|18| Michael O'Connor


         Ciemny materiał przysłonił jego oczy. W pomieszczeniu unosił się smród smarów, które drażniły jego nozdrza. Z garażu uprzątnięto samochody, by postawić na środku krzesło. Michael siedział na nim już od kilku minut, a po pomieszczeniu kręciło się kilka osób. Nawet nie próbował rozszyfrować, które kroki należą do kogo. Wiedział, co się zaraz stanie i zastanawiał się, czy na prawdę było to konieczne.

    Zadarł głowę, jakby chciał pokazać, że ma wszystko gdzieś. Diego mógł myśleć co chciał. O'Connor wiedział jednak, że miał rację i nawet to, co go czekało nie miało prawa tego zmienić.

     — Długo jeszcze? — Mruknął zniecierpliwiony, choć domyślał się, że nie powinien bardziej drażnić Marrero.

    Żaden z nich mu nie odpowiedział, a wkrótce potem drzwi otworzyły się i do pomieszczenia weszła ostatnia osoba. Zamknęła za sobą drzwi, po czym przekręciła w drzwiach klucz. Atmosfera zgęstniała.

    Wtedy Mike poczuł się nie swojo. Nie tylko z powodu skrępowanych rąk, które zwisały za oparciem drewnianego stołka. Nie tylko z powodu materiału, którym przewiązano mu oczy. Głównie przez to, że za tym wszystkim stali ludzie, których zwykł nazwać przyjaciółmi. A nawet braćmi.

    Pociągnął nosem.

     — Złamałeś moją zasadę, Michaelu — ostry głos Diego wślizgnął się do jego uszu.

    Znał ten ton. Mężczyzna używał go zawsze, gdy coś szczególnie zaszło mu za skórę. Niski, choć chłodny i rzeczowy. 

    — Nigdy nie używamy przemocy wobec siebie — kontynuował. — Kilka godzin temu, właśnie to zrobiłeś.

     Znał pieprzone zasady Diego Marrero. On nigdy nie dawał o nich zapomnieć, chociaż czasem zdarzały się momenty, gdy sam przymykał na nie oko. Dziś tego nie zrobił, a przekroczenie granicy zawsze wiązało się z jakąś karą. Ta, miała być wyjątkowo bolesna.

      — Podniosłeś rękę na swojego — powiedział Diego.  — Nie będę tego tolerować.

    Jego głos dobiegał gdzieś z przeciwka. Zapewne więc stał bliżej niż Michaelowi mogło się wydawać.

     Przez długą chwilę panowała nieprzyjemna, głucha cisza. Mike czuł szumiącą w żyłach krew. Nie chciał czuć się winny, a coś zaczęło podpowiadać mu, że właśnie taki był. Próbował więc odgonić od siebie te myśli, skupiając się na cichym dźwięku szurania. Był to zapewne Will, który czasem nerwowo poruszał stopą.

     — Zasady, które ustanowiłem lata temu obowiązują po dziś dzień, a każda wina zostanie odpowiednio rozliczona.

    Mike przełknął ślinę. Dziwne uczucie zaczęło się potęgować. Coraz bardziej uświadamiał sobie, w jak beznadziejnej znalazł się pozycji. Bezbronny i poniżony przed ludźmi, którzy mieli go szanować. Dla których starał się być autorytetem w tym, co robili.

     Teraz był ofiarą. 

     — Odwrócimy role, Michaelu — podsumował. — A każdy z nas zadba o to, byś nie popełnił tego błędu drugi raz.

     Gdy Diego coś postanowił, tak musiało być. Była to nieodłączna prawidłowość świata, w którym przyszło im żyć.

     Pierwszy cios dosięgł jego prawego policzka. Zdeterminowany, pełen siły i agresji. Mike syknął, czując jak skóra w tamtym miejscu płonie. Przez myśl przeszło mu, że musiał to być Archer. Wszak tylko on tak bardzo pragnął odwetu. Michael nie spodziewał się niczego innego. Domyślał się, że ciosy zielonookiego będą do granic przepełnione chęcią zemsty.

    Wkrótce potem poczuł kolejne uderzenie. Tym razem z drugiej strony, o jeszcze mocniejszej sile. To zdziwiło Michaela, który liczył, że przyjaciele raczej go oszczędzą. W pierwszym odruchu szarpnął się, by jakkolwiek się obronić, jednak wtedy liny wpiły mu się w nadgarstki. Kolejny raz syknął, czując w ustach posmak krwi. Nim się spostrzegł, zbierał kolejne ciosy, przy których jego głowa odskakiwała w bok. 

