08

Sal

- A więc wojna! - krzyknąłem zaniżonym tonem, dorywając się do śniegu.

Larry nie tracąc czasu zrobił to samo, nabierając sporą ilość śniegu do rąk i zlepiając z niego pokaźną śnieżkę. Ja jednak byłem szybszy i gotową śnieżką rzuciłem w jego kierunku, trafiając go w brzuch. Śnieg roztrzaskał się, pozostawiając na ubraniu chłopaka biały puch.

- Osz ty! - powiedział i próbując ukryć uśmiech, wycelował we mnie swoją mega śnieżką, która leciała w moją stronę w zawrotnym tempie.

Już miała trafić mnie w głowę, ale zrobiłem niespodziewany zwrot akcji i uniknąłem śniegu robiąc ostry unik w lewo. Nie przemyślałem jednak tego i za bardzo się odchylając straciłem równowagę i wpadłem w śnieg. Podparłem się na łokciach, aby następnie obrócić się na brzuch i stanąć na czworakach, co ułatwić mi miało wstanie. W swoim małym planie nie uwzględniłem jednak Larrego, który podszedł do mnie od tyłu i z chichotem wrzucił za moje ubranie garść lodowatego śniegu.

- Larry! - krzyknąłem wysokim, wręcz piskliwym tonem, zrywać się na równe nogi i próbując pozbyć się śniegu spod ubrań.

Szatyn zaśmiał się głośno, łapiąc się za brzuch i patrząc na moją reakcję na jego kolejny, niespodziewany zamach na moje życie.

- Powinieneś być mi wdzięczny Sally face! Spójrz, w końcu pomogłem ci trochę wstać, co nie? - spytał nie przestając się śmiać.

W geście urazy i lekkiego zdenerwowania, zacisnąłem usta w wąską kreskę, czego oczywiście nie mógł dostrzec przez maskę.

- Oj, nie fajnie Larry face, nie fajnie - mruknąłem z szelmowskim uśmiechem, w błyskawicznym tempie nabierając śniegu w ręce.

Szybko uformowałem z niego średniej wielkości śnieżkę, którą trochę na ślepo rzuciłem w stronę chłopaka. Ku mojemu zawodowi, szatynowi udało się uniknąć mojego ataku. Nie spodziewałem się jednak, że w tym samym momencie z apartamentowca wyszedł nasz rudy przyjaciel, który, przez unik Larrego, dostał śnieżką centralnie w twarz.

- Dobry rzut Sal! Naprawdę dobry rzut! - roześmiał się Larry, bijąc mi brawo stłumione przez rękawiczki.

W tym samym czasie, powolnym krokiem podszedł do mnie Todd, który ściągnął z nosa swoje okrągłe pingle i zaczął ściera swoją mokrą od śniegu twarz z niemrawym wyrazem.

- Sorki Todd, ale to nie było przeznaczone dla ciebie, a dla pewnego zamachowca, który ma dobry refleks - wymownie spojrzałem na Larrego, który chyba zaczął lepić bałwana.

- Nie ma sprawy, tylko... Mogłeś mnie jakoś uprzedzić! - mruknął, zakładając ogarnięte już okulary z powrotem na nos.

- Nie zbyt miałem jak, ale okey - wzruszyłem ramionami, czując jak pozostałości po śniegu ciekną mi po plecach wywołując dreszcze.

- Tak właściwie to co robicie? - spytał Todd, patrząc znad mojego ramienia na Larrego.

- Odśnieżamy! - krzyknął mu szatyn, turlając, sporych już rozmiarów, śnieżną kule.

- Chyba nie tak powinno to wyglądać. Definicja odśnieżania mówi...

- Nasze definicje mówią co innego! - przerwałem mu szybko, zanim rozgadał się o jakiś bzdetnych definicjach. - Może chciałbyś poodświeżać z nami, co?

- Ciekawa propozycja, ale dzięki. Jakoś nie mam humoru i czasu - powiedział poprawiając kaptur swojej kurtki. - Idę spotkać się z Neilem.

