|22| Yvette Reynolds
Tamtego poranka Yvette wstała wcześniej, niż zwykle. Nie mogła spać. Nie, kiedy w jej głowie kotłowało się tysiąc myśli. A były one dwojakie.
Myślała o Chesterze i tym, skąd pochodzi. Najpierw sądziła, że to wina Michaela. W końcu jak nikt na świecie, potrafił ją kontrolować. Jednak szybko oprzytomniała. Gdyby tak było, zapewne nie zachowywaliby się tak względem siebie. Bądź co bądź, wyglądał jakby na prawdę go nie znał. Musiałby być zawodowym kłamcą.
To musiał być przypadek. Przeszłość za nią goniła.
To jednak nie zmieniało faktu, że Chester zataił o sobie ważne informacje. A tego nie mogła tak łatwo wymazać. Było jej głupio, że pozwoliła mu się pocałować. Nie tylko z powodu tego, że podczas kiedy wyśmienicie się bawiła, chłopcy szukali jej po całym mieście. Przede wszystkim było jej wstyd za to, że pomimo tego jak beznadziejnie się zachował, ten pocałunek wciąż wspominała z wypiekami na twarzy.
– Słucham - zakomunikowała, przyciskając telefon do ucha. Odebrała od razu. Stała na balkonie, marznąc w listopadowym, chłodnym powietrzu.
– Cześć – chłopak po drugiej stronie brzmiał nieswojo. Jego niepewny głos powoli kołysał do snu jej czujność. – Ja... przepraszam.
– Chester...
– Tak wiem. Zjebałem. Powinienem był ci powiedzieć. Po prostu nie było ku temu okazji.
Zacisnęła powieki w złości.
– O czym? O tym, że posługujesz się fałszywymi danymi? Czy o tym, że urodziłeś się w dokładnie tym samym mieście co ja!?
– To ty nie jesteś z Chicago?
Wypuściła powietrze spomiędzy rozchylonych warg. Właściwie uświadomiła sobie, jak nie wiele o sobie wiedzieli.
– Nie, Chester - powiedziała, opanowując głos. – Nie jestem.
Zapanowała chwilowa, głucha cisza.
– W takim razie - odchrząknął znacząco – na pewno zrozumiesz, dlaczego to zrobiłem.
– Na razie niczego nie rozumiem – odpowiedziała. Żałowała, że nie przynosiła ze sobą papierosów, ale nawet nie sądziła, że miała gdzieś w domu zapasową paczkę. – Za każdym razem, kiedy zaczynam ci ufać, dzieje się coś, co sprawia, że mam ochotę zapomnieć, że w ogóle się znamy!
– Zaufałaś mi?
– Nie słyszysz co do ciebie mówię? – Zirytowała się. – Aktualnie mam wrażenie, że zrobiłam błąd!
– Yvette - westchnął. – Rozumiem, masz prawo być wściekła. Ale ja nie bez powodu nie przyznaję się do prawdziwego nazwiska. Mieszkałaś w West Richmond Falls. Na pewno pamiętasz, że to nazwisko było dobrze znane w mieście. I na moje nieszczęście... ta popularność nie była zbyt chwalebna.
Zmarszczyła czoło. Powoli przywołała do siebie wspomnienia. Owszem, to miasto nigdy nie było święte, ale ona miała w życiu zbyt wiele osobistych dramatów, by skupiać się dostatecznie długo nad cudzymi. Jednak wtedy już wiedziała, kto nosił takie samo nazwisko.
Ryan Wood. Przecież go poznała. Aż wstrzymała powietrze na tą myśl i wspomnienie tego, co wyczyniał.
– Zanim wyciągniesz pochopne wnioski - powiedział, jakby domyślał się jak bardzo wiruje jej w głowie. – Musisz wiedzieć, że nigdy do nich nie należałem. Posługuję się innym nazwiskiem z kilku powodów. Jednak przede wszystkim dlatego, by nikt nie próbował mnie z nimi łączyć. Rozumiesz?
