nancy w odpowiedzi uśmiechnęła się z prowokacją i dziwną zalotnością.
Uniosłam brwi. Nie wiedziałam, że tak potrafi.
— Evan, zamierzasz przyjść na mój mecz?
Evan rozdziawił buzię. Chyba nawet nieco się zarumienił. Szybko się jednak ogarnął, co Reggie skomentował prychnięciem.
— Ja... ta, myślałem nad tym — wzruszył luzacko ramionami.
— Jasne — parsknął Avery. — Myślał o tym całe dnie. I noce. Cały tydzień. Gdy srał i pewnie gdyby się ruchał, jakby miał z kim. I to na głos! Dość miałem tego jego pierdolenia. O! Masz popcorn! — po czym przeczołgał się pod stołem i usiadł obok Archiego, aby kraść mu kukurydzę.
Czasami naprawdę miałam wrażenie, że wypchnięto ich z tej samej dziury.
Rosier mordował przyjaciela wzrokiem, podczas gdy James się zaśmiał. Tak suchym śmiechem, że aż mi ślina wyparowała z gardła. Powoli odwrócił się do Ślizgona, a mnie ta chwila napięcia prawie zepchnęła pod ławkę.
— Jaka szkoda, że debili nie wpuszczają na stadion — powiedział ze sztucznym uśmiechem James. Orzechowe oczy patrzyły prosto w czarne i na odwrót.
Evan uniósł łobuzersko kącik ust.
— To aż dziwne, że ciebie wpuszczają. Chyba dali ci tą miotłę, abyś tam zamiatał. Bo w powietrzu za specjalnych zdolności to ty nie masz.
Potter poderwał dupę z ławki, jakby go parzyła. Dwa kroki później był już tuż przed Ślizgonem. Twarzą w twarz. Byli praktycznie tego samego wzrostu, mimo tego każdy czuł przewagę nad drugim. Evan dalej kpiąco się uśmiechał, za to Jamesa nie opuszczała brawura ani odwaga. W końcu było to zderzenie dzieci Slytherina oraz Gryffindora.
Regulus automatycznie się odsunął i chyba lekkomyślnie zrobił to w moją stronę. Przeciąg od drzwi lub kaprys losu przygnał mi pod nos jego zapach, który kojarzył mi się z pobytem w bibliotece w późny wieczór. Kiedy oczy wszystkich byłyby już zamknięte. Tak samo jak drzwi.
Strzeliłam sobie mentalnie w pysk za myśl, że chciałabym się tam z nim znaleźć.
— Jeszcze grzecznie proszę, Rosier. Odpierdol się — burknął Gryfon.
Cóż za grzeczny chłopiec.
— Bo co mi zrobisz, Potter? — czarnowłosy uniósł brew. — Naślesz na mnie swoją ekipę błaznów? Zafarbujesz włosy na różowo? Wrzucisz łajnobombę do dormitorium? To są sztuczki na twoim poziomie. Po prostu gacie obsrane!
— Twoje sztuczki z paleniem wiosek są o wiele lepsze. Powiedz no, nie skrywasz czasem czegoś pod rękawem?
Aż się zachłysnęłam. Nagle przypomniało mi się oskarżenie Syriusza i to, jak się wtedy czułam. Co prawda mnie i Syriusza łączyła przyjaźń, podczas gdy Evan i James pluli na sam swój widok, ale ból nigdy nie patrzył na relacje. On po prostu się pojawiał. A potem niszczył.
I być może byłam suką, ale wtedy w ogóle nie zainteresowałam się odczuciami Evana.
Skupiłam się na Regulusie, który aż się wzdrygnął. W tamtym momencie przypominał mi pogubionego i bezradnego chłopca tak bardzo, że jedyne, czego pragnęłam, to mocno go przytulić i już nie puszczać. Przejąć na siebie choć trochę jego bólu. Zacisnął mocno oczy, aby nikt nie mógł dostrzec, jak bardzo czaszka na skórze parzyła mu skórę.
