117 | miecz

Odsunęłam się od stołu na maksymalnie bezpieczną odległość od momentu, gdy udało mi się wymusić zdjęcie iluzji i zobaczyłam prawdę. Miałam się zajadać fioletową galaretą z powciskanymi w nią jakimiś badylami i sosem w kolorze pleśni. A rzekome wino przypominało bardziej krew. Nie wspominając o deserach, którymi okazały się gałki oczne, podwodne pasożyty, kamyki i ja nie wiem co to było. Gówno w każdym razie.

Nie mogłam długo na to patrzeć, bo mnie mdliło. Tym bardziej, że wszyscy wokół żarli to z uśmiechami. Sos w kolorze pleśni lał się z ust Ceddar, a mi cofnęło się jedzenie.

Ja pierdole.

Peter wyglądał dokładnie tak samo jak ja. Jeszcze nie widziałam go tak obrzydzonego. Jego opalona skóra stała się blada, więc tak jak mi, zbierało mu się na bełt.

Za to jak mi się wydawało, sos na twarzy Alexa, był po prostu krwią. Wyglądał absolutnie masakrycznie.

— Jak możecie wypłynąć na otwarte morze bez żadnego planu czy przygotowania? — zaśmiała się Luna w stronę Ceddar, która właśnie opowiadała jej o naszych zerowych przygotowaniach.

— No też się właśnie zastanawiam. Chyba czegoś tak kreteńskiego, to jeszcze nigdy nie zrobiliśmy. Starczyłoby nam, żeby złapać smoka, ale złapać go i zmusić do posłuszeństwa, jeśli nie można go zabić? Masakra jakaś — pokręciła zdenerwowana głową i popiła łyk...wina? — szukaliśmy jej, ale gdy tylko się pojawiła, to zaczęliśmy odpływać przerażeni...

Dalszej części jej opowieści już nie słuchałam. Nie wiedziałam co robić z jedzeniem, bo w żadnym wypadku nie planowałam nawet d o t y k a ć nim ust. Jeśli go jednak nie zjem, to Viry nabiorą podejrzeń albo w ogóle same mnie nim nakarmią.

Z pomocą przyszedł mi kolejny kopniak Petera.

Nabrał on konkretny kawał steka na widelec i przysunął do ust. Kiwał głową udając, że się zgadza albo śmiał. Specjalnie, żebym mogła zobaczyć, odwrócił się nieco bokiem w moją stronę i kciukiem zrzucił jedzenie z widelca, które spadło prosto pod stół.

Po skończonym „tutorialu", spojrzał na mnie tak lodowatym wzrokiem, że przeszły mnie ciarki. Nie uśmiechnęłam się, tylko powtórzyłam jego radę.

Gdy i mi się udało, zamrugał na znak aprobaty i odwrócił wzrok.

Pozostaliśmy jedynymi świadomymi.

— Właściwie, to jest jeden sposób, żeby ustawić sobie Sashabellę bez jej zabijania — zaczął Matt, a ja i Peter w jeden sekundzie spojrzeliśmy na niego. Zamknij się, kretynie. Zamknij się, kretynie — Potrzebowalibyśmy pradawnego...

Zaczęłam kaszleć jak opętana, jednocześnie posyłając mu znaczące spojrzenie pod tytułem: „zamknij się kretynie".

— Wszystko w porządku, Wendy? — spytał marszcząc brwi.

Zadzwoniło mi w uszach. Tym bardziej, że przy okazji serio się zakrztusiłam. Nawet nie wiem czym.

— Potrzebowalibyśmy pradawnego miecza Trytona.  Jest nasiąknięty ich krwią i siłą. Podobno to jedyne, czego boi się Sashabella — wymachiwał widelcem z nabitym na nie...jezu nie chcę wiedzieć z czym — Wystarczyłoby jej go pokazać i stałaby się potulna.
Chyba.

Co za jebany debil.

— Tak, wiem o tym — Luna jakby się speszyla i spuściła spojrzenie. Ale tą chwilową zmianę zauważyłam chyba tylko ja. Peter zajęty był patrzeniem w swoje jedzenie i walką z samym sobą, żeby na nie nie narzygać — Ale miecz przepadł lata temu. Nikt go nie widział i nie wiadomo gdzie jest — zakończyła temat — Spróbujcie tacos! Specjalnie dla was uczyłam się przepisów!