– A-ale...
– Wstydzę się tego, Yvette – przyznał, gorzko. – Jeśli tylko będziesz chcieć, wszystko ci wyjaśnię, jednak to nie jest rozmowa na telefon.
Czujność Reynolds zapadła w głęboki sen, a ufność przejęła nad nią kontrolę. Dlatego po chwili umówiła się z nim na spotkanie. W końcu i tak prawie skończyła obraz, więc przynajmniej był ku temu pretekst.
***
– Stresuję się – powiedziała, łamiącym się głosem.
W odpowiedzi usłyszała siorbnięcie. Odwróciła się w stronę Hailey, która w skupieniu kończyła waniliowego shakea.
– Dasz sobie radę – zapewniła z determinacją.
Yvette wcale nie miała takiej pewności. Nawet Arnett u boku nie była w stanie przelać w jej serce dostatecznie dużo odwagi.
– Z jakiegoś powodu nie potrafię ci uwierzyć.
Przyjaciółka przekręciła oczyma, odłożyła kubek w uchwyt a potem ujęła ją za ramiona.
– Doszłaś do etapu, w którym wielu chciało być, a nigdy nie mieli ku temu okazji – podsumowała. – Nie znam drugiej tak utalentowanej osoby jak ty. Rozwalisz tę rozmowę i położysz na łopatki konkurencję, a komisja z miejsca przyzna ci to stypendium. Jasne?
Zamrugała.
– Jasne?
Pokiwała głową, chociaż dalej nie była tego pewna. Jednak nie chciała kłócić się z przyjaciółką.
– Super - Hailey uśmiechnęła się i wróciła na miejsce. – Daruję ci to, jak zostawiłaś nas w klubie bez słowa – popatrzyła na nią spod kurtyny długich rzęs – tylko wtedy, jeśli wejdziesz tam z uśmiechem mówiącym "jestem chodzącym Picasso". Dobra?
Reynolds parsknęła. Nawet nie chciała tłumaczyć jej, dlaczego nie mogłaby być kimś takim jak wspomniany artysta.
– Okej... to idę, co nie? – Chwyciła klamkę, jednak jakaś siła kurczowo trzymała ją w samochodzie.
Strach. Obezwładniał ją do granic możliwości. Opanowywał każdą komórkę, wlewając w jej ciało całą gamę wątpliwości.
– Iść z tobą?
Pokręciła głową.
– Muszę sama. Jeśli zobaczę tam jakąkolwiek ważną dla mnie twarz, chyba się popłaczę - odpowiedziała, czując jak boleśnie zaciska jej się żołądek.
Chociaż bardzo się bała, wolała zmierzyć się z tym sama. Od zawsze była tylko ona. Jedna przeciwko całemu światu. Jedyną osobą, na która mogła liczyć była ta dziewczyna, która patrzyła na nią z lustra. Dlatego nie potrafiła przyjmować wsparcia od innych.
Rzucając Hailey ostatnie spojrzenie, uformowała usta w coś na kształt uśmiechu i ruszyła. Jeszcze zanim dotarła do ogromnych drzwi wielkiego biurowca, jej telefon zawibrował. Jadąc windą na dziesiąte pięto, odczytała treść wiaodmości.
Od: Aaron
Treść: Trzymam kciuki. A jak coś pójdzie nie tak, pamiętaj że potrafię posługiwać się bronią ;)
Wiedziała, że było to na poważnie. Odetchnęła, gdy winda zatrzymała się na wskazanym piętrze. Na drżących nogach przemierzyła korytarz i zatrzymała się przed dużymi, dębowymi drzwiami z plakietką 205. Przełknęła ślinę, gdy kobieta w grafitowym uniformie wychyliła się zza nich i formalnym tonem oświadczyła:
– Pan Jeremy Grinson.
