|08| Michael O'Connor
Mike stał przed ścianą w swoim pokoju i wpatrywał się w nią zupełnie tak, jakby wyświetlany był na niej najciekawszy film na świecie. Przemknęło mu przez myśl, że powinien w końcu odmalować ściany, gdyż nie pamiętał, żeby robił to kiedykolwiek odkąd tutaj zamieszkał. Wiedział, że kiedy się tu wprowadził były kremowe. Teraz, po tylu latach wyglądały na szare. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej zaczęło mu to przeszkadzać.
— Zawsze sądziłem, że to ty pierwszy ześwirujesz, ale myślałem, że będzie to bardziej widowiskowy sposób.
Mężczyzna odwrócił się w stronę głosu, który należał do jego kumpla. William DeVitto wyglądał na rozbawionego całym zajściem.
— Pierdol się — odpowiedział mu, rozkładając ręce. Pokazał mu, trzymany w dłoni metr po czym podszedł kilka kroków w przód i rozłożył go na rozpiętość ramion.
— Kupujesz telewizor czy budujesz sejf?
— Coś w tym stylu — mruknął.
— Świetnie, w końcu przestaniesz okupować salon — Will nie krył swojej radości.
Mike nie odpowiedział, skupiając się na rzędzie cyfr wypisanych na żółtej tasiemce.
— Nie jestem specjalistą, ale jeśli montujesz telewizor, przydałoby się jakieś gniazdko — kontynuował przyjaciel.
— Zamknij się!
Od jego ciągłego gadania nie mógł się skupić. DeVitto najwyraźniej uwielbiał go irytować. Miał czasem wrażenie, że to jego ulubiona rozrywka, zaraz po zabawianiu się ze Scarlett Fanning w Roys-Rollsie, rzecz jasna.
— Kurwa, przepraszam — jęknął jakby urażony. — Zrobiłeś się niedotykalny, jak jebana cnotka.
— Jeszcze jedno słowo, ty pajacu i... — urwał, gdy metr wyślizgnął mu się spomiędzy palców i z łoskotem wpadł w obudowę. — Nie ważne. Po co tu przyszedłeś?
— Matt chce wiedzieć, czy przyjdziesz na ślub sam czy z kimś.
— Jeśli chce coś wiedzieć, dlaczego wysyła posłańca? — Zapytał nieco zirytowany.
— Może dlatego, że jestem jego drużbą?
— Świetnie, mam ci pogratulować czy zrobić z tego epitafium na twój nagrobek?
DeVitto przewrócił oczami, wydając z siebie bliżej nieokreślone westchnięcie.
— Mógłbyś schować swoje humorki do kieszeni? Zazdrosny jesteś czy ki chuj?
Mike zaśmiał się bez wesołości, zakładając ręce na klatkę piersiową. Niby czego miał zazdrościć Crossowi? Tego, że uwiąże się przy jednej, specyficznej kobiecie, która prędzej czy później sprawi, że stanie się miękki jak garść puchu? Tego, że być może będzie bawił się w pieluchy i kaszki dla niemowląt? A może tego, że Isabell już na zawsze stanie się jego słabym punktem? W żadnym wypadku.
— Zazdrosny? Śmieszny jesteś — pokręcił głową. — Jestem sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, owszem. Nie z zazdrości, tylko z obawy.
— Kompletnie cię nie rozumiem, stary.
— Miłość czyni was słabymi — zauważył. — A przysięganie sobie, że zrobi się wszystko, by uczynić się wzajemnie szczęśliwymi i oferować w zamian bezpieczeństwo, w naszym przypadku to czcze gadanie, Will!
— Izzy wie na co się pisze. Zgadza się na to, tak samo jak Reed czy Scarlett. To ich wybór.
— Nie potraficie dostrzec konsekwencji. Ockniecie się, gdy będzie za późno!
O'Connor chwycił kluczki z parapetu i zdecydował, że pozostałą część wieczoru spędzi poza domem. To jak sądził, było najrozsądniejsze wyjście.
— Normalnie, bym ci uwierzył, ale wiem że przemawia za tobą ból. Gdyby nasze kobiety, były dla ciebie ciężarem, nie naraziłbyś się wtedy dla Reed — William chwycił jego rękę, kiedy ten chciał go wyminąć. — Ty wiesz czym jest miłość i to cię przeraża. Może w końcu pora przestać się bać?
