Rozdział dwudziesty trzeci.
Drexel
– Jak to, kurwa, nie możecie jej znaleźć?! – krzyczę wściekle, waląc o biurko w moim biurze.
Dotarłem do domu jakieś piętnaście minut temu. W salonie był włączony telewizor z końcowymi napisami filmu, a jej nigdzie nie widziałem, więc poszedłem do Rona. Jak się okazało on biegał po całym domu i jej szukał.
– Jak to możliwe, żeby po raz kolejny ona się wam wymknęła! Czy ja pracuję z idiotami, do kurwy nędzy!? – Znowu uderzyłem pięścią w biurko.
– Nie szefie – mówi Ron. – Ale za to mam wiadomość, Mike będzie tu jutro. Jego transportem zajmuje się Dan.
Zaciskam dłonie w pięści. Co mnie, kurwa, on teraz obchodzi? Zniknęła moja Cereza i nikt, kurwa, nikt nie wie, gdzie ona jest. Zabrała dwa telefony, a to jest jedyny plus. Każdy z nich ma GPSa, poza tym jej naszyjnik ma pluskwę. Jeżeli nigdzie go nie zostawiła, to zaraz ją znajdę.
– Co jest bracie? – Derek wpada do biura, sepleniąc i uśmiechając się od ucha do ucha.
– Znajdź ją. Namierz mój telefon, jej, albo ten pieprzony naszyjnik. Przydaj się i znajdź ją, kurwa, już!
Wychodzi z podniesionymi rękami do góry. Podchodzę do barku i nalewam sobie whisky, które od razu wypijam. Odkładam szklankę z hukiem i ruszam za bratem, który właśnie wszedł do komputerowego pokoju. Zasiadł na jednym z foteli, na których cały czas siedziała Cereza i zaczyna coś pstrykać w klawiaturę.
– Zostawiła swój program otwarty. Stary... to jest mistrzostwo – sepleni Derek.
Widzę jak jego oczy się świecą. Dokładnie tak samo jak jej, gdy tylko siedzi przed komputerem.
– Czemu ty, kurwa, tak dziwnie gadasz? Dostałeś od kogoś w pysk?
– Nie. – Szczerzy się idiota i zerka na mnie, wystawiając swój język. – Zrobiłem sobie kolczyk.
Litości!
– Na fiucie też sobie zrobisz?
– Tam już mam od dawna. – Szczerzy się jeszcze bardziej.
– Jak ci idzie? – pokazuję na komputer, bo nie mogę słuchać tego, co on wygaduje. Z roku na rok jest jeszcze gorszy.
– Zaraz ją namierzę. – Porusza sugestywnie brwiami. – Nie dziwię się, że nazwała mnie amatorem. Ona jest...
– Królową. Przestań już pieprzyć i zacznij jej szukać.
– Ostatnio była tu. – Pokazuje palcem na mapie, a ja schylam głowę, by dokładnie dostrzeć miejsce.
– White House Canyon, dobra, wiem gdzie to. Niedaleko jest jeden nasz magazyn.
Znam całe miasto jak własną kieszeń.
– Dokładnie.
– Zobacz czy jeszcze ktoś tam był.
Derek znów zaczyna coś klikać. Boże, jak ja tego nie znoszę. Przeczesuję włosy palcami i siadam obok niego.
– Martinez.
Biorę kubek, który stał na biurku i rzucam nim o ścianę.
– Kurwa! – Wstaję i patrzę na ludzi, którzy już się zebrali przed pokojem. – Znaleźć mi, ale już, tego pierdolonego kreta albo wszystkich was powystrzelam!! – Wskazuję palcem na Rona, który akurat stał w drzwiach. – A ty jedziesz ze mną! – syczę przez zaciśniętą szczękę. – Muszę ją odnaleźć.
Nie mogę jej stracić. Po prostu nie mogę.
Chwilę później siedzę po stronie pasażera w Suv-ie Rona, jadąc na miejsce, które wskazał mój brat. Zaciskam pięści, bo trwa to już zbyt długo. Wieczorem muszę jeszcze jechać do magazynów, a jutro do Vegas, bo mają problemy z towarem. Ja pierdolę. Wszystko na mojej głowie. Zerkam na zegarek. Siódma wieczorem, zajebiście.
– Możesz się pospieszyć? – mówię chłodno, podpierając nogę na boku drzwi.
Kładę łokieć na kolanie i przecieram twarz dłonią. Jak to, kurwa, możliwe, żeby wpadł na moje terytorium niepostrzeżenie? Podszefowie pożałują. Gdy tylko ją znajdę, wszyscy dostaną nauczkę za to, że pozwolili mu wejść na mój teren. I mam to w dupie kto ma w swoim zespole szpiega, kabla czy chuj wie jak go nazwać, i tak jest martwy. Wszyscy zobaczą, jak to jest nie liczyć się z moim zdaniem.
– Zaraz dotrzemy na miejsce – odpowiada Ron, a ja zerkam w lusterko i dostrzegam za sobą kolejne auto.
Dan ruszył za nami. Pewnie zabrał ze sobą Mitcha. Jak tylko dorwę tę kanalię, pożałuje, że się w ogóle urodził.
