14. Światełko w tunelu

Córka Amandy i Markusa przyszła na świat idealnie w terminie. Poród przebiegł bez komplikacji. Śliczne maleństwo skrzeczało i wyciągało rączki do każdego, kto się nad nim pochylił. Stanowiło wierną kopią mamy. Miało króciutkie rude kosmyki i takie same rysy twarzy, jak ona. Tylko oczy wzięło sobie po tacie. Były szare, pełne ciepła i aktualnie zamknięte. Dziecko spało spokojnie w ramionach Amandy.

– Chcesz ją potrzymać, wuju? – szepnęła, z łagodnym uśmiechem.

– Jest taka maleńka – odparł z wyraźnym wahaniem.

Kobieta parsknęła cicho i uniosła się nieco na poduszkach.

– Nic się nie bój! – powiedziała i podała mu dziewczynkę, przytrzymując główkę w odpowiedniej pozycji, żeby nie zrobić jej krzywdy.

Antoni stał sztywno, ale nie zaprotestował, gdy kobieta ostrożnie ułożyła ją w jego ramionach i uśmiechnęła się szeroko. Do twarzy mu było z dzieckiem. Widziała, że przełknął ciężko ślinę, zanim się odezwał.

– Cześć, kruszynko – szepnął czule.

Amanda oparła się plecami o ramę łóżka i w milczeniu obserwowała, jak mężczyzna delikatnie tulił jej córkę w objęciach.

– Ma na imię Róża – oznajmiła spokojnym tonem, przerywając ciszę.

Antoni spojrzał na nią zaskoczony. Rozchylił usta w niedowierzaniu.

– Na cześć pewnej cudownej emerytki, dzięki której wciąż jestem wśród żywych – dodała i uśmiechnęła się do niego nieśmiało. – Mam nadzieję, że i tym razem będę mogła liczyć na jej pomoc.

Czyli jednak dobrze ją zrozumiał. W jego oczach zalśniły łzy wzruszenia.

– Oczywiście, kochanie – szepnął ochryple.

Nie spodziewał się takiego wyróżnienia. W czasach, gdy jeszcze współpracował z Bestią, w tajemnicy czuwał nad Amandą pod postacią kobiety, o której wspomniała. Dopiero po wielu latach jego działanie wyszło na jaw.

Antoni pogłaskał dziecko po twarzy opuszką palca, a potem spojrzał na jego matkę i uśmiechnął się ciepło. Amanda spała wsparta na poduszkach. Wyczerpana, ale szczęśliwa. W głębi komnaty Markus także drzemał, na krześle. Antoni nie miał serca ich budzić. Usiadł w głębokim fotelu, wciąż trzymając Różę na rękach i postanowił dać im tyle czasu, ile będzie to możliwe. Nigdzie mu się nie spieszyło. Wiedział, że Maurycy ma oko na Kasandrę. Poprosił go, żeby zabrał ją i Marikę na spacer do miasta, argumentując to tym, żeby młodzi rodzice mogli trochę odpocząć. Na szczęście ojciec Markusa zgodził się bez wahania.

Czas działał na niekorzyść Antoniego. Dni były dla niego zbyt krótkie, w porównaniu z nocami, podczas których praktycznie wcale nie spał. Czuwał nad kołyską, kiedy Amandę i Markusa morzyło zmęczenie, a pokój opuszczał tylko w przypadku, gdy miał stu procentową pewność, że dziecko jest pod opieką i nic mu nie grozi. Odnajdywał wtedy Kasandrę i uważnie ją obserwował. 

Do końca życia nie zapomni wyrazu jej twarzy w momencie, gdy się dowiedziała, że Amanda urodziła. Nie udało jej się ukryć przerażenia i załamania. Nikt poza nim tego nie zauważył. Pewnie dlatego, że nikt poza nim nie zwracał na nią uwagi. Z drugiej strony, nikt poza nim nie wiedział, kim była. Przed jakim dylematem stanęła. Jeszcze nie była tego świadoma, ale nad nią też czuwał. W końcu to jego siostrzenica, tak samo jak Amanda.

***

Na zamku panowało ogromne zamieszanie, w związku z narodzinami dziecka Amandy. Nawet Marika porzuciła swoje lalki na rzecz ''nowej'' – żywej.

– Ciociu Amando, jakie Róża ma małe paluszki! Ciociu Amando, ona wcale nie ma zębów. Ciociu Amando, jak myślisz? Będzie się chciała ze mną bawić? – Wciąż zasypywała ją pytaniami.