Mike popatrzył na niego zimnym wzrokiem, wyszarpując rękę z jego uchwytu. Chciał krzyknąć Williamowi prosto w twarz, że się myli, ale powiedział jedynie:
— Jedyne czego się boję, to to, że moje przewidywania względem Was okażą się prawdą.
DeVitto nie protestował gdy Michael wychodził z pokoju. Młody mężczyzna skierował się do garażu, na odchodne rzucając, że nie przyjdzie sam, a potem wyjechał z piskiem opon na główną ulicę. Było już ciemno, gdy dojechał do dobrze znanego sobie motelu. Bez słowa opłacił pokój, a Evi, która znała go od lat nawet nie skomentowała jego podłego nastroju. Pokój jaki mu przydzieliła był schludny, lecz mały. Tyle mu wystarczyło. Łóżko, paczka Cameli, cisza i jej zdjęcie.
***
Mike miał to do siebie, że potrafił maskować swoje cierpienie. Rzecz jasna, psychiczne. Z fizycznym, było już trochę gorzej. Być może dlatego tamtej nocy klął siarczyście w samochodzie Archera, kiedy zjeżdżali ze zbocza wzgórza.
— Pierdolona...banda...dzieciaków — sarknął, krzywiąc się, gdy Archer mocniej docisnął pedał gazu.
Wszystkie mięśnie go paliły, lecz najbardziej piekła go urażona duma. Musiał przyznać, że dzisiejsza akcja nie poszła po jego myśli i to za sprawą nieoczekiwanych gości.
— Dorwiemy ich — warknął chłopak za kierownicą, ścinając kolejny zakręt.
— Mike, możesz do chuja pana, w końcu powiedzieć, kto to do cholery jest!? — wrzeszczał Will z tylnej kanapy. Z prędkością światła przeładował magazynek, uchylając okno.
— Mówiłem, że nie wiem! — warknął.
— Mówili do ciebie po imieniu, cwelu! — odpowiedział mu.
— To ci sami, którzy zaatakowali was w barze?! — Hale zadał to pytanie tonem ostrym jak brzytwa. Zaraz potem zacisnął usta w cienką linijkę, skupiając się maksymalnie na krętej drodze prowadzącej do miasta.
— Zaraz ich zgubimy! — DeVitto był rozdrażniony.
Zwinnie wychylił się przez okno, celując pistoletem w samochód, który starali się dogonić. Wystrzały przeszywały powietrze raz za razem.
— Po moim trupie! — Mike sięgnął do swojego paska. Chwycił broń, by po chwili zrobić dokładnie to co przyjaciel.
Ignorował tępy ból ciała i cieknącą z łuku brwiowego strużkę krwi. Starał się celować w taki sposób, by jak najbardziej uszkodzić pędzącego przed nimi Chevrolet'a. Nie żałowałby, gdyby jego kule dosięgły także siedzących w samochodzie. Jeśli mieli czelność przeszkodzić im w akcji i odebrać towar, wcale nie było mu ich żal.
Tamci nie pozostawali jednak dłużni, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Michaela. Jeden z chłopaków, którzy wcześniej urządzili im jatkę, również oddawał strzały, które to Archer musiał zręcznie omijać.
— Co za... — urwał Hale, gdy o mało nie stracił panowania nad kierownicą. Po jego skroni spłynęła strużka potu.
— Jeśli nie dogonimy ich w ciągu dwóch minut, możemy pożegnać się z towarem! — Will, który na chwilę schronił się w środku, nachylił się w stronę przednich siedzeń.
— Mi to mówisz!? — Archer dodał gazu. — Robię co mogę, tak!?
— Widocznie, za mało się starasz — krzyknął Mike, z jękiem osuwając się na siedzenie.
— Widocznie, nie sądziłem, że mają przy sobie broń!
William znów wychylił się przez okno, oddając dwa celne strzały. Szyba w samochodzie nieprzyjaciół, pękła w drobny mak. Mike, nie mógł powstrzymać okrzyku radości. Zerknął na Archera, który uśmiechnął się zawadiacko.
— Wiem co robić — krzyknął. — Trzymajcie się!
W tej samej chwili gwałtownie skręcił, wjeżdżając między drzewa. Mike wydał z siebie zdumiony okrzyk, połączony z syknięciem. Opadł na drzwi ramieniem, które było i tak mocno poobijane. Archer przedzierał się przez zarośla, zgrabnie omijając drzewa. Gdzieś między nimi, widać było pędzące światła drugiego samochodu.
— Kurwa, chcesz nas zabić!? — żachnął się Will, z trudem utrzymując się w jednym miejscu.
— Staram się, by nie zrobił tego Diego, tak!?