     Każdy z nich był podobny. To właśnie stało się najbardziej zatrważające. Wyglądało na to, że każdy z Kingsów chciał, by zabolało jak najmocniej.

     Mike wciągnął ze świstem powietrze, czując dokuczliwy ból. Był pewien, że rozcięta warga krwawi, a krople brunatnej cieczy spływają z brody, powoli przesuwając się także po gorącej szyi. 

    Nim zdążył złapać oddech, ktoś uderzył go w brzuch. Cios okazał się tak mocny, że Michael zakołysał się na krześle. Momentalnie spiął mięśnie, pragnąc skulić się w sobie, jednak sznur mu na to nie pozwolił. Łapczywie nabrał powietrza, próbując wtłoczyć do płuc powietrze.

    — Kurwa — warknął, czując rosnącą w nim złość. — Pojebało was do reszty?!

    Oko za oko, ząb za ząb. To właśnie tą maksymą kierował się Diego. Jeśli Mike wymierzył Archerowi cios w policzek, teraz wszyscy uderzali właśnie tam. Mężczyzna doskonale o tym wiedział i jak sądził, wiedzieli to wszyscy zebrani. Ktokolwiek postąpił inaczej, powinien po wszystkim zająć jego miejsce. 

     Po chwili kolejne, nieco łagodniejsze uderzenie, poczuł ponownie na policzku. Któryś z nich uderzał zdecydowanie słabiej od reszty, jednak w tamtym momencie nie próbował zdefiniować kto. Mimo wszystko i tak się skrzywił, a lawina ciosów w żebra wkrótce zalała jego ciało.

     — Co jest, do kurwy!? — Żachnął się, szarpiąc ciałem, chcącym się bronić. — Powiedz im coś, do chuja!

      Mike był zdumiony, że Diego jeszcze nie zagregował.

     Usłyszał ciche gwizdnięcie, które zatrzymało atak. Michael poczuł, jak po plecach spływa mu strużka zimnego potu. Z ulgą przyjął fakt, że chłopcy odsunęli się od niego, dzięki czemu mógł złapać świeże powietrze. Ten chłodny powiew był czymś w rodzaju ulgi. Bolało go całe ciało, jednak najbardziej urażona duma.

     — Świetnie — splunął. — Doigraliście się, panowie.

     Nie było mu ich wcale żal. Pomyślał, że z przyjemnością urządzi ich w podobny sposób.

     Mike usłyszał z oddali odgłos zapalniczki. Wiedział, że zrobił to Diego, bowiem jako jedyny nie uczestniczył aktywnie w tym przedsięwzięciu. Marrero jednak nie palił, a przynajmniej Mike nigdy nie widział by to robił. Zawsze irytowały go porozrzucane wszędzie pety.

    — Kontynuujcie — usłyszał z oddali jego wyprany z emocji głos.

    — Że co!?

     Nim Mike zdążył dobitniej zaprotestować, kolejne ciosy spływały na niego, niczym śnieżna lawina. Prawie wszystkie były pełne złości, zupełnie tak, jakby jego przyjaciele celowali we własnego wroga. 

    Z jego gardła wydobył się cichy jęk, gdy fala bólu przeszyła jego ciało.

     — No i gdzie te twoje pierdolone zasady, Diego!? — Syknął z pogardą, nie kryjąc wezbranych w sobie emocji.

     Szarpał rękami, chociaż wiedział, że to nic nie da. W tamtej chwili Mike zdawał sobie sprawę z tego jak żałosny musiał być. Nigdy nie przypuszczał, że znajdzie się w takim miejscu. 

     Kat stał się ofiarą.

     — Przez następne dni będziesz patrzeć na siebie z obrzydzeniem i świadomością, że urządzili cię tak twoi bracia — usłyszał głos Diego, a wkrótce poczuł smród papierosa. Coś zaszeleściło, a echo kroków odbijało się od ścian. Kiedy ucichły, Mike domyślił się, że mężczyzna przystanął naprzeciwko. — Prawdziwa lekcja pokory dopiero się zacznie, O'Connor. 

    Chuchnął mu papierosowym dymem w twarz, przez co kaszlnął krótko. Kolejny szelest uświadomił mu, że Diego oddala się na swoje wcześniejsze miejsce.

     — Do roboty, panowie.

     Michael czuł pięści na całym ciele. Na przemian klął i wciągał powietrze, a z każdym kolejnym uderzeniem robiło mu się coraz cieplej. Wkrótce żar przejął całe jego ciało, lepkie od potu i krwi, która zostawała na jego skórze ze zdartych kostek napastników.

