Rozdział siódmy

Drexel

Właśnie wylądowałem śmigłowcem na jednym z moich budynków w Denver.

– Nie zabawię tu długo – zwracam się do pilota i wychodzę.

Wyjmuję telefon z kieszeni i wybieram numer do brata.

– No? – mówi leniwie.

Zaraz mnie coś rozpierdoli.

– Znalazłeś coś?! – warczę do niego.

– Nie, ale namierzam. Daj mi piętnaście minut i będę wiedział, gdzie się ostatnio logował.

– A jak Cereza?

– Z tego co udało mi się ustalić, ma dzisiaj randkę z naszym znajomym Raphaelem.

Zaciskam dłoń w pieści, aż kłykcie mi bieleją.

– Pozbądź się go.

Rozłączam się, wchodzę do windy i zjeżdżam piętro niżej gdzie znajduje się biuro mojego pod-szefa. Mijam sekretarkę, która szeroko otwiera oczy na mój widok.

– Nikt nie ma prawa wejść do środka – rzucam i wchodzę bez pukania do gabinetu.

Dante podnosi wzrok znad komputera. Dostrzegam w jego oczach strach. Ma się czego bać. Wyciągam spluwę z kabury pod marynarką i mierzę do niego.

– Jak to, kurwa, jest możliwe, co? Zgubić pięćset kilo koki?

– Drexel przysięgam, znajdę ją! – mówi łamiącym się głosem z podniesionymi rękami do góry.

Co za pajac. Przechylam głowę. W sumie to zawsze był niezawodny. Jak widać nie można polegać na ludziach. Opuszczam broń i obracam się w stronę barku. Nalewam McCallana, zgarniam szklankę i idę usiąść na sofę.

– Masz dobę – upijam łyk. – Potem Dan odwiedzi twoją rodzinę. Zaczynając od pięknej, siedemnastoletniej córki Vivienne.

– Chcesz wysłać swojego egzekutora na moją rodzinę? – Wstaje i podnosi na mnie głos.

Mrużę oczy.

– Ty jeszcze śmiesz mi zadawać pytania? – Unoszę brwi. – Masz dwadzieścia cztery godziny na znalezienie mojej koki, inaczej wiesz co się stanie. – Opróżniam szklankę do końca, wstaję i strzelam kilka minimetrów obok jego głowy, na co zasłania uszy rękami. – Nie chciałbyś żebym to ja ich odwiedził, więc liczę, że się pospieszysz.

Po tych słowach opuszczam biuro i udaję się na górę do mojego transportu. Nie minęło tyle ile mówił brat, ale mam to gdzieś. Wybieram numer i przykładam telefon do ucha.

– Znalazłeś tego Shadowa? – pytam już zanadto wkurwiony, bo szukamy gościa od dwóch lat.

– Tak. – Przerywa klikając coś w klawiaturę. – Kurwa nie wierze w to, co widzę! O której będziesz?

– Koło dziewiątej wieczorem. Co znalazłeś?

– Shadow nie jest facetem, tylko kobietą.

– Co? Myślisz że uwierzę, że kobieta chuja nas od ponad dwóch lat?

– Tak. Dosłownie nas chuja.

– Kto to? – Powoli tracę cierpliwość.

– To nikt inny jak nasza barmaneczka. Yvonne Cahan. Twoja nowa ulubienica.

Zaciskam szczękę i wsiadam do helikoptera mocno zamykając za sobą drzwi.

– Ona ma na nazwisko Cahan?

Dokładnie tak.

– Włamcie się do jej domu tak, żeby o tym nie wiedziała. Mam mieć dzisiaj te jebane pliki! – Warczę i rozłączam się.

Unoszę głowę i kieruję słowa do pilota.

– Do Tucson!

Mała bruneteczka, jest córką Pana Cahana. Będzie ciekawie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top