Gdy zbliżali się do ulicy, Archer zahamował, sprawiając że ich samochód stanął w poprzek drogi. Po przejażdżce przez nierówny teren, zdecydowanie nabawili się dodatkowych siniaków i otarć, jednak jako Kingsi, wcale się tym nie przejmowali. Mike, któremu najbardziej na świecie zależało na tym, by dopiąć swego, gdy tylko dojrzał za zakrętem światła, wymienił magazynek. Wyciągnął rękę przed siebie, mrużąc oczy. Ulicę zaczęła spowijać mgła, a w powietrzu czuć było wilgoć.
— Mamy was, skurwiele — syknął.
Samochód z naprzeciwka oślepiał ich jasnymi reflektorami. Gdy Michael przygotowywał się do oddania strzału, samochód zatrąbił przeciągle. O'Connor pomyślał, że to zabawne. Mogli się poddać jeszcze w trakcie bójki, a wyszliby z tego cało. Teraz czeka ich tylko śmierć.
— Mike... — zaczął ostrożnie Will, marszcząc brwi. Przybliżył się do okna, jakby wytężając wzrok.
Pędzący z naprzeciwka samochód jakby zwolnił, a trąbienie nie ustało.
— No, dalej, cwaniaki — mruknął, poprawiając ułożenie dłoni.
Wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, Archer ruszy z piskiem opon. Był jakby stworzony do kierownicy, która słuchała jego poleceń niczym wytresowany pies. Musiał przyznać, że trochę zazdrościł mu tych umiejętności. Jeśli ktoś tak jak on, zjadł zęby na ulicznych wyścigach, musiał być kimś, kto poradzi sobie w każdych warunkach. A tej pewności i doświadczenia brakowało Michaelowi.
— Mike, coś jest nie t...
Wtedy blondyn nacisnął spust po raz pierwszy. Bez wahania. Z należytą precyzją. Głuchy wystrzał przeszył powietrze, a zaraz po nim nastały kolejne, zagłuszając wszystkie słowa jakie padały w samochodzie. Wśród kakofonii dźwięków, dało się wyróżnić także pisk opon, które tarły mokry asfalt. Samochód ostro hamował, aż w końcu jego kierowca stracił nad nim kontrolę. Chevrolet wpadł w poślizg, prawie trącając zderzakiem ich wóz, po czym zjechał w bok, lądując na najbliższym drzewie. Spod maski zaczął wydobywać się dym, a gdy Michael oddał ostatni strzał, wychylając się mocno przez okno, zapanowała przeraźliwa cisza.
Mike złapał powietrze w płuca, po czym wypuścił je z głośnym świstem. Odchylił się, opierając głowę o zagłówek. Spojrzał na swoich przyjaciół. Archer wyglądał nerwowo, a kiedy ich wzrok się spotkał, poczuł jakby przeszyła go strzała. Wtedy, dostrzegł profil Williama, który znów nachylił się do nich. Jego przyjaciele wyglądali, jakby zobaczyli ducha.
— Powiedzcie, że ich samochód był srebrny... — powiedział szeptem DeVitto.
O'Connor zmarszczył czoło. Dopiero teraz przeniósł ostrożnie wzrok na samochód, którego tylne koła prawie zawisły w powietrzu. Nie dostrzegł w środku żadnego ruchu. Zanim ktokolwiek się odezwał, minęły długie sekundy.
— Czarny... — mruknął Archer, odpinając pasy bezpieczeństwa. — Był, kurwa, czarny.
Mike napiął mięśnie. Poczuł, jakby zapadał się w fotelu. Nie mógł się tak pomylić... Archer sięgnął do półeczki, która znajdowała się tuż przed nim. Wyciągnął z niej coś, a potem przez chwilę szamotał się, przeklinając pod nosem. Z odrętwienia wyrwał go dopiero odgłos zamykanych drzwi. Gdy dojrzał zielonookiego kierowcę, powoli zmierzającego w stronę wraku, sam wypadł z auta jak poparzony. Dla bezpieczeństwa wciąż trzymał pistolet w ręku. Razem z Archerem zmierzali do czegoś, co przypominało bardziej nadgniecioną puszkę, niż pojazd.