- Ooo! I co będziecie robić? - Larry zatrzymał się, patrząc na rudzielca z dwuznacznym, szelmowskim uśmiechem.

Na twarzy Todda pojawił się pokaźny rumieniec zawstydzenia. Pośpiesznie obrócił głowę i, z nie określoną bliżej mimiką, mruknął:

- Na pewno nie to co ci chodzi po głowie Larry!

- Co? Ale skąd wiesz o czym pomyślałem, hm? - spytał, a ten jego uśmieszek nie schodził z jego, rumianej od mrozu, twarzy.

- Nie trudno się domyślić, Larry - powiedziałem, patrząc na niego z lekkim rozbawieniem.

Szatyn w odpowiedzi roześmiał się głośno i wrócił do turlania śnieżnej kuli. Przystąpiłem z nogi na nogę i patrząc na chłopaka powiedziałem:

- No cóż, wielka szkoda ci powiem. Mam nadzieję, że następnym razem dołączysz i będę mógł zrównać cię ze śniegiem.

- Już nie mogę się doczekać - jego odpowiedz aż ociekała sarkazmem, który olałem. - A teraz wybaczcie, ale spadam.

- Okey, w takim razie spadaj, trzymaj się i pozdrów Neila - powiedziałem, machając mu na odchodne.

Chłopak przytaknął i ruszył w stronę drogi, zostawiając nas znów samych. Szybko i bez gadania dołączyłem do Larrego, zaczynając kolejną kule na bałwana.

Larry

Razem z Sally zrobiliśmy sporej wielkości bałwana, którego postawiliśmy obok wejścia do apartamentu. Sal powiedział, że nie może patrzeć na samotność śnieżnego tworu i zaczął lepić dla niego przyjaciela w postaci kota.

- Wow! Nieźle ci idzie Sally! - powiedziałem, patrząc znad ramienia chłopaka na kupkę śniegu, w której formował się zarys kota.

- dlDzięki Larry fac– - przerwał, odchylając głowę lekko w tył, biorąc przy tym wdech, abym sekundę później usłyszał głośnie kichnięcie, które rozniosło się po placu.

- Oj koleś, chyba komuś się tu szykuje choroba - powiedziałem prostując się. - Może chodźmy już do środka, co?

- Nie no, posiedźmy jeszcze chwilę. Muszę skończyć tego kota, bo Benniemu będzie smutno samemu.

- Benniemu?

- Tak, tak właśnie nazwałem naszego bałwana - przytaknął, formując kotu śnieżne uszy. - Sorry, że tak bez konsultacji z tobą, ale w sprawach imion dla bałwanów nie masz zbytnio gustu.

- Hę?! Niby po czym ty to wnioskujesz? - powiedziałem, patrząc na niego spod byka. - Z resztą nie ważne. Chodź, bo się rozchorujesz i znowu spędzisz w łóżku całe wolne. Chyba tego nie chcesz, co stary?

- No nie chcę - przyznał, stając do pionu. - Ale do domu wracać też nie chcę.

- To już mnie jakoś nie obchodzi. Twoje zdrowie jest ważniejsze od Benniego i jego kota, tak więc wracamy, czy tego chcesz czy nie.

- Jak chcesz to se wracaj - powiedział, krzyżując ręce i odwracając głowę w przeciwnym kierunku. - Ja tu zostaję i kończę Sebastiana.

- Okey stary, sam tego chciałeś - wzruszyłem ramionami i płynnym ruchem złapałem chłopaka, przerzucając go sobie przez ramię.

Sal pisnął zaskoczony, łapiąc się materiału mojej bluzy na plecach. Podrzuciłem nim lekko, poprawiając i ze śmiechem obróciłem się słuchając kolejnego pisku niebieskowłosego.

- Nie! Larry! Postaw mnie, słyszysz?!

- Słyszę i zrobię to, ale nie tutaj - powiedziałem i ruszyłem ku drzwiom nie zważając na protesty przyjaciela.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top