7. Śniadanie

Amanda brodziła w ciemności, gęstej niczym smoła. Młóciła powietrze rękoma, ale nie mogła się wydostać. Dusiła się. Ogarniała ją coraz większa panika. 

Markus! – krzyknęła z rozpaczą.

Nie odpowiedział. Nie było go tu z nią. Ani jego, ani nikogo innego. Tak przynajmniej myślała, dopóki głos Bestii nie odbił się echem w jej głowie:

No dalej, niech te dziewczęce rączki splami moja krew. Wiem, że potrafisz. Ten mrok w tobie siedzi!

Amanda przycisnęła dłonie do uszu i skuliła się w sobie. Poczuła na twarzy dotyk chłodnej stali i z przerażeniem zdała sobie sprawę, że ściska w palcach sztylet, lepki od krwi. Upuściła go. Upadł, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.

Pisnęła w panice, kiedy ktoś chwycił ją za nogę.

Kochałem cię, Amando! – wycharczał Piotr Marone.

Nie – jęknęła głucho i spróbowała strząsnąć z siebie jego dłoń.

Kochałem, a ty mnie zabiłaś! – zawył.

Amanda dostała czkawki od szlochu. Dusiła się swoimi łzami, kiedy dotarł do niej głos matki.

Rozczarowałaś mnie, Amando – oznajmiła ponurym tonem Melinda.

Mamo – wyszeptała drżącym głosem i rozejrzała się dookoła, desperacko próbując odszukać ją wzrokiem, ale wciąż widziała tylko ciemność.

Byłam ostatnią osobą, o której pomyślałaś. Wolałaś ratować Antoniego, niż mnie! – dodała Melinda.

To nieprawda – krzyknęła z rozpaczą Amanda.

Nigdy nie dorównasz Melindzie – oznajmił z powagą Antoni. – Wciąż jesteś głupiutką nastolatką, która nie ma pojęcia, jak rządzić Tamarią.

Wcale tak nie myślisz! – Potrząsnęła głową. Nie mogła uwierzyć, że to powiedział.

Nie bądź naiwna – dodał z naciskiem.

Nie jestem! – wrzasnęła na całe gardło.

Nigdy ci nie wybaczę, że zabiłaś Bestię – wycedził. – Nie spodziewałem się, że cię na to stać. Jesteś potworem, zupełnie jak ona.

NIE!

Poczuła, że ktoś ścisnął ją za ramię. Wrzasnęła i szarpnęła się desperacko, ale walczyła tylko przez moment. Przestała od razu, gdy dotarł do niej łagodny głos Markusa, który przebił się przez mrok jej koszmarów.

Amando, kochanie, obudź się.

Ocknęła się gwałtownie i instynktownie wtuliła w szerokie ramiona męża.

– Markus – wyszlochała.

– Już wszystko dobrze, kochanie. Jestem tu. To był tylko sen. Jesteś bezpieczna. Nic ci nie grozi – pocieszał ją, głaszcząc po plecach.

– Nienawidzą mnie – szepnęła drżącym głosem.

– Kto taki? – spytał spokojnie.

– Wuj, mama, poddani... – wymieniała, trzęsąc się jak osika.

Markus odsunął ją od siebie na odległość ramion i zajrzał jej w twarz.

– Antoni? Melinda? Poddani? – powtórzył łagodnym tonem. – Dlaczego by mieli cię nienawidzić? Kochają cię, tak samo mocno, jak ja.

– Jestem potworem – wykrztusiła.

– Bzdura – zacmokał z dezaprobatą. – Chodź tu!

Przygarnął ją z powrotem do siebie i mocno przytulił.

– Jesteś najwspanialszym, co mnie w życiu spotkało, Amando – szepnął z czułością. – Zabraniam ci myśleć o sobie inaczej!

Amanda wypuściła z płuc drżący oddech. Im dłużej Markus trzymał ją w ramionach, tym bardziej się uspokajała. Jej ciało powoli zaczęło się rozluźniać. Przestała płakać. Pociągnęła nosem i zaśmiała się przez łzy, których nie miała możliwości otrzeć.

Budziła go tak każdego dnia od kilku ładnych lat, a on ani razu nie powiedział złego słowa. Zawsze ją pocieszał.

– Głodna? – Wyrwał ją z zamyślenia. – Poprosić o śniadanie do łóżka?

Mało brakowało, a przyjęłaby jego propozycję. Naprawdę nie miała ochoty opuszczać sypialni, ale niestety musiała.

– Nie mogę – szepnęła. – Mamy gościa.