Po chwili tuż obok pojawił się Will, trzymający w dłoni latarkę. Pojazd nie wyglądał dobrze, przednia szyba była mocno popękana a wszędzie czuć było smród, jakby ktoś przypalał kawałek plastiku. Gdy zbliżyli się do drzwi kierowcy, przyświecił nią w stronę postaci, która wspierała się na kierownicy. Mike dostrzegł tylko długie blond włosy, spływające po jej plecach i bezwładne, delikatne ręce, które wisiały na kierownicy. Zatrzymał się, czując jakby ugrzązł. Jego nogi przyrosły do podłoża, będącego mieszanką błota i kamieni. W samochodzie była tylko ona. Słyszał jak jeden z jego przyjaciół głośno przeklina, jednak nie mógł zidentyfikować, kto był nadawcą tego komunikatu. Czuł, jakby znajdował się w próżni. Miał wrażenie, że znajdował się tutaj tylko ciałem, w dodatku zamkniętym pod kloszem, do którego prawie nie dochodziły bodźce tego świata. Obserwował tą scenę, czując się, jakby świat nagle zwolnił. De'Vitto podszedł do kobiety i odciągnął jej powoli głowę, chwytając za włosy. Ten widok bolał. Bolał gorzej, niż to, co przeżył trzy lata temu w zatoce. Ten ból rozdzierał jego ciało, krzycząc tak głośno, że Michael miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie, mimo że wokół panowała przeraźliwa cisza. Czuł, jakby umierał.
— Żyje? — zapytał Archer.
William poruszył się i trwał w ciszy kolejnych kilka sekund, a potem powoli pokręcił głową. Odsunął się, a oczom Michaela ukazała się twarz pozbawiona wyrazu, z szeroko otwartymi oczyma, które wyrażały strach. Na czole dziewczyny, po lewej stronie zionęła dziura, z której sączyła się krew w tak szybkim tempie, że spływała po jej szyi i ubraniu, tworząc na jasnym swetrze olbrzymią plamę.
Michael O'Connor w tamtej chwili poczuł dwie rzeczy. Pierwszą, była ulga. Olbrzymi kamień spadł z jego serca (jeśli w ogóle jeszcze je miał), w momencie kiedy uświadomił sobie, że nie patrzy na nikogo, kogo by znał. Drugą rzeczą była złość. Ogromna złość.
— Kurwa mać! — wykrzyknął Mike, odzyskując władanie nad swoim ciałem. Z impetem rzucił pistolet, który odbił się od koła i wylądował w kałuży. Z frustracją wyrzucił ręce ku górze, wykonując parę drobnych kroków. Obrócił się dookoła, a jego dłonie powoli przetarły twarz. Miał mokre czoło i gorące policzki. Dopiero wtedy zauważył, jak bardzo trzęsły mu się ręce.
— Mike, to... — zaczął Will, jednak po chwili urwał.
Przez chwilę stali w milczeniu, jednocześnie będąc osłupieni i zdenerwowani. Gdy zerwał się wiatr, pierwszy oprzytomniał Hale.
— Trzeba to ogarnąć. Szybko — mruknął, poprawiając czarne, lateksowe rękawiczki na swoich dłoniach.
— Dzwonimy po chłopaków? — Will wolną dłonią sięgnął po telefon.
— Będziemy czekać na nich wieczność. Nie mamy czasu. W każdej chwili ktoś może tędy przejeżdżać.
— Co proponujesz?
— Kawałek stąd jest jezioro, więc...
— Stop! — zarządził Michael, ściskając nasadę nosa dwoma palcami. — Ma jakieś dokumenty?
Archer okrążył samochód, po czym z wściekłością szarpnął drzwi. Odszukał torebkę dziewczyny i przewertował jej zawartość. Wyciągnął portfel, a gdy DeVitto znalazł się za nim, skierował snop światła na kawałek plastiku.
— Fay Roberts — William przełknął ślinę nerwowo.
Mike wolał tego nie słyszeć. Zacisnął mocno szczękę, wydychając mocno powietrze przez nos. Po jego plecach przeszedł dreszcz, a zaraz potem poczuł strużkę potu, która spłynęła po jego kręgosłupie.
— Jak to możliwe? — zapytał z niedowierzaniem Hale, kręcąc głową.
Mike sam chciałby wiedzieć. Sytuacja malowała się coraz gorzej.
— Zastanowimy się później — zawyrokował Michael zimno. — Teraz musimy posprzątać.
***
— Co, do ciężkiej cholery, ma znaczyć stwierdzenie "zgubiliśmy towar"?! — Diego nie był w nastroju do żartów. Jego twarz zdradzała rozdrażnienie, które udzieliło się także pozostałym Kingsom.
— Chcieli powiedzieć, że ktoś im go ukradł — mruknął Wood, poprawiając się w fotelu. Był rozespany.