No tak, dla nich to w c a l e nie jest podejrzane.

Wszyscy rzucili się na jedzenie. Ale ja miałam ważniejszą sprawę na głowie. Luna była absolutnie i ewidentnie zdenerwowana. Zerknęłam na nią jeszcze raz dla pewności. Jej oddech był przyspieszony, a widelec nerwowo obijał się o talerz.

Z jakiegoś powodu, temat miecza był dla niej drażliwy. To, że nie chcieli nam pomóc, było już od dawna oczywiste. Może chcieli nas odwieźć od jakiejkolwiek motywacji do walki, żeby łatwiej było nas pozabijać? Albo ten miecz był dla niej bardzo ważny. Z jakichkolwiek dziwnych powodów. Na trytona czy syrenę, to ona nie wyglądała, więc raczej wątpie, że ma to związek z rodziną.

Chyba, że...

...mają go tutaj.

No, to mam plan na noc.

Poszukać miecza, a jeśli go znajdę, to go ukraść.

***

Nie mogłam uwierzyć, że Zaginione Dzieci naprawdę zasnęły. Jedyne co ich tłumaczyło, to otumanienie jedzeniem.

Ale szczerze, strasznie mnie rozczarowało. Taki brak jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego i łatwowierność, była po prostu żałosna. Niby ich życie w większości składało się z walk, ale teraz absolutnie się nie popisali. Żyją od lat w Nibylandii, a ja dopiero kilka miesięcy i doskonale wiem, że nie można praktycznie n i k o m u  ufać. A co dopiero obcemu.

Kretyni.

Luna odprowadziła nas do prowizorycznych pokoi. A bardziej pokoju. Przygotowano nam koce i poduszki na zimnej podłodze, gdzie w tamtym momencie wszyscy już spali.

Prawdopodobnie zgromadziły nas wszystkich razem, bo tak będzie łatwiej się dobrać do naszych gardeł.

Wpatrywałam się w zupełnie czarny sufit, po którym latały migoczące światełka, przypominające gwiazdy. Viry skądś znały ludzkie zwyczaje i próbowały zamydlić nam oczy nadzieją na bezpieczny powrót do domu i tęsknotą za nim. Ale ja nie byłam ani głupia, ani łatwowierna.

Ceddar obok mnie mruknęła i obróciła się w moją stronę, przytulając się do mnie ciasno.

Normalnie może i bym się uśmiechnęła, ale teraz było mi to wręcz wybitnie nie na rękę. Jej oplecenie się wokół mnie, skutecznie utrudniało bezszelestne wydostanie się z pokoju.

Zatem nim zdążyła zacieśnić uścisk, zaczęłam wyślizgiwać się dołem najciszej jak się da.

Wiele treningów zaopatrzyło mnie w grację, która teraz strasznie się przydała, bo stałam już przy drzwiach i nie wydałam żadnego dźwięku.

Ostatni raz ostrożnie spojrzałam z osobna na każde ze śpiących Zaginionych Dzieci, ale na szczęście wszyscy głęboko spali.

Poprawiłam kucyka i ostrożnie otworzyłam drzwi. Przede mną rozciągał się kamienny korytarz z bardzo nisko osadzonym sufitem.

Momentalnie przylgnęłam do jednej ze ścian jaskini. Byłam sobie niewyobrażalnie wdzięczna, że ubrałam czarne legginsy i obcisłą koszulkę z długim rękawem w tym samym kolorze. Dzięki temu i ciemnym włosom, nie było mnie widać na pierwszy rzut oka. A dzięki sportowym butom, ciężko było mnie usłyszeć.

Tym bardziej, że bardzo kicałam po korytarzu, bo raz płynęłam, a raz szłam o własnych siłach na nogach.

Ostrożnie przesuwałam się wzdłuż ściany, bo z każdej ze stron dobiegały mnie przeróżne dźwięki. Prawdopobnie byłam w mniejszości śpiących osób.