Markus uśmiechnął się do niej wyrozumiale i pocałował ją czule w usta. Oddała pocałunek i westchnęła, kiedy mężczyzna zjechał niżej, skupiając uwagę na jej szyi. Sapnęła i przylgnęła do niego mocniej.

– Zaczeka – wyszeptała i skinęła dłonią na drzwi.

Klucz przekręcił się w zamku z cichym szczęknięciem. Nikt nie wejdzie do tej komnaty inną drogą, bez pozwolenia królowej. Zadbała o to, uczyła się na błędach.

***

Pół godziny później Amanda wyszykowała się i poszła prosto do Kasandry. Zapukała, ale nie dostała odpowiedzi. Kobieta zmarszczyła brwi. Dochodziła dziewiąta, czy to możliwe, żeby dziecko jeszcze spało? A co, jeśli coś się stało? Zanim zdążyła to dobrze przemyśleć, nacisnęła klamkę, a ta o dziwo ustąpiła. Mało brakowało, a Amanda uderzyłaby Kasandrę drzwiami. Dziewczynka chwyciła za klamkę w tym samym momencie, co kobieta, ale po drugiej stronie i teraz patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. Nie wyglądała na zaspaną. Krótkie, czarne włosy wyschły i skręciły się w loki dookoła jej małej twarzy. Miała na sobie swoją starą, brudną sukienkę.

– Dzień dobry, Kasandro – wykrztusiła Amanda. – Dobrze spałaś?

Dziewczynka spuściła głowę i przytaknęła ostrożnie.

– Jesteś głodna? – spytała łagodnym tonem kobieta i wyciągnęła rękę do dziecka.

Kasandra nie odpowiedziała, ale po chwili wahania zacisnęła palce na dłoni Amandy i pozwoliła zaprowadzić się do jadalni.

Pozostali domownicy zdążyli już dotrzeć na miejsce przed nimi. Amanda posadziła Kasandrę naprzeciwko Mariki, która zrobiła wielkie oczy, gdy zauważyła inną małą dziewczynkę.

– Kto to? – spytała siostra Markusa teatralnym szeptem, ciągnąc ojca za rękaw koszuli.

– Dziewczynka – odparł spokojnie Maurycy.

– Ale skąd się tu wzięła? – Marika nie dawała za wygraną.

– Kochanie, skup się na jedzeniu. To nieładnie mówić o kimś tak, jakby go obok nie było – zganił ją nieco ostrzejszym tonem.

– Jak się nazywasz? – spytała już normalnie Marika.

Kasandra drgnęła i spojrzała na dziewczynkę wyraźnie zaskoczona.

– To Kasandra, zgubiła się i została tu na noc – wyjaśniła cierpliwie Amanda i sięgnęła po półmisek z naleśnikami.

– Jedną noc – dodał cicho Antoni.

Amanda spiorunowała go wzrokiem, a on odwzajemnił spojrzenie, jednak tym razem to ona pierwsza odpuściła. Westchnęła i zwróciła się do Kasandry:

– Proszę, kochanie. Możesz wziąć, na co masz ochotę.

Do tej pory Kasandra niczego nie tknęła. Z wyraźnym wahaniem nałożyła na talerz ten sam zestaw, na który zdecydowała się Amanda. Skubała swoją porcję, jak ptaszek.

Amanda uśmiechnęła się do niej życzliwie i nalała jej gorącej czekolady do filiżanki, a potem spytała ostrożnie:

– Masz jakichś krewnych, Kasandro?

Dziewczynka potrząsnęła głową.

– Długo byłaś sama? – Kobieta pochyliła się ku niej nad stołem.

Kasandra zastanowiła się chwilę, po czym wyprostowała palce u rąk i zaczęła je zaginać.

– Trzy – odparła z namysłem.

– Tygodnie? – Amanda uniosła brwi.

– Miesiące – powiedziała Kasandra.

Amanda oparła się ciężko o fotel i rzuciła Antoniemu ukradkowe spojrzenie. Nie wydawał się poruszony tym, co usłyszał. Z jego twarzy biła chłodna determinacja.

– Ile masz lat? – spytał Kasandrę rzeczowym tonem.

Podniosła na niego wzrok, ale niemal natychmiast go opuściła.

– Prawie siedem – odparła cicho.

– Jak ci się udało przetrwać bez niczyjej pomocy? – drążył.

– Wuju – syknęła ostrzegawczo Amanda.

– To proste pytanie – wycedził oschle.

– Nie musisz odpowiadać, Kasandro – powiedziała łagodnie kobieta.

– Ojciec nauczył mnie rozpoznawać rośliny i zastawiać sidła – wyznała słabym głosem dziewczynka i pociągnęła nosem. – Któregoś dnia nie wrócił.