Mike postanowił obudzić cały dom, tuż nad ranem, więc nie mógł liczyć, że będzie dla niego miły. Ryan kochał spać tak długo, jak tylko mógł i był w stanie zabić każdego, kto mu w tym przeszkadzał z byle jakiego powodu.
— To nie jest najgorsze, stary — mruknął zrezygnowany Archer.
Michael wiedział, że to jego wina. To on pociągnął za spust. To on doprowadził do tego wypadku. To przez niego musieli ukryć zwłoki oraz samochód. Tylko on był winny, wiedział to. Te myśli krążyły w jego głowie, niczym natrętne ptaki.
Spojrzał po kolei na każdego z chłopaków. Jego wymowne milczenie sprawiło, że domyślili się, iż to co za chwile powie, wcale nie będzie dobrą wiadomością. Mike, który zazwyczaj unosił się gniewem, krzyczał i warczał na każdego z nich, teraz ze stoickim spokojem relacjonował całe zajście. To sprawiało, że sytuacja wyglądała na jeszcze gorszą. Gdy skończył, czuł na sobie spojrzenia przyjaciół. W jego głowie pojawiła się nowa myśl. Zawiódł. Cholernie ich zawiódł.
— Roberts? — zapytał Matthew z niedowierzaniem.
— Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że to... — zapytał Ryan, który nagle się ożywił. Nie wyglądał na zmęczonego, a jedynie... właściwie, Michaelowi ciężko było rozszyfrować jego wyraz twarzy.
— Nie wiem — przyznał, na jednym wydechu. — Nie wiem, kurwa.
Zamilkli. Ta cisza zrobiła się nieznośna. Po chwili Matthew wstał, łapiąc się za głowę i wypuścił spomiędzy ust powietrze. Diego rozprostował się, układając dłonie na karku. Popatrzył w sufit, jakby tam znajdowały się wszystkie odpowiedzi, po czym spojrzał rzeczowo na stojącą przed nim trójkę.
— Co zrobiliście z tym bałaganem?
— To co zawsze — westchnął Will.
Marrero kiwnął głową.
— Obudź Scarlett — polecił. — Niech odpali sprzęt. Musi znaleźć Fay Roberts i ustalić kim była.
— Roberts — Wood pokręcił głową. — Chyba wszyscy wiemy, kim była!
— To popularne nazwisko, więc... — zaczął Cross, jednak sprawiał wrażenie, jakby sam w to nie wierzył.
— Jak kurwa mogliście pomyć samochód! — ryknął Wood, gwałtownie wstając. W mgnieniu oka znalazł się naprzeciwko O'Connora.
Mike wiedział, że nie wiele brakowało, by ten mu przywalił. A na to, O'Connor nie zamierzał sobie pozwolić. Ryan był w ich gronie przypadkiem. Mike zniósłby przed sobą każdego, jednak widok Wooda, sprawiał że do jego żył napływała adrenalina. Zacisnął pięści, patrząc mu prosto w oczy.
— To działo się za szybko, Ryan — wycedził przez zęby.
— Byliśmy cały czas obok nich — zaręczył Will. — Nawet nie wiem, kiedy i gdzie zniknęli.
— Czy wy jesteście tępi!? To auto hamowało i trąbiło, na pewno świry spod baru by się tak zachowały!
— Sam twierdzisz, że to świry, a więc mogli się tak zachować — zauważył Mike.
— Mówiłem, że... — zaczął William, jednak pod naporem ciężkiego spojrzenia Michaela urwał wypowiedź.
— Jak zwykle jesteś zaślepiony, O'Connor — warknął, uderzając wyciągniętym palcem o jego klatkę piersiową. — Czepiasz się wszystkich naokoło, a sam jesteś osłabiony, przez... no właśnie! Jak ona miała na imię...?
— Nawet nie próbuj — ostrzegł Mike, mrużąc oczy.
— Nikt nie mówi ci tego w twarz, ale jesteś dokładnie taki sam, za jakiego uważasz Cross'a! Pierdolony, zakochany kundel!
Michael nie zastanawiał się zbyt długo. Chwycił chłopaka za koszulkę, mocno nim potrząsając. Widział, jak jego koledzy zerwali się pośpiesznie, gdyby trzeba było ich rozdzielić.
— Jeszcze jedno słowo, szczylu, a będziesz krztusił się ziemią — warknął Mike.
— Za mało ci trupów jak na jedną noc!? — ryknął Wood.
— Kim jesteś, żeby mi podskakiwać, co!?