Właściwie korzystając z położenia, mogłam się zabawić w spidermana i cieszyć tym, że woda mnie uniesie. Drugiej takiej okazji mogę nie mieć.

Więc wskoczyłam na ścianę i bezszelestnie wspinałam się po niej aż do zagłębienia między nią, a sufitem.

Po pokonaniu pierwszego korytarza, ukazały mi się dwa nowe. Jeden lepiej oświetlony, a drugi praktycznie całkowicie czarny.

Mrok znaczył, że albo Viry tu spały, albo starały się odstraszyć od ważnych rzeczy czy pomieszczeń.

Oczywiście ruszyłam w prawo w stronę ciemności.

Powoli posuwałam się wprzód, gorączkowo myśląc o tym, co powinnam zrobić i w jaki konkretny sposób szukać pradawnego miecza. Jeśli istniała szansa, że tu był, nie mogłam jej zmarnować.

Zatem gdybym chciała coś schować, gdzie bym to schowała?

W przypadku miecza pewnie miałabym go ciągle przy sobie, ale....

Usłyszałam szelest i cichy śmiech. Przylgnęłam do ściany tak ciasno, jak tylko umiałam i zacisnęłam rękę na jednej z wystających skał do tego stopnia, że poczułam zdzierającą się ze środkowego palca skórę.

Pode mną przepłynęły dwie Viry, ale na szczęście mnie nie zauważyły. Nie usłyszały też żadnego dźwięku, bo wstrzymałam oddech.

Gdy tylko przepłynęły, przyspieszyłam tempa.

Wracając do przemyśleń, zrozumiałam, że schowałabym to w podziemiach. Gdybym była Virą, uznałabym, że najniższy możliwy poziom miejsca zamieszkania, będzie idealny.

Kiwnęłam głową zadowolona sama sobą i moim taktycznym myśleniem.

Nie będzie mnie żaden Peter rozpraszał. On na mnie w ogóle nie działa. A nawet jeśli działał, to już się z tym rozprawiłam. Mam go głęboko gdzieś.

Jak dla mnie, może nawet zdechnąć.

Ale dopóki jeszcze żyje, muszę mu pomóc dobrać się i wygrać z Cieniem, bo znacznie przyspieszy to mój powrót do domu i zerwanie z nim wszelkich kontaktów.

Tak, tak będzie najlepiej dla wszystkich. A przede wszystkim dla mnie.

Po dotarciu na koniec prawego korytarza, ukazały mi się cztery nowe. Ponieważ wyglądały dokładnie tak samo, to nie mogłam się zdać na logiczne myślenie, a na intuicje. Jedyne, co mnie pchnęło do decyzji, to nasłuchiwanie z każdego z nich. Tylko z dwóch nie usłyszałam żadnych głosów.

Wybrałam ten najbardziej po lewej.

Na jego końcu znajdowały się schody prowadzące w górę oraz w dół.

Ruszyłam tymi w dół, a tam było już tak ciemno i cicho, że zdecydowałam się zeskoczyć ze ściany i iść na własnych nogach przed siebie.

Próbowałam także zapamiętać całą drogę, bo chcąc, nie chcąc, będę musiała jakoś tamtędy wrócić.

Po moich obu stronach skończyły się drzwi. Na poprzednich trasach wszędzie znajdowały się przeróżne przejścia, zagłębienia, szyby i lampy. A tu nie było nic.

Praktycznie nic nie widziałam, wiec szłam mimo wszystko jak najciszej i przyklejona plecami do ściany.

Wyciągnęłam z pasa sztylet i trzymałam go ciasno przy sobie.

Ten korytarz ciągnął się w nieskończości. Gdyby były od niego jakiekolwiek odnogi w postaci kolejnych dróg czy schodów, nawet był ich nie zauważyła. Prawda była taka, że gówno widziałam. Nawet swojej ręki nie zauważyłam, gdy chciałam sprawdzić widoczność.

W końcu w coś przywaliłam. Ale było tak ciemno, że absolutnie nie wiedziałam w co. Mruknęłam niezadowolona i na oślep spróbowałam to wyminąć.

Straciłam grunt pod nogami. Prawdopodobnie po lewej stronie od czegoś, w co przywaliłam, znajdowały się schody, bo toczyłam się teraz prosto na łeb po kamiennych poziomach.