Ja widziałam.
Co było najgorsze? Że Syriusz siedział tak blisko mnie. I również patrzył.
— Nie zasługujesz na nią — syknął. — Nie szanujesz jej.
— A co ty tam kurwa wiesz?
— Nie potrzebuję durnych pingli, aby to kurwa widzieć.
— Nancy, to zaszło za daleko — szepnęłam. Gdy nie uzyskałam odpowiedzi, spojrzałam na nią. Na moją nieustraszoną falę.
I zobaczyłam, że nawet Nancy Bones nie wiedziała już, co ma robić.
— Poluzuj majty — Avery machnął ręką. — Jeszcze nikt nie zginął.
W tym samym momencie Evan zamachnął się i przywalił Potterowi w twarz.
Krzyknęłam. Zaraz za mną Nancy. Kilka innych dziewczyn. Regulus znieruchomiał jeszcze bardziej, co nie było możliwe. Syriusz poderwał się na nogi. Archie upuścił popcorn, który rozsypał się na ziemi. Wielka Sala zamarła. Świat stanął.
A Alvin Avery wsadził sobie bułkę do buzi, robiąc takie oczy, jakich każda ropucha mogła pozazdrościć.
James otarł rękawem wargę, z której spływała strużka krwi. Z jego oczu pryskały mordercze pioruny. Ani razu na mnie nie spojrzał, a i tak poczułam je w dole kręgosłupa. To było okropne.
Sekundę później chłopcy rzucili się na siebie, ale równie szybko ich od siebie oddzielono. Przypadli do nich Regulus oraz Syriusz. Niedługo później doszli jeszcze Archie, Avery i Remus, który pojawiał się zawsze, gdy reszta tych ćwoków wpadała w kłopoty. Gryfoni oraz Puchon zajęli się trzymaniem wściekłego okularnika, natomiast Ślizgoni odciągali Evana. Widząc, że sobie nie radzą, doskoczyłam do Rosiera, ujęłam jego policzki w dłonie i ze łzami w oczach kręciłam głową.
— Evan, będziesz miał problemy — szeptałam drżąco, dławiąc się bezsilnością. — Zostaw go. Nie rób czegoś, czego będziesz żałować.
— Co tu się dzieje?! Rozejść się! Proszę się rozejść!
Chłopak uspokoił się. Jego ciężki oddech owiewał mi twarz, która lśniła od łez. Byłam zbyt słaba, aby z nimi walczyć i wygrać. Za nami nauczyciele przedzierali się przez tłum, jednak my dalej patrzyliśmy sobie w oczy, które były takie smutne.
Pierwszy raz widziałam, aby oczy Evana Rosiera były takie szklane oraz wyprane z koloru i emocji.
— Ja też na nią nie zasługuje — szepnął z pustką. — Ani on na ciebie. Nie zasługujemy. Na nic. Nie...
— Dosyć tego — warknął Regulus.
Brunet odciągnął ode mnie swojego przyjaciela, tylko raz posyłając mi swoje wściekłe spojrzenie. Zirytowało mnie, że wyżywał się na mnie. Mimo tego fochy Regulusa były dla mnie ostatnim, czym chciałam się wtedy przejmować. Słowa Evana dalej rozrywały mi duszę.
— Co to ma znaczyć?! — wybuchła profesor McGonagall, której towarzyszyli profesorowie Slughorn oraz Flitwick. Na widok twarzy Jamesa rozszerzyła oczy. — Rany boskie, Potter, co się stało? Wszystko w porządku? Black, weź Pottera i idźcie...
— Nie trzeba, pani profesor — mruknął James, jeszcze raz wycierając wargę. — Nic mi nie jest.
— No ale co się stało? — spytał Slughorn.
— Rosier mu przywalił! — krzyknął ktoś z tłumu.
Otoczyli nas jak jebane muchy jebany sernik.
