10. Srebrny kieł
Minuty mijały, a on nadal leżał. Przykryty lodowatą kołdrą zimnego, białego puchu. Na twardym, zamarzniętym, białym gruncie. Pośród świstu wiatru i tańczących w jego rytm brązowych gałęzi. Skupisk małych, zielonych igieł. Obserwując, jak tysiące kryształków sypię się z chłodno-niebieskiego nieba, grzebiąc go. Nic nie myśląc, nic nie czując. Zachowując kompletny spokój. Świadomość, że jeden impuls może obudzić wszelkie zło, które w nim drzemie. Przekleństwo, czekające tylko na słowo. Jeden ruch, ożywiający instynkty. To będzie koniec. Wiedział o tym. Czuł, że to coś narasta. Naciska głęboko w głowie coraz mocniej. Zmrużył oczy, czując ból. Zupełnie jak przy kontakcie ze zbyt jasnym światłem. Szum w uszach narastał. Zdenerwowanie mieszało się ze strachem, rodząc panikę. Ta z kolei napełniała go, jak powietrze balon. Ze spokojnego snu rodził się koszmar. Przekrzywił na bok głowę. Biały grunt nasiąknięty był czerwienią krwi. Spojrzał w dół, na siebie. Biała kołdra zsunęła się z niego, odsłaniając przesiąknięte czerwienią ciuchy. Na wysokość twarzy uniósł dłonie. Drżały z zimna. Pokryte zakrzepłą, czerwoną krwią. Zdrętwiałe. Pozwolił głowie opaść, uderzając o ziemię. Poczuł, że bestia już nie śpi. Otworzyła oczy. W brzuchu zaburczało. Ślina pęczniała w ustach. Słodki smak. Metaliczny smak... odchodził od zmysłów. Ostatkiem świadomości zacisnął powieki, przypominając sobie twarz siostry. Jej uśmiech. Trwał w tym, dopóki wszystko nie zgasło. Światło dzienne ujrzały oczy potwora. Ciało przeturlało się z pleców na brzuch, wstając na czterech łapach. Obróciło się, pociągając nosem. Z ust kapała ślina. Odgłos bulgotania docierał z gardła. Skoczyło w stronę wiadra, zanurzając wargi w zimnej krwi. Z każdym łykiem Felix odzyskiwał świadomość tego, kim jest. Czuł się jednak jak pasażer w swoim umyśle. Obserwował co robi, nie będąc w stanie powstrzymać się. Mimo tego było mu coraz lepiej. Jakby to coś wiedziało, co dla niego dobre. Siła i energia szybko powracały. Samopoczucie stawało się coraz lepsze. Przez chwilę nawet był zaskoczony. Sam nie potrafił świadomie tak dobrze o siebie zadbać. Pomijając środki, wszelkie uznanie za efekty. Nieludzka uczta została jednak przerwana. Wycie wilka wypełniło eter. Po chwili, z oddali dotarło i echo. Wściekłość wzrosła. Wystrzał adrenaliny wypełnił wszystkie kończyny. Ciało uniosło się na nogach. Mocno przygarbione, z rękami wysuniętymi naprzód, pognało w kierunku pierwszego odgłosu. Chęć polowania i zabijania gotowała się w nim. Dostrzegając półtorametrową bestię, machającą w szale łapami, wzięła ją na celownik. Ofiara stała na dwóch tylnych łapach. Przednie, zdecydowanie dłuższe, bo sięgające aż do ziemi, targały na wszystkie strony mniejszą wersję siebie. Brązowawe, gdzieniegdzie posiwiałe już futro, falowało od impetu. Zwierze uderzało ciałem raz o grube bale domu, drugi o ścianę kabiny. Ciężko było odróżnić strzały i zgrzyty łamanych kości od pękania drewnianej konstrukcji. Kawałki desek odpadały wraz z strzępami ciuchów. Wtem z ciemności otworu wejściowego wyłoniła się postać. Leśniczy doskoczył do siejącego spustoszenie wilkołaka, wbijając w grube cielsko nóż myśliwski. Sporych rozmiarów ostrze zatopiło się po samą rękojeść. Ogłuszające wycie eksplodowało z gardzieli bestii. W dłoni Dereka błysnęło kolejne ostre narzędzie. Nie zdążył jednak nic z nim zrobić. Odtrącony z potężną siłą, odleciał kilka metrów dalej, turlając się w stronę dróżki wyjściowej z podwórka na drogę. Felixa zaskoczyła moc jaką dysponował. Pozbywając się przeszkody, miał teraz potężny okaz tylko dla siebie. Z początku doszło między nimi do szarpaniny. Unikał zwinnie wszelkich ciosów większego od siebie. Nie dysponował bronią ani pazurami, więc postanowił gryźć. Raz za razem kąsał po tylnych łapach, rwąc kolejne kłęby czarnej jak noc sierści. Stwór w pewnym momencie padł pod ciężarem własnej masy. Nadeszła chwila na ruch ostateczny. Zbliżając się do gardzieli, rozchylał do granic możliwości szczękę. Nagle poczuł ukłucie na plecach. Przebity niczym balon, zaczął tracić energię. Słabł z każdą sekundą. W pewnej chwili zarzuciło nim mocno na bok, zwalając z nóg. Sen przyszedł szybko, nagle i bezboleśnie.
