✘24✘

 – Laleczko, całkiem ci do twarzy w tej żółtej sukni. – Christian mierzył Leę spojrzeniem, które wywoływało w niej niesmak i złość.

Nawet jeśli suknia jej pasowała, towarzystwo tego nadętego bufona psuło całą radość z zakupów. Próbowała zwrócić uwagę chłopaka na strój, który pasowałby Carli, jednak ten i tak kazał jej założyć tę przeklętą suknię. Sam zaś siedział w stroju Bestii. Jedynie brakowało mu maski potwora z rogami i wystającymi kłami, które stanowiłyby dla niej bez wątpienia lepszy widok, niż ten przeklęty, wiecznie zadowolony uśmieszek z zębami tak białymi, że wydawały się sztuczne. Sama nie mogła narzekać na uzębienie, jednak jej zęby nie dawały z daleka ludziom po oczach swoją bielą.

– Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś jednak skusił się na maskę Bestii – odparła w końcu kąśliwie, mrużąc groźnie oczy. – Wyglądałbyś bardziej przekonująco.

Christian zamrugał zalotnie do przyglądającej się im sprzedawczyni, na co ta posłusznie zostawiła ich w niewielkim pomieszczeniu, służącym za garderobę.

Lea była zaskoczona faktem, że bogacze mieli ogromne butiki z przebraniami na różne okazje. Myślała, że Christian zawiezie ją pod najpopularniejszy w Barcelonie sklepik, gdzie wynajmowało się kostiumy, ale oczywiście grubo się pomyliła. Wszak, jak śmiała w ogóle pomyśleć, że ktoś taki jak Granch, mógł kupować ubrania w sklepie, na który było stać przeciętnego człowieka.

Blondyn podniósł się z wygodnej kanapy o barwie pudrowego różu, na której spokojnie można było uciąć sobie drzemkę.

Lea uważnie obserwowała każdy jego krok, skamieniałą twarz, na której nie malowały się żadne emocje oraz duże, zielone oczy, wywołujące w niej niepokój. Powinna być milsza. Uciszać negatywne emocje w zarodku i ugryźć się w język, by nie rozpoczynać niepotrzebnej wojny, którą przegrywała na starcie. Niestety geny rodziny Costa nadal w niej buzowały, choć starała się być zupełnie inną osobą.

Jeśli odziedziczyła coś po wuju, to bez wątpienia cięty język i temperament.

Jako Lea Nelson, przybrała rolę szarej, zwyczajnej myszki, która raczej nikomu nie stawała na drodze i stroniła od konfliktów. Niestety Christian budził w niej Polę Costę, a ta nigdy nie dawała wejść sobie na głowie i kroczyła przez życie z dumnie uniesioną głową, dopóki ojciec nie wylądował w więzieniu. Pojmanie Poncho dolało oliwy do ognia, całkowicie rujnując reputację ich rodziny. Ucieczka z poprzedniego miasta i zmiana otoczenia oraz tożsamości wydawały się jedynym ratunkiem przed nienawiścią ludzi.

Dziś, patrząc na matkę i swój los, trzymany w dłoniach tego pajaca, Lea zaczynała wątpić, że postąpiły słusznie, ukrywając się tak blisko poprzedniego miejsca zamieszkania. Powinny faktycznie wyjechać za granicę, a nie jedynie udawać, iż z niej wróciły.

Niespodziewanie Christian pociągnął ją w stronę kanapy. Gwałtownie rzucił ją na nią i nim zdążyła jakkolwiek zareagować, przygwoździł jej dłonie do miękkiego materiału, zbliżając twarz tak blisko, że niemal stykali się nosami.

W jego oczach czaiło się czyste szaleństwo. Nieprzewidywalność, która mogłaby zaprowadzić ją wprost na skraj przepaści i rzucić na pożarcie lwom.

Był równie piękny, co niebezpieczny. Nawet wizualne podobieństwo do Carli nie dawało jej złudzeń, że był równie empatyczny, co ona. Różnili się jak ogień i woda.

Nic dziwnego, że jedno z nich zyskało uwielbienie ludzi, a drugie pogardę i niechęć.

– Jestem zbyt przystojny, by szpecić się taką maską. – Christian oparł czoło o jej, bez problemu utrzymując ją w tej samej pozycji, choć starała się wyrwać. – Ty zaś wyprostujesz ładnie włosy, by jeszcze bardziej upodobnić się do Belli. Końce mogą być lekko pofalowane. Te twoje loki psują cały efekt.

– Dlaczego miałabym to zrobić? – spytała wyzywająco, starając się zachować spokój. W środku jednak drżała ze złości. Ten chłopak wywoływał w niej wszystko, co najgorsze i z każdą kolejną chwilą utwierdzała się w przekonaniu, że go nienawidzi.

– Bo inaczej powiem mojej siostrzyczce o listach. Chyba nie myślisz, że Sara będzie próbowała cię chronić? – spytał prześmiewczo. Nachylił się nad jej uchem, szepcząc: – Wiem, że masz wiele sekretów, Laleczko. Nie chcę cię martwić, ale moja cierpliwość się kończy i jestem w stanie zburzyć tę iluzję, którą utworzyłaś wokół siebie i Carli.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz...