Kobieta spojrzała surowo w naszą stronę. Na chłopaka za mną, którego byłam gotowa bronić.
— To prawda, panie Rosier?
— Pani profesor, to nie...
— Nie ciebie pytam, Rookwood.
Zamilkłam, znów czując piekące łzy pod oczami. Było jeszcze gorzej, kiedy żadne słowo nie opuściło ust Ślizgona. Spuściłam głowę.
McGonagall kiwnęła głową.
— Wie pan, co to oznacza. Pójdziesz ze mną do dyrektora. W tej...
— To nie jego wina, pani profesor. Tylko moja.
Wszyscy jak jeden goblin spojrzeliśmy na Nancy, która skulona dalej stała za stołem. Łamała palce jak zawsze, kiedy była zdenerwowana i winna. Poczułam, jak coś kurewsko silnego ściska mi serce.
— To ja ich napuściłam na siebie — ciągnęła skruszona blondynka. — Gdyby nie ja, nie doszłoby do tego. Przepraszam.
Profesor McGonagall była zaskoczona. Ja byłam zaskoczona. Nawet sam Evan, któremu zdawało się być wszystko obojętne, uniósł wzrok na dziewczynę i patrzył na nią zaskoczony.
Nancy była dobrą przyjaciółką. Taką, która podążyła za mną złą ścieżką, choć sama mi tego odradzała. Tyle że na niej o wiele bardziej się to odbiło.
— Czy ja mogę...
— Nie, Filiusie — przerwała mu Minerva. — Jesteś zbyt łagodny. Rozumiem, że to twoja wychowanka, ale to, co się tutaj stało, było karygodne.
Wstrzymałam oddech, oczekując wyroku. Stres wyżerał mi wnętrzności. Jakby groziło jej ścięcie głowy.
— Oboje pójdziecie ze mną do dyrektora — spojrzała groźnie na Evana i Nancy. To na niej wzrok profesor zatrzymał się dłużej. — I mogę zapewnić cię, że w dzisiejszym meczu nie zagrasz.
To było gorsze niż ścięcie głowy.
Dla sportowego świra to było jak koniec świata.
Widziałam, jak James się wierzgnął w uścisku Syriusza i Remusa, aby się sprzeciwić. Powstrzymało go dopiero pokręcenie głową Nancy. Musiała mieć coś stanowczego w swoim wzroku, przez co Potter zrezygnował całkowicie.
Sama Nancy wyglądała na... pogodzoną. Chciałam podejść do niej i schować w ramionach, warcząc na każdego, kto będzie próbował mi ją odebrać. Bo jej oczy zdradzały, że wewnętrznie cierpiała. Jej źrenice tonęły w smutnym oceanie. Trudno było tylko powiedzieć, czy bardziej bolał ją stracony mecz, czy też może zakrwawiona warga Jamesa, na którą patrzyła z wyrzutami sumienia.
Nie zrobiłam jednak nic. Stałam w bezruchu i po prostu patrzyłam, jak odchodzi wraz z Evanem za profesor McGonagall. Nawet kiedy wszyscy inni się rozeszli, ja wciąż stałam.
Dopóki ktoś nie złapał mnie za ramię i za nie szarpnął. Zderzenie się z ciemną zielenią, która patrzyła na mnie jak na największego śmiecia, na chwilę odebrało mi oddech. Nad zieloną łąką szalała burza. I to we mnie miał pierdolnąć piorun.
— Musimy porozmawiać, Willie — wypluł to. Jakby prędzej wolał żreć piach niż ze mną rozmawiać. Jego słowa wbijały się w moje serce jak ostrza.
Chciał pociągnąć mnie w stronę wrót, ale na drodze stanął mu Syriusz. Gryfon przyjął buntowniczą postawę. Poczułam, jak palce Regulusa mocniej zaciskają się na mojej skórze, ale powstrzymałam syknięcie. Nie zamierzałam zgrywać mięczaka.