W jadalni zapadła cisza. Nawet Marika przestała wiercić się na krześle, ale wciąż patrzyła na nią bez krępacji.

Amanda posłała Antoniemu stalowe spojrzenie.

O co ci chodzi, wuju? – spytała go w myślach.

Nie kupuję tej historii – warknął i zmrużył oczy.

Kasandra jadła powoli, jakby starała się przeciągnąć to zajęcie w nieskończoność. W końcu jednak zsunęła się z krzesła i zerknęła nieśmiało na Amandę.

– Bardzo dziękuję, że mnie pani przyjęła – zwróciła się do niej tak cicho, że kobieta ledwo ją usłyszała – ale muszę już iść.

– Gdzie? – wykrztusiła skołowana Amanda.

– Do lasu – odparła spokojnie Kasandra i opuściła głowę. – Słyszałam państwa rozmowę. Nie chcę iść do przytułku. Poradzę sobie sama – szepnęła drżącym głosem.

– Nie! Niech Kasandra nie odchodzi! – zawyła Marika.

– Kasandro, bądź rozsądna – powiedział z powagą Antoni. – W przytułku się o ciebie zatroszczą. Znajdą ci nowy dom.

– Nie pójdziesz do przytułku – Amanda weszła mu ostro w słowo, a potem obeszła stół i kucnęła przy dziewczynce. – Zostaniesz tutaj.

Kasandra spojrzała na nią z wahaniem, a potem łypnęła na Antoniego, który zacisnął usta w wąską linię i odwrócił wzrok.

– Nie puszczę cię samej do lasu. Wykluczone! Tam nie jest bezpiecznie! – dodała zdecydowanym głosem Amanda.

Kasandra popatrzyła na nią badawczo, jakby szukała podstępu. Marika nie dała rady dłużej usiedzieć na swoim miejscu. Zsunęła się z krzesła, a potem podbiegła do Kasandry i chwyciła ją za rękę.

– Chodź, pokażę ci moje lalki! – zawołała z przejęciem i wyciągnęła ją z pokoju.

Atmosfera w jadalni zgęstniała momentalnie, gdy za dziećmi zamknęły się drzwi.

– Amando – westchnął ciężko Antoni i ścisnął sobie nasadę nosa.

– No co? – warknęła. – Chciała wrócić do lasu. To by dopiero było nieodpowiedzialne!

Przez krótką chwilę piorunowali się wzajemnie wzrokiem, aż w końcu Antoni skapitulował.

– Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – wtrącił z wyraźnym zadowoleniem Maurycy. – Przynajmniej mała ma się z kim bawić i już nie będzie nas męczyć – parsknął.

– Panie i panowie przemówił Rodzic Roku – mruknęła z przekąsem.

Ojciec Markusa mrugnął do niej niewzruszony i po namyśle nałożył sobie na talerz jeszcze jedną pieczoną kiełbaskę.

– Powinnaś inaczej to rozegrać – oznajmił ponuro Antoni. – Dać jej jakiś okres próbny, czy coś...

– Tak, bo ona przyszła na egzamin, a nie po pomoc – prychnęła ze złością.

– Chciała odejść! – warknął w tym samym tonie. – Trzeba jej było na to pozwolić!

– Nie poznaję cię, wuju! – wyszeptała zgorszona.

– Przestańcie się kłócić – poprosił Markus.

Mimo otwartych okien w pokoju zrobiło się tak duszno, że ciężko było oddychać. Tylko Maurycy stracił zainteresowanie rozmową. Przesiadł się na fotel i sięgnął po gazetę. Amanda stała w lekkim rozkroku, obejmując się ramionami. Patrzyła na Antoniego, drżąc z wściekłości. Odkąd wróciła z podróży poślubnej ciągle się spierali. To było do nich niepodobne. Tęskniła za nim, a on...

– Przepraszam! – rozpłakała się nagle. – Chciałam tylko pomóc. Dlaczego wciąż mnie krytykujesz? Spotkało ją tyle nieszczęścia, jest na tym świecie sama jak palec. Nie mogę jej zostawić, czego nie rozumiesz, wuju?

Z oczu Amandy trysnęła fontanna łez. Mężczyźni osłupieli. Przed dłuższy moment patrzyli na nią z otwartymi ustami.

Pierwszy otrząsnął się Markus. Podskoczył do niej, objął ją opiekuńczo ramieniem i fuknął na Antoniego.

– I co narobiłeś?

Antoni nadal tkwił w szoku.

– Przepraszam, ja... – wyjąkał w końcu.

