[05] telefon do thomas'a w czwartkowy wieczór


♔ alexander hamilton ♔

Wstrzymywanie łez jest trudniejsze niż może się wydawać. Musisz odpowiednio napiąć mięśnie twarzy, i skupić się, by nie pozwolić im wypłynąć. Znasz to uczucie? Uczucie walki z samym sobą? To jest uczucie, z którym się teraz zmagam.

Nie wiem nawet jak długo wpatrywałem się w kubek kawy, po tym jak Thomas przekonał mnie do zwierzeń. Prawdopodobnie trwało to dobre pięć minut. Odkąd Thomas zaczął bawić się swoimi palcami, zdecydowałem, że oszczędzę mu tę minutę dłużącej się niecierpliwości.

"Jestem po prostu zestresowany, Jefferson." nakłaniam się do przemówienia, mój głos się łamię. Patrzę się na moje ręcę , kurczowo ściskające kubek. Mój głos jest na skraju szeptu.

Coś mówi mi, że powinienem zamilknąć i powiedzieć Thomas'owi, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Jednak moja druga połowa błaga tylko by komuś powiedzieć. komukolwiek. I Thomas został tym kimś.

Mimo, że powiedziałem innym wcześniej, Johnowi, Laf'owi. To właśnie teraz potrzebuję zdjąć to z moich barków.

Nie wiedziałem jaki wyraz twarzy Thomas ma w tym momencie, ale ignoruje potrzebę popatrzenia na niego. Bojąc się jego spojrzenia.

Zamiast tego tylko ciężko oddycham i ściskam kubek. Moje oczy się zamykają. "Mogę powiedzieć, że wszystkich, którzy mnie kochali już nie ma ." mówię ostrożnie "Minął tylko miesiąc od śmierci mojej mamy. Pracowała tak ciężko, Jefferson. I zmagała się z tym przeze mnie" moje powieki delikatnie się uchylają i skupiam swoją uwahę na unoszącym sie znad kubka ciągu pary. "Czasem zastanawiam się, co by się stało gdybym nie skupiał się, aż tak bardzo na nauce i pomógł jej chociaż trochę"

Wiem, że postąpiłbym słusznie. Moja mama była piękną kobietą. Pracowała w tak wielu miejscach naraz by nas utrzymać. A ja sie tylko uczyłem. Jestem przekonany, że nie miała nic przeciwko, bo chciała dla mnie jak najlepiej. A teraz? Wszystko poszło na marne.

Biorę duży kojący łyk chłodniejącej kawy i kontynuuję "Poważnie zachorowała" łzy powoli spływają "Nie mogłem jej ocalić, byliśmy strasznie biedni. Wiesz dlaczego, Jefferson?" zebrałem odwagę by podnieść na niego wzrok.

Wszystko wydaje się w porządku, oprócz tego, że nie jednoznacznie stwierdzić co odczuwa Thomas. Wydaje się... zaniepokojony? Dziwna niespodzianka. Zazwyczaj, gdy opowiadam tą historię, jestem obdarzony smutnym spojrzeniem lub współczuciem dla tego przez co przeszedłem. Zamiast tego, jego brwi są ściągnięte, a jedynym uczuciem, odbijającym się w jego oczach, którego nigdy wcześniej nie widziałem jest zaniepokojenie o mnie, a nie rozmyślanie nad moją smutną przeszłością.

W końcu zauważam, że próbuje się  powtrzymać przed dotknięciem mnie, choć inni woleliby zamknąć mnie w swoich ramionach. Pasuje mi to.

Och, nie zrozum mnie źle. Nie jestem przeciwny  uściskom czy czemukolwiek.  Po prostu nie potrzebowałem w tamtej chwili bliskości.

Thomas skina głową.

Tłumię nerwowy chichot i opuszczam wzrok. „Byliśmy już wystarczająco biedni, ale  mama wysłała mnie na studia." wzdycham, czując napływajace łzy, „Kiedy wróciłem, z bólem dowiedziałem się, że ojciec odszedł."

Widzę jak Thomas  się krzywi. „I wiesz co?" mówię, pozwalając sobie na smutny śmiech, kręcąc głową i patrzę mu w oczy. Łzy wreszcie zaczęły spływać potokiem po moich policzkach. „Uciekł gdzieś z inną kobietą i zostawił nam swój w chuj duży dług".

Widzę jak usta Thomasa drgają, ale nic nie mówi. Jego twarz nie wyraża też litości. To dobrze. Nie chcę jego litości. Decyduję kontynuować.

"Więc, mama pracowała bardzo ciężko, żeby to wszystko spłacić i właśnie przez to  zachorowała a potem zniknęła z tej ziemi". Zmuszam się aby zerknąć za okno. „Razem z moimi rodzicami, którzy odeszli nadeszła pora na mnie, aby spłacić dług z naszego nazwiska." Przestaję mówić. Nie jestem pewien dlaczego, bo wiedziałem, że muszę kontynuować. Ale... przestałem.