— Gdzie ją zabierasz?
— Syriusz, zejdź mi z drogi.
— Pytam, gdzie ją zabierasz? Nie wygląda, jakby chciała gdziekolwiek z tobą iść.
— Pójdzie ze mną do pierdolonego Londynu na pieszo, jeśli tego zachcę. A ty lepiej zejdź mi z drogi, bo skończysz jak swój koleżka. Tyle że ja nie będę się pierdolił i od razu sięgnę po różdżkę.
Dostrzegłam, jak w oczach Syriusza coś groźnie błysnęło. Tak samo jak u Evana chwilę przed walnięciem Jamesa. Musiałam się wtrącić. Grudniowy dzień był zbyt krótki, aby oglądał dwie bójki. Ja nie byłam gotowa rozdzielać braci.
Bo nie potrafiłam sobie odpowiedzieć, któremu bym pomagała.
— Jest okej, Syriusz — powiedziałam przed chłopakiem, który już otwierał usta. Spojrzał na mnie wątpliwie. — Chcę iść. Musimy porozmawiać o Evanie i Nancy. A my porozmawiamy jutro, tak? Proszę, bardzo tego chce — szepnęłam błagalnie, wciąż widząc jego wahanie.
W końcu Syriusz kiwnął głową. Regulus zdążył z pięć razy się zniecierpliwić i wyrazić swoje niezadowolenie, ale w ciszy czekał, aż jego brat się usunie. Gdy to się stało, od razu wypruł przed siebie, mnie ciągnąc za sobą.
— Uważaj na siebie, Wills! — krzyknął jeszcze Gryfon. — Porozmawiamy o tym! Jutro!
Zdołałam mu posłać jedynie nikły uśmiech przez ramię. Moje gardło było zbyt ściśnięte, aby mówić.
Za to Regulus nie miał z tym najmniejszego problemu.
— Jeszcze słowo i się wrócę — mruknął do siebie. — Trudno rozmawiać ze złamaną szczęką.
Powstrzymałam się przed dogryzieniem mu, że nawet by w szczękę nie trafił.
●●●
Szliśmy w napiętej ciszy, aż nie dotarliśmy do Pokoju Życzeń. Od razu po wejściu pierwsze, co napotkałam, to mnóstwo martwych szczurów i ptaków. To była trupiarnia. W pomieszczeniu nie było niczego innego. Ściany z tapetą z cieni oraz lichy żyrandol na górze. W szoku obserwowałam rozwarte dzioby oraz zawinięte ogony, czując ścisk obrzydzenia na żołądku.
W tym samym czasie Regulus minął mnie i, nie komentując wystroju wnętrza, zaczął chodzić od ściany do ściany. Długie palce wplątał w ciemne loki, a popękaną wargę przygryzał zębami. Wreszcie zatrzymał się i spojrzał na mnie z naganą.
— Miałaś ograniczyć kontakt z tymi pacanami — sarknął, co natychmiast podburzyło mi krew.
— A ja ci powiedziałam, że nie ma takiej opcji.
— To chociaż ich pilnuj, do jasnej cholery!
— Może ty traktujesz przyjaciół jak psy, ale ja nie jestem zarozumiałym i nadętym chamem!
Patrzeliśmy na siebie groźnie, strzelając w siebie zaklęciami z oczu. Furia płonęła w każdym zakątku mojego ciała. Drżały mi pięści. Serce wyłamywało mi żebra. Starałam się zadzierać wysoko podbródek, ale wciąż czułam się przy nim taka mała i krucha. A nie chciałam taka być.
Już oliwiłam ramię, aby w razie czego mu przyłożyć.
— Mam dość — powiedział po kilku sekundach, w których nie działo się nic nowego.
Zmarszczyłam brwi, bo nie tego się spodziewałam. Byłam gotowa na darcie mordy, ślinę i być może walnięcie z pięści w ścianę, ale nie tego, że chłopak ze zmęczeniem przetrze twarz. Byłam skołowana.