Próbowałam spowolnić upadek, ale zanim zdażyło mi się to udać, zderzyłam się z twardą posadzką.

Chwilę leżałam w bezruchu, próbując przyswoić aktualną sytuację i zapanować nad palącym bólem. Miałam obity piszczel i nie wiedziałam czy nie uszkodziłam żeber po prawie stronie ciała.

Jęknęłam najciszej jak się da i zwinęłam w kłębek, naciskając ręką na bolące miejsca. Zagryzłam wargę tak mocno, że poczułam wilgoć na górnych zębach, bo poleciała mi krew.

Położyłam przed sobą ręce, próbując wstać, ale na skórze poczułam coś równie wilgotnego i klejącego.

Automatycznie je cofnęłam, czując niesamowite obrzydzenie. Mogłam wpaść w absolutnie wszystko i było to cholernie ohydne.

Podniosłam ręce, łapczywie szukając czegoś, w co mogłabym je wytrzeć. Tym bardziej, że przedramiona pod czarnym materiałem koszulki, także ociekały.

Aż poczułam zapach cieczy.

Byłam cała we krwi. I to nie mojej.

Z prędkością światła poderwałam się z ziemi, z całej siły tłumiąc wrzask.

Jeśli groziło mi w niebezpieczeństwo, to nie byłam w stanie nawet go zauważyć.

No na Boga. Czy ja nie mogłam pomyśleć o jakiejkolwiek latarce?

Czułam się bezsilna i kompletnie bezbronna. Jak odsłonięty nerw. Przy upadku straciłam też gdzieś sztylet, więc musiałam wyciągnąć nowy ze skarpetki. Ale tamten był mój ulubiony, plus jeśli był tu kto, kto mi zagrażał, to właśnie zaopatrzyłam go w dodatkowa broń.

Tyle dobrego, że chociaż sama się nim nie dźgnęłam, spadając ze schodów. To byłoby upokorzenie na miarę całowania Petera.

Zatem jak widać, ja już nie miałam nawet honoru czy godności.

Jasna cholera.

Nie wiedziałam co zrobić. Naprawdę. Nie mogłam wrócić do schodów, bo może coś tam na mnie czychać, byłam cała w cudzej krwi, a mój ukochany sztylet gdzieś przepadł. Ponadto nie wiedziałam już nawet jak wrócić. Chuj wie czy były wszystkie schodki, czy ja spadłam po prostu z piętra i obiłam się o pare szczebli. Tym bardziej, że zaprojektowanie studni, na której dnie znajdowałyby się tajemnice, było świetnym zabezpieczeniem.

Poczułam się okropnie. Na właśne życzenie zrobiłam z siebie niewolnika. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić, a bezsilność dzwoniła mi w uszach. Miałam wrażeniem jakby miażdżyła mi narządy.

Zatrzęsłam się. Miałam ochotę usiąść na podłodze i zalać się gorzkimi łzami.

Miałam tyle powodów do płaczu. Tyle problemów i ciężarów spoczywało na moich ramionach. Od tęsknoty za domem, po kompeltnie bezsensowny i zbyt skomplikowany plan walki z Cieniem.

Byłam kurwa przerażona.

Przerażona jak cholera.

Zamknęłam oczy i osunęłam się na ziemię.

A niech mnie coś zeżre.

Otuliłam ciało własnymi ramionami i walczyłam ze sobą, żeby nie zacząć płakać.

Bałam się.

Od bardzo dawna się bałam.

No i tak to jest, jak udaje się twardziela podczas gdy jest się zwykłą miękka fają, Wendy.

Gdy uniosłam wzrok z powrotem na czarny korytarz, dostrzegłam co tak naprawdę się działo.

Byłam tak zszokowana, że aż wstałam.

Cofnęłam się. Serce łomotało mi jak szalone.

Ale widziałam wszystko, co się przede mną znajdowało. Obraz zbył mocno zabarwiony na zielono, ale był.

A widok był przerażający.

***

Peter P.O.V.

Gdzieś tu musiał być.

Westchnąłem cicho i zacząłem się gorączkowo rozglądać po pomieszczeniu.