Wtedy jeden z młodych mężczyzn wstał z obitych welurowym materiałem krzeseł i zniknął razem z nią za drzwiami. Yvette poczuła, jak galopuje jej serce. Bez namysłu zajęła miejsce pod oknem, wdychając świeże powietrze.
Nawet nie wiedziała ile czasu tam spędziła. Miała wrażenie, że minęły całe wieki zanim usłyszała swoje nazwisko. W rzeczywistości musiało to być góra dwadzieścia minut. Oblał ją zimny pot, a biała bluzka przykleiła się do ciała w nieprzyjemny sposób. Z teczką dodatkowych prac i wieloma oczekiwaniami, stanęła przed sześcioosobową komisją.
– Dzień dobry – przywitała się.
Zasiadła na wskazanym miejscu, wystawiając się na opinię ludzi, od których zależała jej przyszłość. Oszczędności topniały, a pieniądze za obraz szybko się rozejdą. Potrzebowała dodatkowego wsparcia, chociażby po to, by zawalczyć o lepszą pracę, dzięki której nie będzie musiała wiecznie bać się o pobyt Charlotte w ośrodku.
Duża i przestronna sala, wzbudziła w jej dreszcz. Na ścianach wisiały znakomite obrazy, najpewniej wykonane przez podopiecznych fundacji. Zastanawiała się, czy potrafiłaby stworzyć coś równie pięknego jak to, na czym spoczął właśnie jej wzrok.
– Pani Reynolds – odezwał się jeden z mężczyzn, ściągając z nosa okulary. – Prawdę mówiąc... nie bardzo wiem, skąd się tu pani znalazła.
Te słowa wprawiły ją w zakłopotanie. Już miała powiedzieć mu, gdzie się urodziła, jednak jego zdegustowany wyraz twarzy sprawił, że zacisnęła nieznacznie usta. O cokolwiek mu chodziło, nie było to to.
– Nie bardzo rozumiem – powiedziała.
– Wszyscy kandydaci rozwijają swój talent od dziecka. Mężczyzna przed panią zaczynał jako czterolatek. Tymczasem przychodzi tu pani, a w pani wniosku widzę... trzy lata doświadczenia – uniósł na nią spojrzenie z rodzaju tych mroźnych. – Jak to się stało?
Yvette sama nie wiedziała jak będzie wyglądać ta rozmowa. Mogła jedynie się domyśleć, że nie powinna zacząć się w ten sposób.
– Odkryłam grafikę stosunkowo nie dawno – przyznała, zaciskając palce na krawędziach czarnej, dopasowanej spódnicy.
– Pani prace, są oczywiście bardzo ciekawe... – wtrąciła się jedna z kobiet, jednak tamten szybko jej przerwał.
– Są poprawne - uściślił, nie spuszczając wzroku z Yvette. – Przekona mnie Pani, że jest inaczej?
– Spędzam dużo czasu, by je dopracować – powiedziała zgodnie z prawdą.
Wiedziała, że zmierza to w złym kierunku. Jednak nie wiedziała, co innego mogłaby powiedzieć.
– Jak każdy, śmiem twierdzić.
Poczuła ukłucie w dołku. Znajdowała się na przegranej pozycji.
– Oczywiście, nie wątpię – potrząsnęła głową.
– Będę szczery Panno Reynolds – oświadczył, zaplatając dłonie na blacie stołu. – Pani zgłoszenie mnie nie przekonuje. Nie mam pewności czy za chwilę, nie odnajdzie pani nowej pasji, a ta wraz z wkładem fundacji, ulegnie zapomnieniu.
Przełknęła ślinę, czując na sobie wzrok sześciu par oczu.
– Maluję od dziecka – zapewniła, nieco zestresowanym tonem. – Dużą część życia spędziłam przy kartce, z ołówkiem w ręku. Od jakiegoś czasu zamieniłam je na tablet graficzny. To forma rozwoju.