— Popatrz na siebie, cymbale! — Warknął wściekle. — Jesteś jego zastępcą, a nawet nie potrafisz odróżnić od siebie samochodów!
— Myślisz, że zabiłem ją specjalnie!?
— Chuj wie, co siedzi ci w głowie!
— Wystarczy! — krzyknął Diego. — Uspokójcie się, do kurwy nędzy!
Minęło kilka długich sekund, zanim Mike postanowił odpuścić. Wycofał się, obserwując jak Ryan poprawia na sobie ubranie. Musiał udawać, że nie widzi jego oskarżycielskiego spojrzenia, inaczej już dawno Wood leżałby we własnej krwi.
— Mam być spokojny!? — chłopak odwrócił się w stronę Marrero. — On zabił córkę Robertsa! Tego Robertsa, który chce nas wszystkich zamknąć i już raz, jednego z nas przyskrzynił! Tego, pierdolonego Jamesa Robertsa, który jest pierdolonym gliną! — wykrzykiwał z żalem.
— Może to tylko zbieżność... — podsunął Matthew.
— Sam w to nie wierzysz — syknął Wood.
— Dość! — Diego nie krył swojego oburzenia. — Żadnych kłótni, dopóki Fanning niczego nie potwierdzi. Na wszelki wypadek, musi załatwić wam lewe alibi. W dodatku musimy ustalić, co się stało z towarem...
—... i kim byli ci ludzie — to mówiąc, Archer spojrzał na O'Connora.
— Dowiem się tego — powiedział chłodno Mike. — Jestem wam to winny.
Wood spojrzał na niego spod byka, lustrując jego sylwetkę.
— Mamy ci zaufać, kretynie!? Ostatnio twierdziłeś, że to nic takiego, a teraz ci sami idioci zabrali wam towar, przez co... — Ryan nie mógł się uspokoić, jednak przerwał mu Diego.
— Kimkolwiek są, nie chodzi im o nas, O'Connor. Tylko o ciebie.
— Wiem — zaręczył. — Dlatego się tym zajmę.
— Byle lepiej, niż dzisiejszą akcją — odwarknął Ryan w odpowiedzi.
— Byliśmy tam we trzech — zauważył Archer, używając do tego niskiego głosu. — To my straciliśmy towar. To nasza wina. Jeśli chcesz czepiać się Michaela, musisz czepiać się także nas.
Wood zamilkł. Po chwili Diego zarządził koniec zebrania. Do pracy miała zasiąść Scarlett. Mike stał na środku salonu, obserwując jak jego przyjaciele rozchodzą się po domu w ponurych nastrojach. Oddychał ciężko, wciąż nabuzowany, jednak przede wszystkim prześladowała go wizja tego, że równie dobrze w pędzącym Chevrolecie mogła znajdować się Yvette Reynolds. To jej oczy, mógł dziś zobaczyć. To ją, mógł dziś zabić. To sprawiało, że jego żołądek boleśnie się kurczył.
— To nie przypadek, prawda? — Usłyszał pytanie Archera, który został z nim w salonie.
— Nie wiem, stary — przyznał chłodno. — Nic już nie wiem.
— Gdyby mnie tam nie było, nie uwierzyłbym — mruknął, zakładając ręce na piersi. — Nawet nie wiem, kiedy z ich samochodu, zrobił się...
— Archer? — słaby, damski głos rozbrzmiał w salonie.
Mike odwrócił się na równo z zielonookim. Na schodach stała Reed, otulona puchowym szlafrokiem, w którym wyglądała trochę dziecinnie. Jej oczy błyszczały, a spomiędzy ust wydobyło się westchnięcie, gdy ujrzała rany na ich twarzach.
— Wracaj do sypialni, skarbie — westchnął w odpowiedzi Hale. — Zaraz przyjdę.
— Słyszałam wasze krzyki — przyznała słabym głosem, przestępując z nogi na nogę. — Macie problemy tak? Coś się stało?
Jej głos łamał się z każdym słowem. Gdy dobrnęła do końca wypowiedzi, w jej oczach stanęły łzy. Archer westchnął, po czym podszedł do niej spokojnie. Gdy podniosła na niego wzrok, uśmiechnął się lekko, jednak nie było w nim zbyt wiele radości.
— Nie przejmuj się — objął ją delikatnie. — To nic, czym mogłabyś się przejmować.