– Och, oczywiście, że wiesz, o czym mówię. – Christian puścił jej dłonie i zaczął gładzić koniuszkiem palca jej rozpalone, piegowate policzki. Przerażenie w jej oczach jedynie utwierdziło go w przekonaniu, że wcale się co do niej nie mylił. Nie mógł się doczekać, aż dowie się prawdy i ją zniszczy. – Miej się na baczności. I bądź milsza, bo nie znasz dnia ani godziny, jak staniesz się wrogiem naszej rodziny.

– Kocham Carlę. Jest dla mnie jak siostra i nigdy bym jej nie skrzywdziła! – zapewniła rozpaczliwie, przeklinając w myślach fakt, że łzy pojawiły się w jej oczach.

Dlaczego musiała nadal mieć pod górkę? Odkąd zginął ojciec, wszystko szło nie po jej myśli.

Ocaliła Carlę przed śmiercią. Stała się jej oparciem i starała się, by jej życie nabrało barw, chcąc w ten sposób zrekompensować jej krzywdy, wyrządzone przez Poncho.

Czy to źle? Przecież postąpiła słusznie! Dlaczego więc musiała mierzyć się najpierw z uprzedzeniami Andera i resztą bogatych snobów, ostatecznie stając się wrogiem Christiana?

Dlaczego była uważana za paskudnego chwasta, którego trzeba było się pozbyć, skoro to dzięki niej Carla zaczęła na nowo żyć?

Przełknęła gorycz żalu i niesprawiedliwości, odpychając od siebie Christiana. Skóra pod jego dotykiem paliła żywym ogniem, a niechęć do jego osoby rozsadzała ją od środka.

– Problem w tym, że ci nie wierzę, Laleczko. – Christian podniósł się z kanapy. Obdarzył ją swobodnym uśmiechem, który w innych okolicznościach mógłby wydać się nawet przyjacielski. – Carla to moja siostra. Jedyna rodzina, która nigdy mnie nie przekreśliła i nie pozwolę, by ktokolwiek ją zranił. A ty – Wskazał na nią palcem – mi podpadłaś. Jeśli faktycznie nie masz nic na sumieniu, ładnie cię przeproszę, a nawet dam ci buziaka, o którym tak skrycie marzysz. Jeśli jednak ukrywasz jakiś brzydki sekret, zniszczę cię.

Lea nie łudziła się, że były to jedynie czcze groźby.

Pozostało jej mieć nadzieję, iż chłopak niczego się nie dowie, a prawda zostanie pochowana wraz z nią. Nie zamierzała bowiem nikomu opowiadać o powodach, dla których śledziła Carlę. Nawet Sara nie wiedziała, czemu przechwytywała listy od Poncho.

O tym wiedziała tylko ona i miała nadzieję, że nic w tej kwestii się nie zmieni.



– Myślę, że byłabyś dobrą matką.

Carla momentalnie się spięła, a Ander złożył na jej głowie czuły pocałunek.

Leżeli w czarno-złotej, śliskiej pościeli, odpoczywając po wyczerpujących igraszkach.

Dziewczyna czuła się zrelaksowana i spokojna, aż do tego momentu.

– Córki Ernesto cię uwielbiają. Tak samo jak wszystkie dzieciaki, które pojawiają się na bankietach – ciągnął temat Ander, jakby nie wyczuł z jej strony napięcia.

Carla odsunęła się od chłopaka. Podniosła się i sięgnęła po biustonosz, by nie paradować z gołymi cyckami. Cały spokój z niej uleciał.

– Nie wygaduj bzdur – odparła stanowczo, nie starając się nawet zachować spokoju.

– Ale o co ci chodzi? – Ander momentalnie zmienił pozycję. Usiadł, opierając się o oparcie ogromnego łóżka. Spojrzenie morskich oczu skupił na jej kamiennej twarzy. – Przecież taka jest prawda. Uważam, że stworzymy wspaniałą rodzinę i damy naszym dzieciom to, na co zasługują.

Carla prychnęła pod nosem, rzucając mu niedowierzające spojrzenie.

– Czyli co? Brak możliwości wyboru, z kim będą mogły się związać, gdy już dorosną? – spytała zaczepnie. – Przeświadczenie, że w życiu liczą się tylko pieniądze i ludzie, którzy ich nie mają, są nic niewartymi pionkami, którymi możemy dyrygować, jak nam się żywnie podoba?

– Rany, co cię ugryzło?! – Ander podniósł głos. Uniósł dłonie w geście kapitulacji, zupełnie nie rozumiejąc tego nagłego wybuchu. Chciał skorzystać z okazji, że Carla sama do niego przyszła i porozmawiać na temat ich przyszłości. Nie sądził, że ją to rozzłości. – To źle, że myślę o nas i o naszych dzieciach? Przecież stworzymy w końcu rodzinę...