Jej odpowiedź spotkała się z czymś w rodzaju zaciekawienia, przynajmniej ze strony części komisji. Przez chwilę, ta sama kobieta, która próbowała wcześniej zabrać głos, rozmawiała z nią uprzejmy tonem. Pytała o doświadczenie, ulubione nurty i powody, dla których zaczęła malować. Yvette starała się odpowiadać autentycznie, jednak bardzo nie chciała odkrywać przed obcymi ludźmi całej siebie.
Malowała, bo tylko ten świat, który sama tworzyła na kawałku papieru, był dla niej bezpieczny.
– Ma Pani jak sądzę, dodatkowe prace. Proszę je pokazać.
Dziewczyna wyciągnęła plik, starając się uformować usta w grzecznościowy uśmiech. Ukryła drżące dłonie, ściskając teczkę. Przyglądała się, jak komisja wymienia się zadrukowanymi kartkami. Niektórzy pochylali się nad nimi, śledząc palcem linie, które wykonała. Komentowali między sobą tak cicho, że Yvette nie potrafiła rozpoznać ich słów.
– Jak widzi pani swoją przyszłość z grafiką? – Zapytała inna kobieta o krótko ściętych włosach.
– Chciałabym tworzyć ilustracje do bajek – powiedziała, uśmiechając się.
– Dlaczego?
Odpowiedź była być może zbyt prozaiczna, jednak na jej twarz wpłynął błogi uśmiech. Każda myśl o Charlotte dodawała jej otuchy.
– Mam niepełnosprawną siostrę. Uwielbia bajki. Kolorowe ilustracje zawsze wywołują u niej uśmiech. Kiedy skupia się na rysunkach, przez chwilę mam wrażenie, że nic ją nie boli. Jeśli mogłabym dać komuś wytchnienie tym, co narysuję... chciałabym to robić.
Założyła włosy za ucho. Myślała o niej, starając się nie rozpaść pod naporem spojrzeń kobiet i mężczyzn, którzy ją oceniali. A robili to zbyt perfidnie, jak na jej preferencje.
– Widziałem w życiu wiele takich prac – podsumował mężczyzna, który od początku nie był jej przychylny. – Być może powinna pani jeszcze potrenować lub wrócić do tradycyjnych, artystycznych form.
Przełknęła ślinę.
– Z chęcią zobaczyłabym pani rysunki - podsunęła kobieta, która jako jedyna starała się dodać jej otuchy. – Może ma pani jakieś?
Zamarła. Do obszernej teczki włożyła stary, naznaczony zębem czasu notes. Aż ją zmroziło, gdy pomyślała o tym, że obce osoby wejdą w jej prywatność. Przez chwilę walczyła z sobą, aż w końcu twarz Charlotte przed jej oczyma, stała się tak wyraźna.
Dla niej zrobiła by wszystko.
Utkwiła więc spojrzenie w kobiecie, która uśmiechnęła się tak, jakby chciała ją zachęcić. Mechanicznie wyciągnęła przedmiot, starając się zdusić w sobie wstyd. Jej serce przyśpieszyło, gdy kobieta zaczęła zapoznawać się z wnętrzem zeszytu. Potem notes zaczął przechodzić z rąk do rok, a komisja w milczeniu wdzierała się w jej przeszłość.
Trzęsła się w środku, jednocześnie starając się by nie drgnął jej ani jeden mięsień twarzy.
– Ma pani talent - odezwał się męski głos, jednak dziewczyna nie zareagowała.
– Doskonałe proporcje – stwierdziła kobieta obok, która do tej pory siedziała cicho.
Yvette miała wrażenie, że nawet mężczyzna, który do tej pory wszystko negował, zainteresował się jej pracami.
Minęły długie minuty, zanim mogła wyjść. Nie mogła nie zauważyć poruszenia, które wywołały jej stare rysunki. Jednak ten krótki zachwyt, nie dawał pewności, której potrzebowała.