– Przestań podważać moje decyzje – warknęła ze złością Amanda.

Wyrwała się z objęć Markusa i sprężystym krokiem wyszła z pokoju.

– Amando! – zawołał za nią mąż, ale się nie zatrzymała.

– Co ją ugryzło? – spytał ostrożnie Maurycy.

Markus rozłożył bezradnie ręce na boki i spojrzał na Antoniego. Gdyby wzrok mógł zabijać, starszy mężczyzna jak nic padłby trupem.

– Przeproszę ją – oznajmił spolegliwie Antoni. Potarł skronie i ruszył do drzwi.

– Tak by było najlepiej – przyznał sucho Markus.

– Dom wariatów – mruknął pod nosem Maurycy i leniwie przewrócił kolejną stronę w gazecie.

***

Kiedy Marika zatrzasnęła za nami drzwi swojego pokoju, aż mnie zemdliło od wszechobecnego różu. W życiu nie widziałam tak przesłodzonego wnętrza. Każda, nawet najmniejsza falbanka była różowa. Ale najgorsze w tym wszystkim były tony zabawek, które walały się po podłodze. Miała ich zdecydowanie za dużo. Nie zdążyłam się jeszcze dobrze rozejrzeć, kiedy moje ramię zostało zamknięte w stalowym uścisku i szarpnięte do przodu. Marika żywo gestykulowała przy półce, na której w równym rzędzie, niczym żołnierze siedziały lalki. Westchnęłam mimo woli.

Były piękne. Miały przeróżne fryzury, od wymyślnych po te najprostsze. Szklane oczy wydawały się zaglądać w głąb duszy. Błyszczące czerwone usta uśmiechały się do mnie zdawkowo. Ich sukienki były bogato obszyte koralikami, świecącymi kamykami oraz szkiełkami. Wyglądały jak stado barwnych ptaków.

– To jest Aurelia – powiedziała Marika. – A to, Klaudia, Monika, Miranda, Karolina, Pelagia, Karina, Danusia, Gabriela, Luiza, Maryla, Kasia, Ofelia, Ludwika, Leokadia, Jola, Agnieszka, Matylda, Małgosia, Elżunia i Sophie, moja najnowsza, przywieziona przez Amandę i Markusa z Paryża, to takie miasto w Świecie Ludzi, wiesz? Kiedyś tam pojadę!

– Po co ci aż tyle lalek? – wykrztusiłam. – Nie wystarczyłaby jedna?

– No co ty? Im więcej, tym lepiej – zaprzeczyła, z poważną miną. – Zostawiłaś swoje w lesie?

– Nie mam ani jednej – stwierdziłam i poczułam dziwne ukłucie w piersi.

To nie była zazdrość, nie pożądałam tych rzeczy. Chyba zrobiło mi się przykro, bo to, co powiedziałam wyjątkowo było prawdą. Ojciec nie pozwalał, żebym się bawiła.

Marika zastanowiła się i po chwili powiedziała:

– A może chciałabyś wziąć którąś z moich? Mam ich rzeczywiście za dużo. Tylko nie tę nową, jestem przywiązana – zastrzegła.

Spojrzałam na nią zdziwiona. Nie spodziewałam się po niej takiego poświęcenia. Ojciec nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że zamiast pracować, bawię się z Mariką lalkami.

Z drugiej strony jeszcze za wcześnie, żeby podjąć działanie. Powinnam najpierw zdobyć ich zaufanie, sprawić, żeby mnie polubili, a dopiero potem uderzyć i słuchać, jak serca pękają im z żalu.

Ponownie popatrzyłam po umalowanych twarzyczkach lalek. Wszystkie były takie eleganckie, dostojne... W niczym mnie nie przypominały. To były małe kopie Mariki. Księżniczki. Poczułam się niegodna, żeby ich choćby dotknąć.

Westchnęłam i już chciałam odmówić, kiedy mój wzrok przykuł kłębek czarnej wełny, splątanej w warkoczyki. Głowa? Zacisnęłam na niej palce i szarpnęłam, a po chwili zobaczyłam zdecydowanie najładniejszą lalkę z całej kolekcji Mariki.

Miała mleczną skórę i duże, czarne oczy ze szkła. Włosy sięgały jej ledwo do ramion, a zaplecenie ich w warkoczyki było dobrym pomysłem. Dodawało jej uroku. Wyglądała na dużo starszą, w porównaniu do reszty lalek.

– Mogę ją wziąć, naprawdę? – upewniłam się.

– Jasne, dlaczego nie? – zdziwiła się.

– Ma jakieś imię? – zapytałam, gładząc palcami miękką twarz lalki.

