♥ 2
Mediolan. Miasto, które znienawidziłam dnia dwunastego lipca dwa tysiące piętnastego roku. Jestem w Mediolanie, we Wołszech, w Europie. Ile tysięcy kilometrów mam do Kanady? Nie chcę wiedzieć.
Dziękuje dziewczynie, która mi pomogła i nieco oniemiała z powrotem siadam na ławce. Zastanawiam się co dalej ze sobą zrobić. Fakt jest taki, że muszę tu zostać ze względu na zaginioną walizkę. Sprawdzam portfel i stwierdzam, że nie wystarczy mi na wynajęcie pokoju w hotelu. Nie spodziewałam się takiej sytuacji. Wsiadałam do samolotu z przekonaniem, że trafię do domu rodziców Taylora.
Opieram podbrudek na dłoni i tupię nogą o chodnik. Zastanawiam się czy nie skorzystać z budki telefonicznej, lecz przypominam sobie, że nie znam na pamięć żadnego numeru. Kolejny rad udowadniam samej sobie, że jestem idiotką. Stwierdzam, że zadręczanie się nie ma sensu i wstaję. Patrzę w prawo i w tamtą stronę się kieruję. Chodnik ciągnie się daleko przede mną. Mijam wspaniałe budowle, jednak nie przykuwają one mojej uwagi. Idę ze spuszczoną głową, obracając w palcach pasek torebki. Jestem tak zamyślona, że nie zauważam latarni na swojej drodze i prawie w nią uderzam. Szczęście mnie dzisiaj opuściło.
Znajduję małą, przydrożną kawiarnię i do niej wchodzę. Jest tu chłodniej niż na zewnątrz, co bardzo mnie cieszy. Wciągam w płuca świeże powietrze, nie to przesycone zapachem miasta. Siadam na miejscu w rogu pomieszczenia, po chwili przy stoliku pojawia się kelnerka. Okazuje się, że mówi po angielsku, a ja mogę odetchnąć z ulgą. Zamawiam wodę z cytryną i miętą, wyglądam za duże okno. Po drugiej stronie jezdni krzątają się ludzie, a po ulicy przejeżdżają samochody.
Siedzę w kawiarni, długo sącząc zamówiony napój, ponieważ nie wiem co ze sobą zrobić. Dopóki jest jasno, nie powinnam się martwić. Po trzydziestu minutach bezsensownego siedzenia na krześle, stwierdzam, że muszę wziąść się w garść. Płacę kelnerce należną sumę i wychodzę z kawiarni.
Uderza we mnie fala uciążliwego ciepła. W pomieszczeniu było przyjemnie chłodno i zdąrzyłam się do tego przyzwyczaić.
Poprawiam torebkę i idę ulicą przed siebie. Stąpam po betonowym chodniku porośniętym chwastami przy krawężniku. Po piętnastu minutach marszu staję przed skrzyżowaniem. Rozglądam się w obie strony i decyduję się skręcić w prawo. Kolejna wąska uliczka przede mną. Domy mają swój urok- ceglane z drewnianymi okiennicami i kwiatami na parapecie lub pomalowane na jaskrawe kolory.
Jestem zmęczona dlatego siadam na ławce. Za mną płynie rzeka, a obok widzę krótki, ale masywny most łączący dwie części miasta.
Patrzę na błękitne niebo naznaczone różowymi i pomarańczowymi pasami. Słońce chyli się ku horyzontowi. Musi być późne popołudnie lub wczesny wieczór. Z resztą- co to za różnica?
Kładę torebkę obok siebie i ją otwieram, wertując wnętrze. Po chwili wypada z niej butelka, której szukałam. Schylam się po wodę, która jest niezadowalająco ciepła i czuję szarpnięcie. Podnoszę się gwałtownie, a przed twarzą przebiega mi mężczyzna z moją torebką w dłoni. Rozchylam usta i biegnę za chłopakiem, bezsensownie krzycząc o pomoc. Brunet puszcza moją własność dopiero kilkanaście metrów za mostem.
Podnoszę torbę z ziemi i zaglądam do środka. Zniknął portfel i telefon, zostały mało przydatne drobiazgi.
Wzdycham, mając ochotę rozpłakać się jak dziecko.
Hey, misie ;**
Mam nadzieję, że narazie się Wam podoba ;D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top