Carla zeszła z łóżka i zaczęła ubierać się w pośpiechu.

Przecież to jakiś absurd!

Ander nie znał jej od dziś i doskonale wiedział, jakie miała podejście na ten temat. Najwidoczniej musiała mu jednak przypomnieć o swoim stanowisku, skoro egoistycznie stwierdził, iż cokolwiek się w tej kwestii zmieniło.

– Dzieci powinny być chciane i kochane. – Wbiła w niego surowe spojrzenie. – Powinny mieć rodziców, którzy obdarzą je miłością, a nie materialnymi rzeczami i co chwilę zmieniającymi się niańkami...

– Przecież jesteśmy w stanie im to dać...

– Chyba ty, bo ja nie chcę mieć dzieci i nie zamierzam nigdy zostać matką – oznajmiła stanowczo, ani przez moment nie spuszczając wzroku z jego rozczarowanych oczu. – Doskonale o tym wiesz. Od zawsze powtarzam, że nie chcę być matką. Nie czuję tego i nie zamierzam skazywać małego człowieka na to, co spotkało mnie i Christiana. Żadne dziecko nie zasługuje na matkę, która woli podróżować, niż spędzać z nim czasu.

– Jestem pewien, że byś je pokochała, gdyby tylko pojawiło się na świecie.

– Czy ty siebie słyszysz?! – krzyknęła sfrustrowana, patrząc na niego z niedowierzaniem. – Ile kobiet tak mówiło?! I jak wiele nieszczęśliwych dzieci żyje na tym popapranym świecie?!

– Ale przecież dogadujesz się z...

– Nie! – Przerwała mu, sięgając po komórkę. – Mogę być dobrą ciotką, ale przenigdy nie zostanę matką. Nie chcę tego. Jeśli chcesz się bawić w rodzinkę, znajdź sobie kobietę, która też tego chce. Albo znajdź sobie kochankę, z którą po kryjomu będziesz bawić się w dom. Na mnie nie licz w tej kwestii. Nigdy, przenigdy nie zmienię zdania na ten temat.

Carla wygramoliła się z łóżka i zaczęła w pośpiechu się ubierać. Nie zdążyła jednak opuścić pokoju, ponieważ Ander, zupełnie nagusieńki, w  ostatniej chwili zagrodził jej drogę.

– Jak możesz tak mówić? – spytał, wpatrując się w nią z żalem.

– Mam prawo o sobie decydować – odparła, hardo patrząc mu w oczy. – Nie chcę mieć dzieci. Nie zmusisz mnie do tego.

– Chodzi mi o to, że mam znaleźć sobie kogoś innego. Albo żyć z kochanką, choć będziesz obok...

Kpiący uśmiech Carli sprawił, że serce Andera pękło w pół. Niczym szklany kubek, który przeszedł zbyt wiele, by móc nadal cieszyć obecnością swego właściciela.

– Przecież wiesz, że cię nie kocham – odparła bez ogródek. – Nasz związek to czysty biznes. Układ między naszymi ojcami. Po prostu cię lubię i tyle. Dlatego nie widzę problemu, byś miał na boku kogoś innego. Nawet po ślubie każde z nas będzie żyło tak, jak mu będzie wygodnie.

Nawet jeśli o tym wiedział, to faktycznie łudził się, że czas zmieni jej podejście. Podchodził do tej relacji w ten sam sposób, dopóki się w niej nie zakochał. Troszczył się o nią. Dbał, by dobrze się czuła w jego towarzystwie, a ona mimo to potrafiła powiedzieć mu prosto w oczy, że go nie kochała.

Zabolało go to, jednak zdołał powstrzymać emocje. Przecież nie mógł się rozpłakać! Faceci nie płakali. A już na pewno nie tacy, którzy stali przed Carlą Granch i wiedzieli, że uważała to za największą słabość.

Ander nie był w stanie nic powiedzieć. Bał się, że gdy tylko otworzy usta, głos mu się załamie. Dlatego odsunął się od drzwi i pozwolił dziewczynie wyjść. Sam zaś wrócił do łóżka, wbijając zaszklony wzrok w sufit.

Wszelakie złudzenia, jakimi żywił się do tej pory, pękły niczym bańka mydlana.

Christian za każdym razem przypominał o tym, jaka była Carla. Kazał milion razy się zastanowić, czy faktycznie chciał się jej oświadczyć. Nawet on raz po raz powtarzał mu, że Carla nigdy nie odwzajemni jego uczuć.

Ander musiał poważnie się zastanowić nad swoim życiem.

O ile mógł żyć bez miłości Carli, o tyle nie wyobrażał sobie życia w wielkim domu z ogrodem bez biegających po nim roześmianych dzieci. Pragnął być ojcem. I wiedział, że w przeciwieństwie do własnego ojca, stanie na wysokości zadania i sprawi, że jego rodzina będzie szczęśliwa i związana ze sobą do samego końca.

O tym marzył i była to jedna z nielicznych rzeczy, z których nie zamierzał rezygnować. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top