A potem wybuchł.
— Mam dość tego, że nieustannie działasz mi na nerwy. Mam dość tego, że mój przyjaciel będzie miał kłopoty, a ja nic nie mogę z tym zrobić. Mam dość tego, że mój fałszywy brat wciąż wpierdala się w moje życie, choć nie tak dawno bez oporu mnie porzucił!
W milczeniu i szoku przyglądałam się, jak Regulus wybuchnął śmiechem, który ani trochę nie był radosny. Bardziej pełen żałości oraz skrywanego bólu. Szybkim krokiem podszedł do cmentarzyska zwierząt, pokazując na nie palcem.
— Mam dość tego, że umierają w bólu i męczarniach, bo nie stać mnie na wykrztuszenie tego ostatniego, pieprzonego zaklęcia. Drżę na samą myśl o nim! Mam dość ich skrzeków i wycia. Nawet głupi Cruciatus ledwo przechodzi mi przez gardło, a łapa mi lata tak, że czasem nie trafiam! Tak, tego też mam dość. I że rzygam za każdym razem, kiedy tu przychodzę. Że nie mogę spać, myśląc o tym, co mam zrobić. Mam dość!
Słuchałam tego wszystkiego z więdnącym sercem. Policzki znów zalśniły od łez, które nie mogły nie pojawić się na jego widok. Taki żałosny, bolesny i zniszczony, a jednocześnie dalej piękny. Taki był właśnie Regulus Arcturus Black, który wreszcie pękł.
Zaczął do mnie podchodzić. Wolno. A z każdym jego krokiem widziałam, jak szkliste były jego oczy. Jakby sam powstrzymywał się od płaczu, bo to było poniżej jego godności. Płacz, myślałam. Płacz ile wlezie, jeśli wtedy poczujesz się lepiej.
Zatrzymał się tuż przede mną. Tak blisko, że jego oddech łaskotał mi twarz. Patrzyłam na tą zalaną smutkiem łąkę, pierwszy raz żałując, że się na niej znalazłam.
— Mam dość tego, że tak cię narażam — szepnął. — Mam dość, że moja matka tylko knuje. Spotkanie z nią byłoby ciężkie i wyczerpujące, ale mieliśmy szansę. Święta z Blackami będą koszmarem. Zawsze były. Mam dość, że znów będę musiał oglądać, jak niszczą kolejną dobrą osobę. Już patrzyłem na upadek Cyzi. Skoro nie odpuścili członkowi rodziny, ciebie rozszarpią do kości — dodał.
Przełknęłam ślinę. Kłuła moje gardło, jakbym połknęła gwóźdź.
— Jestem twarda. Poradzę sobie.
— Nie. Oni złamią każdego. Nikt im się nie oprze, Willie. Nikt.
— Ja dam radę.
— Czy ty mnie słu...
— Skończ pierdolić, kiedy mówię że dam radę.
Zacisnął wargi, gdy położyłam mu dłoń na policzku. Był równie zimny jak blady, ale nie zraziłam się. Przejechałam kciukiem po sińcu pod jego okiem, nie uciekając więcej od jego oczu.
— Poproszę Narcyzę, aby nauczyła mnie przeżyć te święta. Będę potakiwać i siedzieć cicho, tak jak najbardziej lubisz — uśmiechnęłam się, na co jego lewy kącik lekko zadrżał. — Pogadam z przyjaciółmi. Nie wiem, co im powiem, ale coś wymyślę. Evan też z tego wyjdzie. Nie zdziwię się, jak sam Dumbledore poleci na jego urok i załagodzi mu karę. Co do tego... — rozejrzałam się, starając się jak najkrócej patrzeć na zdechłe myszy i ptaki. — Posprzątamy tutaj. Mogę nawet zrobić to sama, a ty pójdziesz odpocząć. Zorganizuję im godny pochówek i nawet zaśpiewam, jeśli chcesz. Co prawda nie znam żadnej ptasiej ani mysiej piosenki, ale to nie ważne. Może być ludzka. I tak nie żyją, więc nie mogą marudzić. Poza tym...