– Będzie, będzie – śmiała się kobieta. – Ale minie trochę czasu, zanim się nauczy zabawy lalkami.

Siostra Markusa była zafascynowana Różą. Nalegała, żeby spędzać z nią jak najwięcej czasu i nie chciała się już bawić ze mną. Czułam się z tego powodu bardzo nieszczęśliwa, bo panicznie bałam się przebywać w tym samym pokoju, co córka Amandy. Równie mocno przerażała mnie samotność, ale gdy musiałam wybierać między nią a siedzeniem obok Róży, decydowałam się na to pierwsze. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, a jeśli jednak mi się udało, siedziałam jak na szpilkach, czekając, aż ojciec przyśle mi wiadomość i każe do siebie przyjść. To była tylko kwestia czasu. Minęły dwa tygodnie, odkąd dziecko pojawiło się na świecie, cała Tamaria już o tym wiedziała, więc on z pewnością też.

Przestałam czytać. Już nie sprawiało mi to takiej przyjemności i nie zajmowało myśli, jak wcześniej. Nie potrafiłam się skupić. Co chwila gubiłam wątek, więc musiałam się cofać. Tak mnie to irytowało, że w końcu odpuściłam.

Wszystko poszło nie tak, jak powinno. Miałam tu zamieszkać, żeby zdobyć ich zaufanie i poznać słabości, nic więcej. A teraz, po tylu miesiącach wspólnego mieszkania nie potrafiłam ponownie znienawidzić tych ludzi. Nie chciałam ich już skrzywdzić. Czułam, że zawiodłam. Okazałam się za słaba. Poświęcenie mamy poszło na marne. Ojciec miał rację, nie powinna była mnie ratować.

Snułam się po zamku całymi godzinami. Chodziłam od ściany do ściany. Zwiedziłam wszystkie komnaty, do których mogłam wejść. Wszyscy byli tak zajęci Różą, że praktycznie nikt nie zwracał na mnie uwagi. Pomyślałabym, że moje życzenie się spełniło i naprawdę stałam się niewidzialna, gdyby nie fakt, że podejrzanie często wpadałam na Antoniego. Zawsze się spieszył, ale nigdy nie przegapił okazji, żeby zadać mi dwa lub trzy pytania o to, co robię, planuję, czy nawet jak się czuję. Nie miałam ochoty z nim rozmawiać, ale żywcem był jedyną osobą, która się do mnie odzywała, więc zawsze starałam się wykrztusić z siebie chociaż kilka słów. Może dostał takie zadanie? Pewnie Amanda mu kazała.

No i to on zgarniał mnie do jadalni w porach posiłku i interesował się, czy z mojego talerza ubywa. To było chyba najgorsze z tego wszystkiego, bo kompletnie nie miałam apetytu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się głodna. Amanda znów zaczęła jadać razem z nami i zawsze zabierała ze sobą Różę. Ilekroć przekraczały próg pokoju, mój żołądek zawiązywał się w supeł i robiło mi się duszno.

Tego dnia byłam nieco spokojniejsza. Cała rodzina wyszła z zamku na oficjalne przedstawienie Róży mieszkańcom Tamarii. Powiedziałam Amandzie, że nie chcę iść, w końcu nie jestem jedną z nich. Widziałam zawód na jej twarzy, ale ostatecznie pozwoliła mi zostać z Antonim. Na pewno gdzieś się tu kręcił, aż dziwne, że jeszcze go nie spotkałam.

Westchnęłam ciężko i zawiesiłam wzrok na drzwiach, które stały najbliżej mnie. Po chwili wahania nacisnęłam klamkę i weszłam do środka.

Pomieszczenie było spore, ponure i mocno zagracone. W powietrzu unosił się zapach starości i czegoś jeszcze, co wydawało mi się dziwnie znajome. Podeszłam do okna i pociągnęłam za ciężką zasłonę, żeby wpuścić trochę światła. Od razu padło na ogromne łoże z baldachimem, które zdobiły girlandy pajęczyn. Mole niemal całkiem przeżarły materiał czarnych kotar, a wszystkie przedmioty pokrywała gruba warstwa kurzu. Ewidentnie nikt tu od dawna nie zaglądał.

W rogu pokoju stała wielka, szeroka skrzynia, wykonana z ciemnego drewna. Miała tylko trzy nogi. Wyglądała na bardzo niepraktyczny mebel. Podeszłam bliżej, żeby nieco dokładniej się mu przyjrzeć. Przysunięto do niego stołek obity czarną skórą, przetartą od częstego używania. Wdrapałam się na niego, a potem przeciągnęłam palcem wzdłuż pęknięć, które przecinały skrzynię w różnych miejscach. Ciekawe, jak ją otworzyć...