Mike oglądał tą scenę bez krępacji. Patrzył, jak jego przyjaciel próbuje uspokoić swoją dziewczynę, jednak ta, przeżyła już tyle, że nie do końca w to wierzyła. Widział, jak DiLaurentis układa dłonie na torsie Archera, jakby chciała złapać równowagę. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozsypać, a jednocześnie stojąc u jego boku, sprawiała wrażenie silniejszej niż była w rzeczywistości.
— Jesteś ranny — zauważyła. — Co się tam działo?
— Porozmawiamy później. Teraz powinnaś wracać do łóżka.
— Ale...
— Reed.
Dziewczyna zagryzła dolną wargę. Gdy po jej policzku zaczęła spływać łza, Archer starł ją kciukiem. Pod wpływem jego dotyku, zamknęła powieki. Michael pomyślał, że obydwoje wyglądają jak zaczarowani.
— Boję się, Archer — wyszeptała.
— Nie ma czego, kochanie — odpowiedział jej Archer, ujmując jej twarz w dłonie. — Wszystko jest pod kontrolą, a ty jesteś bezpieczna.
Michael nie rozumiał, jak można było tak perfidnie kłamać. Nawet jeśli te słowa uspokoiły brunetkę, były dokładnie tym samym, czym małżeńska przysięga, którą wkrótce wypowie Matthew Cross. Pustym frazesem, który w realnym życiu nic nie znaczył. Nie w ich życiu.
***
Blair ułożyła dłonie na jego ramionach, delikatnie rozmasowując spięte mięśnie Michaela. Ten zaś siedział na twardym krześle, wpatrując się w szklankę z brunatnym płynem. Chwycił naczynie w palce, raz po raz podnosząc je i opuszczając. Półmrok który ich otaczał, zdawał się mroczniejszy niż zazwyczaj.
— Michael O'Connor, który żałuje oddania strzału? — zapytała dziewczyna przeciągle. — Nie sądziłam, że dożyję tego dnia.
— Nie rozumiesz — pokręcił głową, mrużąc oczy. — To nie powinno się wydarzyć.
Hamilton na chwilę znieruchomiała, po czym przeciągając dłonie po jego ciele, stanęła naprzeciw blondyna. Odsunęła drugie z krzeseł, które znajdowało się w salonie jej mieszkania, po czym nalała sobie do szklanki odrobinę whisky.
— Więc mi wyjaśnij.
— Myślisz, że jesteś kimś, komu powiem takie rzeczy?
— Owszem — odpowiedziała pewnie. — Przychodzisz tu za każdym razem, gdy ci źle. Komu innemu powiesz o tym, co cię dręczy, jeśli nie mi?
Mężczyzna upił spory łyk alkoholu, nieznacznie się krzywiąc. Trunek, który w siebie wlewał palił przełyk w ten drażniący sposób. Jednak było to w pewnym sensie oczyszczające. Tamtej nocy zabił człowieka. Nie, żeby pierwszy raz, jednak tym razem był to ktoś, kto na to nie zasłużył. Młoda dziewczyna, przed którą świat stał otworem. Ktoś, kto nie należał do brudnego świata interesów, a wręcz był mu zdecydowanie przeciwny. Nie mógł znieść myśli o tym, co musiała czuć, gdy usłyszała strzały. Nie mógł przestać myśleć o tym, jak bardzo zjebał tamtą akcję i naraził tym wszystkich swoich przyjaciół.
Teraz Diego patrzył na niego z zawiedzeniem wymalowanym w oczach, Ryan ostatkiem sił powstrzymywał się by mu nie przywalić, a gdy rano spotkał w kuchni Isabell Whitemoore, ta prawie rzuciła się na niego z pięściami, krzycząc że jest nieodpowiedzialnym snobem, któremu biznes wyprał mózg. Zachowywała się tak, jakby to co zrobił było specjalnym działaniem, mającym na celu spowolnienie jej ślubu z Mattem. To było żałosne, jednak pozwolił jej się wykrzyczeć. Sam nie wiedział dlaczego. Może zasłużył na to, by uważać go za najgorszego? Nie odezwał się, chociaż drażniło go to, co robiła. Nie zamierzał jednak niczego jej tłumaczyć. Nie była gotowa na to, by przyjąć do wiadomości, że mimo porywczego charakteru, nie chciał zrobić niczego źle.
— Michael O'Connor ma wyrzuty sumienia? — mruknęła Blair po chwili ciszy. — Świat staje na głowie.
— Mój? Zdecydowanie.
— W kogo trafiłeś, że nie jesteś z tego dumny? — drażniła się.