Gdy stanęła na korytarzu, poczuła chłód. Ściskała w dłoniach teczkę, która niewyobrażalnie jej ciążyła. Uświadomiła sobie, jak fatalnie przebiegło jej spotkanie i że prawdopodobnie, nie uratowało tego sprzedanie swoich tajemnic.
Nabrała powietrza w płuca. Wtedy ktoś do niej podszedł. Chłopak w czarnej koszuli i płaszczu, wyrósł przed nią tak nagle, że o mało się nie przewróciła.
– Chester? Co ty tu robisz?
Była zdziwiona. Nie spodziewała się go zobaczyć, chociaż musiała przyznać, że pasował jak szyty na miarę do eleganckiego wnętrza. Uśmiechnął się do niej łagodnie, poprawiając włosy, a czarny tusz na jego skórze poruszył się.
Doskonale pamiętała, że umówili się na weekend, by zdążyła ochłonąć i dokończyć obraz. Nie byli dziś umówieni.
– Wspomniałaś o rozmowie – powiedział, używając do tego czarującego tonu. – Chciałem cię wesprzeć i zrobić ci niespodziankę, ale przez korki się spóźniłem. I jak poszło?
Pokręciła głową.
– Tragicznie – westchnęła. – Nie musiałeś tu przyjeżdżać. To znaczy... to miłe, ale i tak...
– Daj spokój. Widziałem, że to dla ciebie ważne. A jeśli coś jest ważne dla ciebie, jest takie i dla mnie.
Uśmiechnęła się nieznacznie. Nerwowo poprawiła zbłąkany kosmyk przy twarzy.
– Więc kiedy możemy opijać twój sukces?
– Obawiam się, że nigdy – westchnęła zrezygnowana.
Coś w jej minie musiało być przekonującego, ponieważ i jego twarz uległa zmianie.
– No już – mruknął, unosząc nieznacznie jej podbródek. – Na pewno zrobiłaś wszystko co mogłaś, żeby się udało.
Yvette poczuła ogromne przygnębienie. Tak duże, że nie omal nie załkała. Jednak wtedy Chester zamknął ją w delikatnym uścisku. Zaciągnęła się jego zapachem, myśląc o tym, że tym razem nie będzie w stanie poradzić sobie sama. Nie z tego rodzaju porażką i wstydem, który jej towarzyszył.
– Będzie dobrze, na pewno.
Yvette dostrzegła jakiś nieznaczny ruch na końcu korytarza. Wytężyła wzrok, pozostając głucha na ciepłą dłoń Chestera w dole jej pleców. Za dużą, ciemnozieloną zasłoną krył się ktoś, kto nie chciał by go dostrzegła. Jednak ich wzrok się przeciął, a w jej wnętrzu coś zatrzepotało. Dobrze wiedziała, że była tylko jedna osoba, która mogła tu przyjść w ciemnych jeansach i bluzie.
Michael przyglądał jej się uważnie, a ona zastanawiała się czy wiedział po co w ogóle tu przyszła. W końcu był dla niej kimś bliskim. W jej oczach stanęły łzy. Pierwsze krople spłynęły po jej policzkach, mocząc płaszcz Chestera. O'Connor drgnął, lecz w momencie kiedy Drayton ułożył dłoń na jej głowie, Mike się cofnął.
Yvette nie pozostawiała słów bez pokrycia. Rozpłakała się, bo nade wszystko Michael O'Connor był jej bliski. A fakt, że tu był, sprawił że bezsprzecznie to w jego ramionach pragnęła się znaleźć.
Jednak on, swoim zwyczajem, odwrócił się i zniknął, zanim zdążyła do niego podbiec.
====================
Od dawna nie dodawałam nic o 1 w nocy, więc zrobię to tym razem ^^
Dziękuję, że tu jesteście! Wiem, że rozdziały są stosunkowo rzadko, ale niezmiernie mnie cieszy, że tu wracacie. Jesteście kochani i najlepsi! <3
Buźka,
;**
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top