Było mroczne. Naprawdę ciemne i bardziej przypominało jaskinię, niż faktyczny pokój.

Nie łudziłem się, że pradawny miecz będzie sobie tak po prostu leżał na widoku bez żadnych zabezpieczeń i dodatkowych ochron.

Ale liczyłem na jakąkolwiek wskazówkę.

Jednak gdy usłyszałem ruch i szelest na korytarzu, natychmiast zaprzestałem jakichkolwiek poszukiwań i zacząłem nasłuchiwać.

Cholera.

Szybko rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale nie pomyślałem wcześniej o tym, żeby ubezpieczyć się na wypadek, gdyby ktoś chciał wejść. W końcu powinni naprawdę nieźle strzec tak ważnego miejsca.

Zamordowanie dwóch strażników też powinno po jakimś czasie zostać zauważone, a wtedy będę miał przesrane.

Szybko analizowałem sytuację. Kryjówka odpadała, bo nie było miejsca do schowania.

Zatem należało się bronić.

Przylgnąłem do ściany obok zawiasów drzwi, żeby po otwarciu nie było widoku od razu na mnie. Zyskam wtedy chwilę na rozpoznanie przeciwnika i opracowanie taktyki na ciche i czyste zabójstwo.

Nabrałem głęboko powietrza, żeby nie wydać żadnego dźwięku i bacznie patrzyłem na gałkę w drzwiach.

Ta przekręciła się, a ja spiąłem ciało i przygotowałem prawą rękę.

Do pokoju ktoś wszedł, ale nie dałem sobie chwili na rozpoznanie tych pieprzonych czarnych włosów.

Natychmiast podciąłem jedną nogę przeciwnika, złapałem za gardło i rąbnąłem nim w ścianę, niemal miażdżąc mu szyję.

Kurwa.

— Co ty tutaj robisz?! — szepnąłem wściekły. Wendy patrzyła na mnie tymi swoimi złośliwymi zielonymi oczami i zaciskała szczękę, bo ewidentnie ją dusiłem.

Puściłem jej plugawe gardło, a dziewczyna ledwo powstrzymała się przed upadkiem.

— Mogę o to samo spytać ciebie — warknęła, podnosząc głowę, bo musiała się schylić, by nabrać powietrza — Ty zabiłeś tych strażników?!? Jesteś ty normalny? — wyprostowała się i ruszyła w moją stronę, wściekle wymachując paluchem — Czy tobie chociaż czasem zdarza się pomyśleć, zanim kogoś zamordujesz, pieprzony psycholu?!

Nabrałem głęboko powietrza. Teraz też nie myślałem o konsekwencjach rozerwania jej na strzępy.

— I dlaczego ciągle za mną łazisz??

— Ja za toba łażę?!? — oburzyłem się. Czułem jak krew pulsuje mi w żyłach na jej widok. Była taka irytująca. Tak denerwująca. Taka nieusłuchana. Żałosna — To ty tu przylazłaś zaraz po mnie! Śledzisz mnie? Czego tu szukasz?

— A gówno cię to obchodzi.

Tym razem intencjonalnie złapałem jej gardło i wrzuciłem na ścianę.

Trzymałem na pół metra nad ziemię, delektując się jej cierpieniem. Ale ona nawet nie jęknęła. Nie okazała żadnej słabości, co tylko mnie rozjuszyło. Patrzyłem w jej wściekłe do granic możliwości oczy wypełnione agresją, którą tak uwielbiałem.

Zagapiłem się na nią. Znowu.

Kurwa znowu.

Poczułem ból w udzie, bo wariatka mnie kopnęła.

Puściłem ją, a ona wymierzyła mi sierpowego w twarz. Złapałem jej ramię i wyciąłem, odwracając ją do siebie tyłem.

Uderzyła mnie z główki w czoło. Wyswobodziła rękę i przerzuciła przez plecy.

Złapałem jej udo, ciągnąc ze sobą na posadzkę.

Natychmiast się poderwałem i złapałem jej rękę, wyginając tak boleśnie, że omal jej nie złamałem. Pochyliłem się nad nią i patrząc jej prosto w te zakłamane oczy, wykonałem ruch, by ja złamać, ale kopnęła mnie w bark.