Mike zaśmiał się ponuro. Czuł, jak alkohol rozchodzi się po jego ciele i zagłusza nie tylko ból, ale też świat. Nie chciał wracać do normalności, która zechce upomnieć się o swoje.
— Pamiętasz, co mawiał mój ojciec?
— Że masz być lepszym człowiekiem niż on — powiedziała. — Pamiętam, mój mówił to samo mi.
— Posłuchałaś — mruknął.
— Sypiam z czołowym gangsterem tego miasta — zaśmiała się. — To tak, jakbym każdej nocy sięgała dna.
— Oboje sięgamy dna, Blair Hamilton.
Mike pomyślał, że to dzięki temu jest w stanie przebywać z nią dłużej niż kilka minut. Dziewczyna żyła jego światem, wychowała się w nim. Rozumiała zasady, które w nim działają i nie spierała się o ich słuszność.
— Oboje trafimy do piekła, Michaelu O'Connorze — wyszeptała zmysłowo, nachylając się w jego stronę.
— Mylisz się — westchnął nisko. — Nie ma większego piekła niż to na ziemi.
Mężczyzna znów przechylił szklankę. Tym razem wypił do dna, a to sprawiło, że zakręciło mu w głowie. Być może trochę się upił, jednak nie specjalnie się tym przejmował. Dopóki szumiało mu w głowie, natrętne myśli w postaci Yvette Reynolds, która mogła być na miejscu Fay Roberts nie były tak intensywne.
— Więc co nam zależy, Mike?
Dziewczyna wyprostowała się, przekładając z ręki do ręki telefon. Nawet nie zauważył, kiedy go chwyciła, jednak była praktycznie uzależniona od wirtualnego świata. Mruknął, gdy zbliżyła się do niego i powoli rozsiadła się na jego kolanach. Mógł patrzeć na jej twarz, gdy siedząc na nim okrakiem, zakołysała się lekko. Odłożyła komórkę na bok i z gracją założyła ręce na jego kark.
— Czasem nie wiem — powiedział wolno, czując jak spowalniają jego procesy myślowe. — Czy jesteś cholernie inteligentna, czy nad wyraz głupia.
— Jesteś dobrym przykładem, że można być i takim, i takim — popatrzyła mu w oczy, nie kryjąc uśmiechu.
— To dobry czas, żeby posłuchać ojca, Blair — powiedział. — Tańczysz na linie rozwie...rozwieszonej nad przepaścią — jego język zaczął się plątać.
— Może wcale nie chcę być dobrą córką — powiedziała nisko, przy okazji poprawiając się.
Mike nie mógł nie zareagować na to, jak kręciła biodrami w ten kuszący, nieco zaborczy sposób.
— W porządku, Blair — westchnął, układając ręce na jej biodrach. — W takim razie, musisz wie-wiedzieć, że... że zrobiłem coś dużo gorszego niż zwykle — zaśmiał się, ale brzmiało to bardziej jak szyderczy warkot.
— Czy może być coś gorszego, niż pieprzenie córki przyjaciela ojca, który zawsze zabraniał ci się do niej zbliżać i robienie tego podczas kiedy przesiaduje na odsiadce? — droczyła się, a jej usta zdobił uśmiech.
— Jesteś dorosła, a ja biorę tylko to, co dajesz — wymruczał, gdy pochyliła się i złożyła trzy drobne pocałunki na jego gorącej szyi.
— Mogę dać więcej, jeśli uznam to za stosowne — wyszeptała do jego ucha, ocierając się biustem o jego tors.
— Kusząca propozycja — odpowiedział, zastanawiając się czy kiedy już skończą, uda mu się znaleźć w portfelu odpowiedni banknot. Nie pomyślał o tym, by sprawdzić zawartość portfela, zanim tu przyszedł.
Dziewczyna odsunęła się, prostując postawę i spojrzała na niego pewnie.
— W takim razie powiedz, Mike. Co zrobiłeś?
Nastała chwila ciszy, w której wyzywający wzrok Blair skupił się na jego oczach. Czuł, jak jej czerwone paznokcie drażnią skórę na jego karku.
— Zabiłem Fay Roberts — zmrużył oczy. — Niewinną, małą Fay Roberts.
========================
Jeśli pamiętacie kim był Roberts w (Nie) Chcę Cię Zranić, to na pewno wiecie, że chłopaki będą mieć przerąbane! A to sprawia, że spotkanie naszej dwójki już tuż, tuż...
Mam nadzieję, że podobał Wam się rozdział! <3
Do zobaczenia w kolejnym!
Wasza,
czarodziejka2604
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top