Prolog
- Zabić!
- Niech płonie!
- Uciąć jej głowę!
Tłum skandował coraz głośniej. Mężczyzna z pochodnią był już blisko. Wyrywałam się i kręciłam, ale to ani trochę nie poluźniło więzów. To koniec. Zaraz zginę. Niewinna mimo wszystko. Spojrzałam katu w oczy - jego wzrok był równie nienawistny co mój. Nie chciałam dać po sobie poznać, że się boję. Nie mogłam. Kiedy podniósł ogień - zamknęłam oczy. Czekałam aż poczuję płomienie. Ten moment był blisko.
Kiedy jednak tak się nie stało - pomyślałam, że opary benzyny mnie zatruły i nic nie czułam. Zginęłam przedwcześnie. Stwierdzenie to okazało się błędne kiedy poczułam, że liny się poluźniają, a ja - zamiast zsunąć się na ziemię - opadłam w czyjeś ramiona.
Otworzyłam oczy. Zobaczyłam parę żółtych ślepi. Zamknęłam je z powrotem. Uciekłabym, gdybym miała siły.
- Nie bój się - powiedział mężczyzna i delikatnie odstawił mnie na ziemię.
Teraz mogłam uciec. Tylko... dokąd? Na tych małych nóżkach za daleko bym nie pobiegła. Poczułam rękę na ramieniu. Ponownie otworzyłam oczy. Straszne ślepia zniknęły, a na ich miejscu pojawiła się twarz młodego mężczyzny. Uśmiechał się. Wcześniej tego nie zauważyłam, ale za nim stało kilka innych osób. Oni mieli maski. Rozejrzałam się niepewnie. Przerażali mnie. Dookoła byli tylko oni. Ludzie, którzy chcieli mnie spalić żywcem leżeli nieżywi u ich stóp. Opór raczej nie miał sensu.
- Nie bój się nas. - Mężczyzna bez maski wstał i wyciągnął rękę. Miałam z nim iść? - Mam dla ciebie ofertę. Konkretnie dom. Tylko to mogę zaoferować porzuconej sierocie.
Popatrzyłam na jego dłoń, a potem za siebie - droga była wolna. Odwróciłam się i chwyciłam mężczyznę za rękę. Co mi pozostało? Błąkanie się po mieście?
- Słuszny wybór. To - wskazał wolną ręką na ludzi stojących dookoła - jest Trybunał Sów. A ja - dotknął swojej klatki piersiowej - jestem William Cobb, ale mów mi Talon.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top