Wstała i znowu spróbowała mnie uderzyć, ale złapałem ramię rękę, odrzucając je. Sam się zamachałem.

Zablokowała uderzenie.

— Jak ja cię nienawidzę — krzyknęła szeptem, co wydało mi się cholernie zabawne i zarazem żałosne.

Ale byłem równie wściekły. Czułem jak buzuje we mnie furia.

Jak ona śmiała mi się tak sprzeciwiać??

Jak śmiała się na mnie zamachnąć? Nie wykonywać poleceń, dosłownie pluć mi w twarz?! Miałem tyle okazji, żeby ją pięknie i wzorowo zamordować, ale tego nie zrobiłem. Powinna być mi wdzięczna. Powinna mi służyć do cholery jasnej!

Kopnęła mnie z kolana w brzuch.

Od razu jej oddałem i zamachnąłem się, uderzając ją z pięści w twarz. Ona zaraz po odkręceniu głowy, oddała mi dwa razy mocniej. Złapałem jej ramię, zanim zdążyła je cofnąć po ciosie i wykręciłem je boleśnie, odwracając ją znowu plecami do siebie.

Jej gorące ludzkie ciało zetknęło się z moim lodowatym torsem. Ponadto poczułem krew na jej przedramieniu.

Jezu.

Nie.

Trzeba ją było zabić, gdy nadarzyła się okazja.

I chyba zrobię to teraz.

Nie mogłem się powstrzymać. Czułem, jak się gotuję. Miałem chęć mordu. Chciałem ją zabić. Chciałem torturować, patrzeć jak cierpi, w końcu poczuć jej krew płynącą po moich dłoniach.

Tak długo tego pragnę.

Czułem jak moje oczy czernieją, a w głowie zaczyna się kręcić.

Skrzywdź ją.

Wendy wykorzystała moją chwilę zwątpienia i wymierzyła mi kopniaka w tył, trafiając prosto w kolano.

Syknąłem z bólu.

Złapałem jej nogę, która nie zdążyła się jeszcze cofnąć po uderzeniu.

Szarpnąłem za nią, a dziewczyna padła na plecy, kaszląc.

Podszedłem do niej, a ona spróbowała złapać moją kostkę i wywrócić, żeby spróbować sprowadzić mnie do swojego żałosnego poziomu.

Wydarłem nóż z pasa i drżącą ręką uniosłem ją w powietrze. Trzymałem Wendy za szmaty w mojej garści. Była moja. Zdana na moją łaskę lub niełaskę.

— Ostatni raz mi wchodzisz w drogę. Myślisz, że cię tu potrzebujemy?? — zacisnąłem szczękę. Moje oczy płonęły. Moja twarz płonęła. Moja skóra. Ciało płonęło.

W końcu w jej tęczówkach zobaczyłem przebłysk strachu.

— Posłuchaj mnie teraz, Darling. Jesteś niczym. Jesteś śmiertelniczką, która zapędziła się w swojej fantazji — warczałem. Teraz brzmiałem już jak zwierzę — Jesteś nic nie warta. Nie potrafiłabyś się obronić. Mógłbym cię zabić w każdej chwili. Jesteś błędem. Rozumiesz? — syknąłem — KURWA ROZUMIESZ?!??

Przymknąłem oczy.

Rzuciłem nią w ścianę, a ona uderzyła w nią z hukiem i osunęła się na ziemię.

Podszedłem do niej z przygotowanym nożem.

— Jesteś tylko śmiertelną kreaturą, która urodziła się, żeby przeżyć marne kilkadziesiąt lat w szarym świecie, a później zdechnąć jak ostatnie nic. Ostrzegałem cię. Ostrzegałem, że jeśli się nie popamiętasz, to cię zabiję.

Przecież tak nie uważasz.

Milcz.

Pomimo przerażenia, trzymała fason. Patrzyła w górę. Prosto w moje oczy.

Nienawidziłem jej.

— Tak długo marzyłem, żeby zatopić w tobie sztylet i rozszarpać cię na drobne kawałeczki.

Nachyliłem się nad nią.

Kopnęła mnie.