Na polu bitwy jako jedyny świadomy pozostawał leśniczy. Leżąc nieruchomo, czekał aż zregeneruje się. Przed sobą miał postać. Starszy pan z rzadkimi rudymi włosami, zaczesanymi na bok, nie zwracał na niego uwagi. Celując nadal pistoletem w ciało upiora, zbliżał się do pobojowiska. Zmarszczki na jego bladej, piegowatej twarzy układały się we wściekłą minę. Lewa górna warga, lekko uniesiona do góry, odkrywała świecący, srebrny kieł. Zbliżając się do ustrzelonego, trącił jego głowę butem. Ta oparła się pod naciskiem, przekręcając się na drugi bok.
- Widzisz Derek... tak to w życiu jest. - Starzec miał całkiem silny, donośny głos. W prawdzie nie spojrzał ani razu w stronę osoby do której się teraz zwracał, wiedział jednak że ta go słyszy. Przyglądając się z lekką odrazą bestii, która cicho jęczała zdychając z bólu, kontynuował.
- Tak właśnie kończy się kombinowanie. Chyba zapomniałeś już dzień swoich osiemnastych urodzin. Kiedy to przyprowadziłeś swojego ojca do mnie. - Kończąc oglądanie ciała Alfy, splunął na bok. Pokręcił głową i pierwszy raz odwrócił się w stronę leśniczego. Nie nawiązywał jednak kontaktu wzrokowego. Szedł spokojnie w jego stronę, podziwiając uroki otoczenia.
- Zawsze byłeś obojętny na los innych. Pozbawiony współczucia i empatii egoista! Zupełnie jak swój ojciec, który po rozwodzie zaczął chlać i zaniedbywać pracę. Cóż jednak spodziewać się po tobie? Człowieku, który w całym swoim życiu miał tylko jednego kolegę... Nicka Garra, wilkołaka. Żałosne - Zatrzymał się metr od niego. Cicho stękając przykucnął. Balansując na palcach stóp, opierał łokcie na kolanach.
- Nie znałeś słów proszę i przepraszam. Tym bardziej zaskoczony jestem jak mnie wtedy przekonałeś co do tego, abym zaopiekował się ojczulkiem, pozorując jego alkoholowe samobójstwo. Jednak nie ma nic za darmo. W przyrodzie musi być zachowana równowaga. Dostając coś sam musisz i coś dać. Wiedziałem na kogo wyrośniesz i że kiedyś mi się przydasz. Dałem ci okazję spłacić dług. Co się stało, że nie dałeś rady? - Starzec przechylił się bliżej niego. Wyciągnął lewą rękę i kładąc na głowie rozmówcy, czochrał czarną czuprynę. Na ten czas, swój lodowaty głos zmienił na potulny, jakby rozmawiał z małym dzieckiem.
- Co się stało chłopcze? Siostrzyczkę zabić mogłeś a kolegę ze szkolnej ławki już nie? - W odpowiedzi leśniczy splunął mu przed czubkami butów, odsuwając głowę.
- No nic, skoro nie chcesz rozmawiać... - Zarządca domu spokojnej starości wrócił na równe nogi. Zza długiego żakietu wyjął strzykawkę. Pomaszerował z nią do ciała konającej bestii i wbił w grube futro. Po chwili, na ich oczach, ciało zaczęło ulegać zmianie. Na początku malało, jakby uchodziło z niego powietrze. Sierść odpadała, tworząc wokół czarny dywan. Ciemna skóra jaśniała. Kształtem zaczęło to wyglądać na człowieka. Nagiego mężczyznę, z licznymi ranami nóg i rozciągniętą skórą, rozlewającą się na boki. Leśniczy podniósł się. Z każdym krokiem przybliżającym go do nietypowego zjawiska, jego twarz przybierała minę zdziwionej. Starzec uśmiechnął się do niego, mimo że tamten nie patrzył. Podszedł, położył mu dłoń na ramieniu i wyszeptał.
- Wiesz... mam swoje zasady. Dałeś mi coś bardzo cennego, co przyjąłem i pielęgnowałem. Niestety przestało między nami się układać, więc głupio mi by było wciąż to mieć. Dlatego oddaję. - Wypowiadając ostatnie słowo, poklepał leśniczego po plecach i odszedł, zostawiając go sam na sam ze swoim umierającym ojcem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top