To, co w pierwszym momencie uznałam za półkę, okazało się długą, płaską klapą. Była ciężka, musiałam włożyć sporo wysiłku, żeby ją unieść. Ukryto pod nią rząd czarnobiałych elementów, których nie dało się z niej wyciągnąć, ale można było nimi poruszać w górę i w dół. Uginały się pod naciskiem palców i wydawały z siebie dźwięki. Każdy brzmiał nieco inaczej. Wiem to, bo postanowiłam nacisnąć wszystkie.

– Jak tu weszłaś? – W głosie Antoniego dało się wyczuć zdenerwowanie.

Drgnęłam, bo mnie zaskoczył, ale podświadomie czułam, że to nie na mnie się gniewał, więc nie zmieniłam pozycji. Dalej spokojnie siedziałam.

– Było otwarte – mruknęłam, nie patrząc na niego, a po chwili wahania sama zadałam mu pytanie: – Co to jest?

– Fortepian – odparł cicho – instrument klawiszowy.

Nadal nie przekroczył progu pokoju. Zupełnie, jakby jakaś niewidzialna siła powstrzymywała go przed wejściem głębiej.

– Umie pan na tym grać? – Spojrzałam na niego przez ramię i zmarszczyłam brwi.

Antoni wyglądał na zmęczonego, albo bardzo smutnego. Moje pytanie chyba do niego nie dotarło. Rozglądał się po pokoju z wyraźnym bólem, aż w końcu zatrzymał wzrok na mnie i westchnął.

– Potrafię – oznajmił zduszonym szeptem.

Widziałam, że wiele go to kosztowało, ale w końcu do mnie podszedł. Skinął na krzesło, przysunięte do małej toaletki z zaśniedziałym lustrem i przestawił je zaklęciem tak, żeby zatrzymało się obok mojego stołka. Usiadł po mojej prawej stronie i położył palce na czarnobiałych elementach.

– To klawisze – powiedział, przesuwając po nich z o wiele większą ostrożnością, niż ja wcześniej.

Uderzył w nie palcami obu rąk. Poruszał nimi tak szybko, że ledwo nadążałam ze śledzeniem jego ruchów. Wydobywał z instrumentu kilka dźwięków jednocześnie. Nie mogłam się zdecydować, czy melodia, którą stworzył jest bardziej radosna, czy smutna, ale zdecydowanie pełna dramatyzmu i niezaprzeczalnie piękna. Przez moment wydawało mi się, że ją kojarzę. Coś mi przypominała. Dość długo słuchałam go w skupieniu, zanim spytałam:

– Jak się nazywa ten utwór?

Dla Elizy, Beethovena – odparł, nie przerywając gry.

– Moja mama czasem to nuciła – stwierdziłam w nagłym olśnieniu i natychmiast tego pożałowałam.

Wzdrygnął się. Nie trafił w ten dźwięk, na którym mu zależało. Jego palce ześlizgnęły się z klawiszy, na kolana. Przestał grać i wciągnął do płuc drżący oddech.

– Przepraszam, obraziłam pana? – szepnęłam w panice. Jego zachowanie zaczynało mnie coraz bardziej niepokoić.

– Nie, Kasandro. To ja cię przepraszam – powiedział tak cicho, że ledwo go zrozumiałam. – To... przez to miejsce.

– Co z nim nie tak? – Zmarszczyłam brwi.

– Mieszkała tu kiedyś osoba, z którą byłem bardzo mocno związany – wyjaśnił słabym głosem.

– Kto? – spytałam ostrożnie.

Spojrzał na mnie z wahaniem, jakby miał problem z podjęciem decyzji, czy jestem godna, żeby usłyszeć więcej szczegółów.

– Ktoś bardzo destrukcyjny – westchnął i potrząsnął głową.

Przez krótką chwilę wydawało mi się, że w jego oczach błysnęły łzy.

– Destrukcyjny, czyli niszczący, tak? – upewniłam się.

Przytaknął i uśmiechnął się blado.

– Co zniszczył? – drążyłam. Nie wiem, skąd znalazłam w sobie tyle śmiałości, żeby kontynuować tę rozmowę.

Antoni milczał tak długo, że prawie straciłam nadzieję, że jeszcze się odezwie.

– Nas wszystkich – oznajmił cicho i opuścił drewnianą klapą, zasłaniając klawisze.