Po chwili, w której słyszeliśmy moje łzy upadające na stół Thomas decyduje się coś powiedzieć. Delikatnym, ściszonym głosem, jakby bał się, że mnie przestraszy. „Więc stąd tyle prac?" Po prostu kiwam głową a on wreszcie rozumie.

Słyszę jak wzdycha głośno, kiedy szybko ocieram łzy, nie chcąc rozpaść się w kawiarni. „W jak wielu miejscach pracujesz?" Pyta się, a ja wzruszam ramionami.

„W trzech.". Odpowiadam. „Moja zmiana w lokalnym barze zaczyna się o 11 dziś w nocy".

Thomas znów kiwa głową, a ja łapię jego spojrzenie. Uśmiecha się życzliwie a moje serce bije mocniej. Nie tego się spodziewałem. 

Wpatruje się we mnie jeszcze przez minutę, przed opuszczeniem wzroku na jego kubek i wirujące okręgi wewnątrz niego. Delikatnie wzdycha „Musiało być ci ciężko mi to wyznać, racja?"pyta szeptem. Wzruszam ramionami.

Jestem zaskoczony jego ponownym uśmiechem. „Doceniam to. Dziękuję, Hamilton. Stałeś się o wiele odważniejszy."

Moje serce przyspiesza tempo. Patrzę na Thomasa zszokowany. Nie mogę w to uwierzyć. Co to za uczucie? Jest niesamowite. Gdzie: „O mój boże, tak mi przykro z powodu twoich rodziców!" albo: "Strasznie mi ciebie żal, jak mogę pomóc?". Zamiast tego otrzymuję dziękuję?

Szczery uśmiech wkrada się na moją twarz . Przez to Thomas marszczy brwi i rzuca mi zdezorientowane spojrzenie. „Co? Powiedziałem coś złego?"

Uspokajam się, jedynie chichocząc, „Nie. Nic złego. Po prostu poczułem się dzięki tobie nagle szczęśliwy."

Nie umyka mi  zawstydzenie, przemykające przez twarz Thomasa zanim rozluźnia się i lekko uśmiecha. „To dobrze". Patrzę jak opróżnia resztę swojego napoju, po czym postanawiam zrobić to samo.

Wychodząc ze Starbucksa czuję się o wiele, wiele lepiej. Jakbym w ogóle nie załamał się gdzieś na środku ulicy. Czuję się teraz tak głupio, że nie mogę pozbyć się głupkowatego wyrazu twarzy. Nie wiem czemu, ale dzięki zwierzeniu  się Thomasowi poczułem ulgę.

Thomas to zauważa i przewraca oczami. „Uspokój się, Hamilton. Wciąż wyglądasz na strasznie zmęczonego. Kiedy ostatnio spałeś?"

Rzucam mu szybkie spojrzenie kiedy stajemy na zimnej ulicy Nowego Jorku około dwudziestej pierwszej trzydzieści. Wzruszam ramionami. „Zdrzemnąłem się podczas przerwy w restauracji."

Wiadomość ta lekko rozluźniła Thomasa, który skina głową.

Po chwili spaceru, podczas którego wymieniliśmy się numerami telefonów (szczerzyłem się przez cały czas wpisywania przez niego cyfr), Thomas i ja rozdzielamy się. Ja idę do baru godzinę wcześniej. Thomas ostrzegł mnie, żeby najpierw wrócić do siebie i się przespać ale moje stopy zaniosły mnie do baru zanim zdążyłem o tym pomyśleć.

Czuję jakbym zbliżył się do Thomasa Jeffersona. To przyjemne uczucie. Jest w nim coś co sprawia,  że  pragnę mieć z nim lepsze relacje. Nie przeszkadzało mi też, że zapisał swój numer pod "Thomas" a nie "Jefferson". Ja zrobiłem to samo u niego.

Dojście do baru trwało wieczność. Rzucam budynkowi puste spojrzeniem zanim do niego wchodzę.

*

Skończyłem zmianę w barze około piątej nad ranem i teraz szuram do mojego gównianego mieszkania. Zmęczony i na skraju opadnięcia z sił.

Choć nic wielkiego się nie działo wciąż miałem naprawdę duży problem w utrzymaniu moich oczu otwartych. Nawet wypiłem kolejną gigantyczną kawę!

Ale niespodziewanie, tą jedyną rzeczą, która utrzymywała mnie przy życiu było wyobrażenie szczerzącego się Thomasa Jeffersona.

W każdym razie, w końcu docieram do zniszczonego budynku, gdzie znajduje się moje mieszkanie. Jestem już gotów na wspinaczkę po schodach kiedy czuję jak ktoś kładzie dłoń na moim ramieniu i mnie zatrzymuje. Odwracam się aby ujrzeć właścicielkę mieszkania, której widok mnie zaskakuje o tak wczesnej porze.

Staram się uśmiechnąć i przywitać grzecznie jak zawsze robię, ale jej wyraz twarzy powoduje u mnie zmartwienie.