KOPNĘŁA MNIE!!!

Dostałem w bark i wyrżnąłem się do tyłu.

Natychmiast do mnie podeszła i nim się obejrzałem, miała w ręce mój sztylet i siedziała na mnie.

S i e d z i a ł a na mnie.

Patrzyłem w te zakłamane zielone tęczówki. Nie mogłem powstrzymać furii. Chciałem ją udusić. Zatłuc. Poćwiartować, przelać jej krew i wyśmiać zwłoki.

A jednak nic nie zrobiłem.

Przycisnęła sztylet do mojego gardła, a ja odchyliłem głowę do tylu, umożliwiając jej działanie.

— Nienawidzę cię — warknęła znowu.

Nachyliła się nade mną.

Była zdecydowanie za blisko. Zdecydowanie za blisko.

W tamtym momencie po raz pierwszy się jej bałem. Jej zapachu. Jej oczu, włosów, zębów i ciała. Jej temperamentu i ognistej osobowości.

Ale nie bałem się walki.

Bałem się, że mnie osłabia. Bałem się tego, że coś do niej mogę czuć.

Patrzyłem to na zielone tęczówki, to na różowe usta.

Zabiję cię.

Zabiję tą głupią, małą, zarozumiałą...

— Kurwa Peter — powiedział wściekła, wbijając się w moje usta.

Od razu odwzajemniłem pocałunek.

Odchyliłem głowę, dając jej dostęp do moich ust w pełnej okazałości.

Odwzajemniałem jej pocałunki. Jej zagryzienie mojej dolnej wargi i zassanie górnej. Oddałem jej to. Oddałem jej wszystko, co mogłem w tamtym momencie.

Złapałem jej biodra i zrzuciłem ją z siebie.

Teraz to ja nad nią wisiałem, a rękami trzymałem ją w garści.

Patrzyłem jej oczy, dysząc ciężko.

Ona także sapała mi w twarz.

Jakimś cudem teraz jedynym, co się dla mnie liczyło, była ona. Gdzieś miałem miecz i całą misję. Chciałem Wendy Darling.

I niesamowicie się tego bałem.

A czas zwalniał.

Dlaczego ona tak na mnie działała?! Dlaczego?!

— Dlaczego mnie pocałowałeś? — wydyszała w końcu. Była niewyobrażalnie piękna. Zgrzana, czerwona, rozczochrana i wściekła — Znowu — Była wściekła. Przepełniona agresją i niewyobrażalnym pięknem.

A tego w niej najbardziej nienawidziłem.

— Piękno jest w sile — odpowiedziałem pewnie. Zanim zdążyłem przemyśleć ruch i zrozumieć, jak kretyńsko postępuje, nachyliłem się nad nią i niemal jak magnes, odnalazłem jej wargi. Uda Wendy uniosły się, ale to ja je sobie założyłem na plecy.

>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
Siema!

No. Tutaj jest całkiem sporo przekleństw i tez rozdział wyszedł mi długi. (W następnym jeszcze więcej klnę, więc jeśli są zażalenia, to proszę teraz, zanim go opublikuję).

Co wy na te rozterki Petera?

Moim zdaniem jeszcze wiele walk i kłótni przed nimi, ale są dla siebie do cholery stworzeni hahahah.

Jak się Wam rozdział podoba?

Poza tym, w następnym jest kontynuacja ich...zbliżenia (tzw chwili słabości i błędu w ich mniemaniu).

HIHI.

Szczerze się jak popieprzona do telefonu.

Jaka się tak w ogóle czujecie?

TAK SIĘ CIESZĘ, ŻE SZYBKO DODAŁAM NASTĘPNY ROZDZIAŁ.

Czuje się z tym taka wystarczająca i w porządku ❤️

DZIĘKUJE ZA 100K!

Piosenka załączona w mediach nie jest do konkretnego momentu. Po prostu pasuje mi do tego pocałunku. Możecie albo ją włączyć od ich spotkania, albo posłuchać po przeczytaniu i sobie wszystko wyobrazić ❤️

Całusy i dbajcie o siebie. Jesteście dla Siebie samych najważniejsi. Pamietajcie o tym.
Także dla mnie.
Zosia ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top