– Ja ją nazwałam Śnieżka. Mój tata opowiadał mi bajkę o tej królewnie, a kiedy dostałam tę lalkę, bardzo mi do niej pasowało – odparła. – Jest taka stara, że w ogóle zapomniałam, że jeszcze jej nie wyrzuciłam.

– Królewna Śnieżka? – powtórzyłam, w zamyśleniu przeczesując włosy lalki palcami.

– Nigdy nie słyszałaś tej bajki? – zdziwiła się szczerze.

– Moi rodzice nie mieli w zwyczaju opowiadać bajek – odrzekłam beznamiętnie.

– Poczekaj! – Marika wstała i podeszła do regału z książkami.

Wyciągnęła z niego opasły tom i zaczęła go energicznie wertować. Uśmiechnęła się, kiedy znalazła to, czego szukała. Usiadła z książką obok mnie na podłodze.

Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków. Przeczytać ci? – spytała, a ja bez zastanowienia przytaknęłam.

– Dawno, dawno temu przyszła na świat śliczna dziewczynka, którą nazwano Śnieżką... – zaczęła, a ja... jakbym nagle straciła głowę.

Opowieść pochłonęła mnie bez reszty. Siedziałam i wyłapywałam każde słowo Mariki, jednocześnie próbując sobie wyobrazić te wszystkie barwne postaci i ich przygody.

Dopiero po paru godzinach zdałam sobie sprawę, że przestałam udawać. Bawiłam się i naprawdę mi się podobało. Nie przewidziałam, że tak łatwo przyjdzie mi polubienie Mariki. Może nawet się zaprzyjaźnimy? Nigdy nie miałam przyjaciela...

Wszystko prysło, jak bańka mydlana, kiedy nagle przypomniało mi się, że przecież ją również muszę zabić. Właśnie dlatego się tu znalazłam. Mam pomścić matkę i wrócić do ojca.

A gdyby tak zrezygnować? Zostać tu na zawsze?

Nie, nie, nie! Co ja mówię?! Jak mogłam chociaż o tym pomyśleć? Zdrada nie wchodzi w grę! Jak mogłam zapomnieć o misji? Nie wolno mi zapomnieć! Nie wolno mi nawet myśleć, żeby nie wykonać zadania.

Zastanowiłam się gorączkowo i z całej siły uderzyłam lewą ręką o dębową ramę łóżka. Marika spojrzała na mnie zdziwiona.

– Co ty robisz? – spytała cicho.

– Tam była mucha – wycedziłam przez zaciśnięte z bólu zęby.

– Nie zrobiłaby ci krzywdy – szepnęła łagodnie i pokręciła głową z niedowierzaniem, że ktoś może się bać muchy.

Spojrzała na mnie jakoś dziwnie, jakbym zamiast w rękę uderzyła się w głowę.

– Bardzo cię boli? – spytała ostrożnie. – Może wujek powinien zobaczyć twoją rękę? Mi zawsze pomaga...

– Nie! – odparłam szybko. – Proszę, bawmy się dalej.

Minuty zmieniły się w godziny, a godziny w tygodnie. Odetchnęłam z ulgą, bo temat odesłania mnie do przytułku już więcej nie wrócił. Amanda wzięła mnie na wychowanie. Wkupienie się w jej łaski okazało się proste, jak bułka z masłem. Spędzałam z nią niewiele czasu, bo ciągle była zajęta. Pracowała, tak mówiła. Widywałam ją głównie podczas posiłków. Całymi dniami przesiadywałam w pokoju Mariki. Była irytująca i okropnie dziecinna, ale nauczyłam się z nią bawić.

Pokój gościnny stał się moim własnym. Zapewniono mi nową garderobę. Specjalnie dla mnie uszyto tuzin sukienek i pozwolono mi wybrać kolory. Zdecydowałam się na zielone i niebieskie, przypominały mi o lesie. Pozwolono mi uczestniczyć w lekcjach Mariki z jej prywatnym nauczycielem, ale nikt nie nakładał na mnie presji, żebym siedziała sztywno w ławce, jak ona. Twierdzili, że jeszcze jestem na to za mała.

Z każdym kolejnym dniem spędzonym w gronie tej rodziny czułam się coraz dziwniej. Zaakceptowali moją obecność. Wyglądało na to, że mi zaufali. Nawet Antoni nie patrzył już na mnie podejrzliwie, albo nieco lepiej się z tym krył. Czułam, że żywił do mnie niechęć, co wyraźnie irytowało Amandę. Wszystko szło zgodnie z planem poza jednym. 

Zaczęło mi się tu podobać.   

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top