    Jeden z ciosów sprawił, że przechylił się zbyt mocno lądując z impetem na betonowej posadzce, boleśnie obijając sobie bark. Kłuło go w płucach, a krew z rozciętej wargi wypełniła jego usta. Splunął, kaszląc przy tym mocno.

    W tej pozycji, leżąc u stóp grupy Kingsów, poczuł się złamany. Był jak nic nieznaczący pyłek, którego można było zgnieść pod podeszwą. Mimo frustracji, przyjmował jednak każdy kolejny cios. Mieli rację, że chcieli go tak urządzić. Zasłużył. I chociaż nie z powodu, przez który się tu znalazł, wiedział że robili słusznie.

     Powinien skonać w tym bólu za to, co zrobił Yvette i za to, co stało się z Fay Roberts.



***


     Michael dotknął opuszkiem palca opuchniętej wargi. Jego rany z każdą minutą wyglądały gorzej, niż chwilę temu. Pokręcił obolałą głową, wypuszczając ze świstem powietrze. Mała łazienka, oświetlona jedynie lampką nad lustrem, pogrążona była w półmroku. Gdy ściągnął koszulkę i odrzucił ją w bok, w oczy rzuciły mu się siniaki i pręgi, które były pamiątką po wczorajszej nocy. Zjechał wzrokiem na brzuch, gdzie odznaczało się kilka okrągłych blizn. Wędrował wzrokiem po odbiciu, licząc wszystkie rany.

    Michael O'Connor cały był niezasklepioną raną, która na nowo się otwierała. Nikt i nic nie potrafiło jej dostatecznie zasklepić, by się zabliźniła.

     Sięgnął powoli po ręcznik, czując piekący ból w każdym mięśniu. Pod zimną wodą zamoczył kawałek materiału, po czym skierował go w stronę ciała. Z uważnością zmywał z siebie resztki zaschniętej krwi i kurz, który osiadał na nim od leżenia na brudnej posadzce. Chłodny materiał w niewielkim stopniu koił to, co mu zrobiono.

     Usłyszał cichy dźwięk telefonu, więc zakręcił kurek i odwrócił się w stronę półki, na którym go zostawił. Zerknął na wyświetlacz, a ujrzawszy imię Aarona poczuł przeszywającą falę obaw.

     — Co jest? — Zapytał od razu, chrapliwym głosem. Odchrząknął, orientując się jak tragicznie brzmiał. — Wszystko z nią dobrze?

     Nie mógł poradzić nic na to, że obawiał się o jej życie. Teraz, kiedy sam był w tak kiepskim stanie, nie dałby rady jakkolwiek jej ochronić.

     — Tak, wszystko dobrze — potwierdził. — Dzwonię, bo Diego powiedział mi co się stało. Żyjesz?

     Mike westchnął, włączając tryb głośnomówiący. Ponownie wrócił do poprzedniej czynności.

     — Żyję, ale co to za życie? — Burknął, krzywiąc się z bólu, gdy zbyt mocno potarł zaczerwienioną skórę.

     — Przynajmniej nie opuszcza się humor — podsumował. — Wiesz, że tak musiało być. Te zasady pozwalają mu trzymać nad czymś kontrolę, w świecie...

     — ... w którym nie można mieć nad niczym kontroli — wszedł mu w słowo, dobrze wiedząc co Aaron chciał powiedzieć.

     Taka była prawda. Diego Marrero potrzebował czegoś, dzięki czemu będzie czuł, że ma władzę. Tylko tego mógł być pewien i właśnie to napędzało go do podejmowania innych działań.

    Mike wiedział, że chociaż jego szef zgrywa niepozornego luzaka, wcale taki nie jest. Diego był bezlitosny, nawet dla swoich ludzi, jeśli tylko na to zapracowali. A tym razem padło na Michaela.

     — To stara metoda mojego ojca — powiedział Aaron. — Wbrew pozorom, cholernie skuteczna i on tym wie. W końcu uczył się od niego.

    Mike ponownie zamoczył kawałek ręcznika, tym razem przykładając mokry materiał do kącika ust.

     — To nie pierwszy raz, kiedy dzieje się coś takiego — odpowiedział mu, chociaż bez przekonania. Fakt, zdarzało im się w przeszłości spotkać w garażu, by nauczyć kogoś pokory. Jednak tym razem, nic nie było takie jak wcześniej.

     — Wiem, że było inaczej. Sprali cię na kwaśne jabłko.

     Mike przekręcił oczami, wypuszczając powietrze spomiędzy ust. Oparł się o umywalkę, czując jak jego ciało ogarnia zmęczenie.

      — Zasłużyłem.