– Ktoś podejrzany?
– Mitch wytropił coś w San Diego. Mieliśmy dzisiaj z szefem rozmawiać o tym.
– Twierdzicie, że Armando robi mi koło dupy?
– Nie, po prostu Mitch wyśledził jakieś dziwne połączenia i chcieli jechać z Danem je sprawdzić, a wie szef, że jego każdy się boi.
Przytakuję, jednak nie mam teraz głowy myśleć o niczym innym niż moja Cereza.
– Zróbcie to. Sprawdźcie go. Niech Dan jedzie tam z Mitchem.
– Powiadomię ich. Jesteśmy na miejscu.
Ron ledwo zdążył się zatrzymać, a ja wybiegam w stronę budynku. Wyciągam spluwę i ruszam do magazynu. Ron i inni po chwili są już za mną. Podchodzę do drzwi trzymając pistolet blisko klatki piersiowej i kiwam Ronowi głową. Chwyta za klamkę i powoli pociąga ją w dół. Drzwi się otwierają. Wychylam głowę i zerkam do środka. Ciemno. Ron otwiera szerzej drzwi i równo wchodzimy do środka. Wyciąga małą latarkę i przykłada ją do swojego pistoletu, obrzucając cały pokój światłem. Pusto. Jedno krzesło, lampka i to by było na tyle.
– Kurwa! – wręcz ryczę i kopniakiem rozwalam jebane krzesło.
Była tu. Była tu, kurwa, bo czuję jej zapach. Po co tu przyjechała i gdzie ona w ogóle jest?
– Szefie, magazyn obok również jest pusty – mówi Dan, dołączając do nas.
– Dajcie mi telefon.
Ron wyciąga swój i podaje mi go. Wybieram numer do brata.
– Derek?
– Czysto. Ani, kurwa, jednego śladu. Szukaj jej. – Rozłączam się i ruszamy w stronę samochodów. – Jedziemy.
W drodze do domu jeszcze bardziej się niecierpliwię. Nie wiem co się ze mną dzieję. Nie mogę przestać o niej myśleć. Oszaleję jeśli jej nie znajdę. Gdy tylko przekraczamy bramę, wypadam z auta jak poparzony i ruszam w stronę siłowni, wrzeszcząc do Rona.
– Gdy ją znajdzie, od razu mam o tym wiedzieć.
– Tak jest! – woła Ron i znika.
Wparowuję do pokoju, który mieścił się koło garażu, a przechodząc przez niego zauważyłem brak Corvetty. Kurwa mać! Jak mogliśmy to przeoczyć?! Idę szybkim krokiem do brata i każę mu szukać swojego auta, po czym wracam do pokoju. Przerobiłem go na siłownie od razu po przeprowadzce. Na środku znajduje się wielki ring, a koło niego trzy worki treningowe. Kiedyś lubiłem boksować. Potem uczyłem się Taekwondo, Muay Thai, a skończyłem na Aikido. Po lewej mam dwie bieżnie, schody, rowerki i orbitrek, a po prawej rozciąga się podgrzewany mały basen i jacuzzi. Podchodzę do jednego z worków rozpinając koszulę i wyciągając pasek ze spodni. Gotowy jednym płynnym ruchem wykonuję uderzenie, wyobrażając sobie mordę Martineza. Prosty, prosty, sierpowy i od dołu. Potem obrót i walę nogą nad głową w worek. Łapię go w ręce i wykonuje serię cherng khao. Napierdalam kolanem jak oszalały czując lekki ból, ponieważ spodnie od garniaka uniemożliwiają mi trochę poruszanie się. Przystaję na moment, żeby znów po chwili jebnąć tę samą serię, ale na drugą nogę i rękę. Muszę zorganizować przemyt z Meksyku, teraz gdy mam program Yvonne, nikt nie raczy tknąć mojego towaru. Muszę też skonsultować się z Mancuzo. Potrzebuję broni, a on dysponuje najlepszą. Kurwa! Nie mam teraz do tego głowy! Brat jako mój consigliere musi przejąć niektóre obowiązki. Niestety, nie chciał, lecz musi. Jak nie, to wezmę inną osobę, której ufam w stu procentach.
– Rozjebiesz zaraz ten worek – sepleni Derek wchodząc do pomieszczenia, ale ja nie przestaję go napieprzać.
Muszę się wyżyć, to jest jeden z moich sposobów odreagowania złości, bo inny odpada. Nie mam już ochoty pieprzyć innych lasek, dziwek czy zdesperowanych kobiet, które rzucały się na mnie w klubach. Teraz liczy się tylko ona.
– Znalazłem ją.
– Gdzie? – Obracam się gwałtownie w jego stronę.
– O stary. – Derek otwiera szeroko oczy. – Rozjebałeś worek. – Wskazuje na niego palcem.
Mam to w dupie, że na środku jest lekka dziura. Kupię nowy.
– Gdzie ona jest?! – Mój ryk roznosi się echem po sali, a ja zaciskam ręce, na których gdzie nie gdzie już widać krew.
– W klubie ze Steph.
Co kurwa?
Cherng Khao – kombinacje uderzeń kolanem. (Boks tajski)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top