Właścicielka patrzy na mnie smutno „Alexander, kochanie." Mówi cicho, jej starym głosem, ochrypłym jak zwykle, „Zalegasz mi z zapłatą od dwóch tygodni".

Zaczynam natychmiast się trząść na tą myśl, pocić i przeklinać w głowie. Przełykam to uczucie i wracam myślani do dzisiejszej wypłaty.

To nie wystarczy.

Kiedy jej nie odpowiadam, kontynuuje „Jeśli mi teraz nie zapłacisz Alexander, obawiam się, że będę musiała cię wyrzucić."

„Nie, nie, nie, nie, proszę nie!". Właścicielka ucisza mnie natychmiastowo i marszczy się mocno na moje drżące usta.

Gdybym tylko pracował ciężej. Co teraz zrobię? Ostateczny czas spłaty długu (który spłacam małą kwotą co trzy miesiące) kończy się za mniej niż trzy tygodnie i jeśli teraz zapłacę za mieszkanie nie będę miał wystarczająco czasu by te pieniądze odzyskać.

Przełykam gulę w gardle i gapię się na niezadowoloną właścicielkę przede mną. Część mnie chce po prostu ją pchnąć i sprawić by zniknęła ale to nie jej wina. Po prostu wykonuje swoją pracę. Dławię w sobie szloch, „P-proszę, potrzebuję-"

Przerywa mi jej kręcenie głową i smutek w oczach „Przykro mi, panie Hamilton. Naprawdę mi przykro. Ale proszę zacząć się pakować. Widzę, że jest pan bez grosza przy duszy."

Powstrzymuję się przed obelgą. Nic tym nie zyskam jeśli ją zasmucę. Powoli kiwam głową i spoglądam w dół. Właścicielka wzdycha „Powinieneś się stąd wynieść do piątku, dobrze?"

Dzisiaj jest wtorek.

Skinięcie głową, przeprosiny i wspinaczka po schodach. Stoję w nie-tak-niesamowitym mieszkaniu. Rzucam gdzieś na stolik klucze.

Teraz zdaje się tak zdezolowane. Dopiero teraz zauważam jak zakurzone i stare to wszystko jest. Próbuję sięgnąć po coś do jedzenia z małej lodówki, ale zamiast tego rzucam się na materac i pozwalam swoim emocjom ulecieć. Płaczę.

Nie wiem jak długo płakałem ale nawet mnie to nie obchodzi. Jestem przekonany, że było to ciche łkanie na przemian z ciągiem przekleństw. Jest piąta rano.

Ale myślenie o tym, że będę bezdomny za mniej jak trzy dni? Trochę boli.

Koniec końców siadam na łóżku, łzy cały czas lecą z oczu kiedy przyglądam się swojemu staremu mieszkaniu. Nie ma tu nic, co by mnie obchodziło. Jedynymi takimi rzeczami jest zdjęcie mnie i mojej matki, moje ubrania i trochę zakurzonych, starych książek. Aha, no i to obramowane zdjęcie Johna z wiadrem na głowie.

Grymaszę się na wspomnienie o John'nie nie tak, że go nie lubię czy coś. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Ale jego ojciec jest dziwny. Co jest nie tak z ojcami w tych czasach?

Teraz dopiero zauważam jak wykończony jestem. Łaknę snu. Naprawdę go potrzebuję... Moje oczy zaczynają się zamykać, a zmęczone westchnięcie ucieka z mych ust. Obracam się aby zapaść w głęboki sen, ale nagle w mojej głowie zapala się jasna żarówka.

Unoszę się do pozycji siedzącej, sapiąc gwałtownie. Mogę zostać u któregoś z moich przyjaciół zamiast na ulicy. Jestem bliski zdzielenia się w twarz za tak późne wymyślenie rozwiązania. Uśmiech pojawia się na mych ustach na tą myśl.

Podnoszę telefon i zaczynam skrolować listę kontaktów. Eliza? Mieszka z rodziną. Nie chcieliby mnie tam. Lafayette i Hercules? Nie chciałbym wejść w drogę ich pieprzeniu się. John? Lepiej nie. 

Docieram listą do tego konkretnego imienia. Moje źrenice rozszerzają się nieznacznie. Może z nim by się udało? Mój kciuk wisi w powietrzu nad znaczkiem rozmowy kiedy przygryzam wargę. To nie byłby taki duży problem, czyż nie?

A myślę sobie: wiesz co? Pieprzyć to.

Dzwonię do: thomas 

-------------------------

Przepraszam, przepraszam, wiem że dawno mnie tu nie było, ale czas nie łaska. Miałam tak zagracony grafik, że można by mnie porównać do Hamiltona. Chcę podziękować @out_of_system za to, że chociaż trochę mi pomogła pisząc ze mną to tłumaczenie. Co prawda nie było czymś niezwykłym, ale pomogło mi uporządkować myśli. Także dzięki.



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top