     — Przyznajesz się do winy? — Zdumiał się. — Nie sądziłem, że ta metoda jest aż tak skuteczna!

     Nic z tych rzeczy. Michael wiedział, że gdyby mógł, przywaliłby Archerowi po raz drugi. Zasłużył jednak na karę za coś innego i właśnie tak to traktował.

    W słuchawce słychać było, dźwięk otwieranych drzwi.

    — Jesteś wreszcie — mruknął Aaron. — Są korki, pewnie się spóźnimy.

    — Nie, błagam — jęknęła Yvette. — Proszę, nie możemy się spóźnić! Danielle mnie zabije.

     Mike zamarł, słysząc jej głos. Po tym wszystkim co dziś przeżył, nie był gotowy słyszeć jej aksamitnego tembru. Momentalnie zaschło mu w ustach, gdyż poczuł się, jakby stała tuż obok niego.

     — Nie moja wina, że zaspałaś! — Roześmiał się Aaron, odpalając silnik.

     — Moja też nie!

     — Zapytaj, dlaczego się nie wyspała — usłyszał swój otępiały głos.

     — Mike pyta, dlaczego się nie wyspałaś — powtórzył.

     O'Connor napiął mięśnie.

     — Idioto, po co jej to mówisz! — Oburzył się.

     — Sam chciałeś! — Zaoponował.

     — Rozmawiasz z Michaelem? — Głos Reynolds zadrżał.

     — Powiedz nie — rozkazał.

     — Tak.

     Mike zacisnął mocno szczęki, przymykając oczy. Znów czuł złość, która ogarniała każdą komórkę jego ciała.

     — Miałam dużo pracy — wyjaśniała po chwili. — Siedziałam do późna.

     — No... — mruknął Aaron. — Słyszałeś?

     — Yhym — mruknął, przykładając ręcznik do barku. Powstrzymał syknięcie w ostatniej chwili.

     — Chcesz z nią porozmawiać? — Zapytał Aaron wesoło. — Dam ci ją do telefonu.

     Oh, chciał. Z całą pewnością chciał. Jednak wiedział, że nie może. Jej słodki głos na wyłączność był jak nagroda. A przecież wiedział, że jedyne co mógł dostać to jej przeciwieństwo.

     — Nie chcę. Jestem zajęty.

    — Ou. Okej — odchrząknął zmieszany, jednak szybko odzyskał rezon. — No tak, zapomniałem. Obowiązki. 

    Usta Michaela przypomniały cienką linijkę. Kiedy patrzył na swoje odbicie nie widział już tego rosłego twardziela, którym zawsze był. Im dłużej przyglądał się sobie, tym bardziej przypominał tego dziesięciolatka, wyjącego na ulicy nad ciałem ojca.

    Poczuł zapach brudnej ulicy, deszczu i krwi, która wylewała się z dziury na środku jego głowy. Znów znajdował się na chodniku, przemoczony do suchej nitki. W oddali słyszał nawoływania, piski opon, a wkrótce czyjaś ręka mocno chwyciła jego bark, odrzucając go na bok. Nad ciałem pochylał się Hamilton, kląc siarczyście pod nosem. Mike znów stał, przyklejając plecy do zimnej cegły. Płakał, dusząc się łzami a wszystko co widział, zlewało się w ciemną masę.

    Przetarł oczy, tak jak tamtej nocy. I wtedy go zobaczył. W jego głowie pojawił się nowy, dotąd nieodkryty obraz. Po drugiej stronie ulicy, przemknął cień. Zatrzymał się tuż przy zaułku, w słabym świetle mrugającej latarni, a spojrzenie dziesięcioletniego chłopca, skrzyżowało się ze wzrokiem postaci.

    Już wiedział, że patrzy w oczy Jacka Crocketta.

     — M-muszę kończyć — wymamrotał, mechanicznie rozłączając połącznie, jeszcze zanim Aaron zdążył się pożegnać.

     Mike odkręcił kurek do końca i nachylił się nad umywalką, ignorując przejmujący ból. Ochlapał twarz zimną wodą, jakby nie dowierzając w to, czego właśnie doświadczył. Przez lata zastanawiał się, kto zabił ojca, a dziś - tak zupełnie nagle i niespodziewanie, odpowiedź przyszła nagle.

    Musiał zrobić to Jack. 

    A teraz chciał dobrać się do niego. A raczej do tych, na których najbardziej mu zależało.



========


Diego wcale nie jest taki niewinny, za jakiego go uważacie :x

Dziś krócej, bo dzieliłam rozdział Michaela na części. Mam nadzieję, że były emocje..


Buziaki ;* 


     

    

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top