W tej samej chwili usłyszałam cichy śmiech. Był tak niewyraźny, że w pierwszej chwili wzięłam go za kaszel. Jednak widząc malutki uśmiech na twarzy Regulusa, ja sama wyszczerzyłam się jak głupia. Choć jego oczy dalej były przełamane w pół i lśniące, tak ten mały uśmiech rekompensował wszystko. Zamerdałabym ogonem, gdybym go miała!
— Czasami jesteś nawet słodka.
— Ale słodka jak babeczka czy jak perfumy? Nie lubię słodkich perfum. Zawsze chce mi się po nich kichać i mnie duszą. Więc jestem...
— ...irytująca. Cofam wszystko, co powiedziałem.
Wydęłam obrażona wargę, na co uśmiech na jego twarzy powiększył się jeszcze o cal. Znacznie bardziej wolałam go widzieć właśnie takiego.
— Musisz ze mną rozmawiać, Reggie — szepnęłam. Kąciki znowu mu opadły. — Nie udźwigniesz tego sam. Wiesz o tym, a i tak zamykasz się tutaj i się krzywdzisz. Jeśli nie chcesz rozmawiać ze mną, to rób to z Evanem, Averym, Narcyzą czy choćby z Lucjuszem, tylko to rób. Proszę cię, nie chowaj się tutaj. Nie bądź sam... — szepnęłam płaczliwie.
Sama nie wiedziałam, dlaczego mi tak na tym zależało. Nie pamiętałam momentu, w którym granica między nami zatarła się niczym kreda na kamieniu. Coraz więcej czułam. I czy chciałam czy nie, większość uczuć wręcz frunęło do tego pokrzywdzonego chłopaka. Więcej niż połowy nie rozróżniałam. Były nowe i takie dziwne w odczuwaniu. Ale jedyne czego byłam pewna, to tego, że chciałam mu pomóc.
Bardzo chciałam cię poskładać w całość. Wyszło jednak na to, że ja również byłam z puzzli. I to ty rozerwałeś mnie.
Nim zdążyłam to zrobić sama, ramiona Ślizgona oplotły mnie w talii i przycisnęły do męskiego torsu. Twarz wcisnął w zagłębienie mojej szyi, podczas gdy ja przyciągnęłam go jeszcze bliżej za kark i ułożyłam brodę na ramieniu. Jego oddech wywoływał gęsią skórkę na mojej skórze. Jego zapach mącił mi w głowie. Jego dotyk wysyłał prądy wzdłuż mojego ciała, przez co ledwo stałam na nogach. Jedną ręką głaskałam go czule po włosach, zachwycając się nimi jak puszystą owieczką.
Ciekawe, czy spodobałoby się mu to porównanie.
Puszysta owieczka Regulus. Merlinie, jakie słodkie.
Gdy następnie wypowiedział ciche słowa, zrozumiałam, że jego usta były praktycznie przy mojej skórze. Czułam jak delikatnie się o nią ocierały.
— Nie chcę być sam.
Od tego dnia byliśmy sami razem.
●●●
a/n: cześć i czołem. witam nowych czytelników, których widzę w powiadomieniach i tych staruchów, którzy są ze mną od początku. wracam tutaj i będę zaglądać jak najczęściej. A CO U WAS?
UWAGA: tym rozdziałem oficjalnie ogłaszam, że w przyszłości pojawi się książka z perspektywy nancy. jest wiele scen, które tutaj pomijam, a mogłyby być fajnym dopełnieniem tej historii. poza tym, kto nie chce czytać o jamesie i evanie? no błagam
link do playlisty: https://open.spotify.com/playlist/3pwAOjHe3H0L0pZZEBpThV?si=4264db1054d44e10
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top