Przygryzłam policzek od środka. Chciałam dowiedzieć się więcej. Zaintrygował mnie. Czułam jednak, że mówienie o tym sprawia mu ból i jakaś cząstka mnie nie pozwalała mi dręczyć go dalej. Nigdy nie widziałam Antoniego w takim stanie.

– Jaka ona była? – odezwał się nagle.

Spojrzałam na niego zdezorientowana.

– Twoja mama – doprecyzował łagodnym tonem. – Wspomniałaś, że nuciła ten utwór, który zagrałem.

Zaschło mi w ustach. Dotarło do mnie, że popełniłam błąd. Powinnam trzymać język za zębami. Nie chciałam mu o niej opowiadać. Był taki dumny z Amandy, która ją zabiła. Ale już za późno, żeby się wycofać.

Westchnęłam ciężko.

– Prawie jej nie pamiętam – powiedziałam zgodnie z prawdą.

– A co pamiętasz? – spytał ostrożnie.

Spięłam się. W głowie zaroiło mi się od chaotycznych myśli związanych z mamą. Nie mogłam ich uporządkować.

– Jesteś niezbędnym elementem w mojej misternej układance – wyszeptałam zdanie, które najczęściej od niej słyszałam i przycisnęłam dłoń do ust.

Nie wiem, co mnie napadło. Dlaczego powiedziałam to na głos? Kątem oka zerknęłam na Antoniego. Może mi się tylko wydawało, że wstrzymał oddech.

– Była piękna – dodałam głośniej i aż się skrzywiłam.

Zamknij się w końcu, Kasandro, syknęłam na siebie ostro w myślach.

– Piękna? – powtórzył tak łagodnie, że odruchowo na niego spojrzałam.

Wydawał się szczerze zainteresowany.

– Miała taki gruby, czarny warkocz. Często go rozpuszczała i pozwalała mi się czesać – wyrzuciłam na jednym oddechu i przymknęłam oczy.

– Rozumiem – westchnął cicho i utkwił wzrok w swoich dłoniach. – Tęsknisz za nią?

Zamrugałam zaskoczona. Nie spodziewałam się tego pytania.

– Tak – odparłam bez namysłu.

– A za ojcem? – Znów czujnie na mnie spojrzał.

Poczułam, że się kurczę. Głos uwiązł mi w gardle.

– Wiele mnie nauczył – wykrztusiłam z trudem.

– Nie wątpię – szepnął życzliwie.

– Miał trudny charakter – dodałam cicho.

Wydaje mi się, że w jego oczach dostrzegłam błysk zrozumienia.

– Mój też – oznajmił i umilkł na dłuższą chwilę.

Cieszyłam się, że to zrobił, bo myśli tłukły mi się w głowie jak oszalałe.

– Mało jest w Tamarii takich ojców, jak Maurycy – westchnął. – Marika i Markus mają wyjątkowe szczęście.

Podniósł się z krzesła i podszedł do toaletki. Przesunął palcem po ramie lustra, ścierając z niego kurz.

– Mój ojciec był bardzo surowy – powiedział w zamyśleniu. – Nie uznawał kompromisów. Dla każdego ze swoich dzieci wymyślił rolę i wciskał nas w nią na siłę, nie pytając o zdanie. Matkę Amandy traktował inaczej, o wiele łagodniej. Przez pół życia miałem do niej o to pretensję, chociaż nie była niczemu winna.

Znów zatoczył wzrokiem koło po pokoju. Przymknął oczy i ścisnął sobie nasadę nosa dwoma palcami, a potem wykonał wolną dłonią jakiś dziwny ruch w powietrzu. Kurz i pajęczyny odkleiły się od wszystkich powierzchni, uniosły wysoko pod sufit i zawisły tam na moment, niczym burzowa chmura, a potem wyfrunęły na zewnątrz przez szeroko otwarte okno.

– A teraz zostałem sam – westchnął cicho. – Nie mam już ani jednej siostry.

– Miał pan ich więcej? – spytałam zaskoczona.

Spojrzał na mnie uważnie. Jego oczy były czarne jak smoła, ale tkwiło w nich coś łagodnego i magnetycznego. To coś skupiło moją uwagę na tyle długo, że z trudem, speszona, odwróciłam wzrok.

– Miałem bliźniaczkę – odparł krótko. – Ten pokój należał do niej. Poprosiłem Amandę, żeby nic w nim nie zmieniała. Nie wchodziłem tu od wielu lat. Myślałem, że zamknąłem drzwi na klucz.

Jego wcześniejsza reakcja stała się dla mnie nieco bardziej zrozumiała. Powinnam była wyjść od razu, jak zobaczyłam, w jakim stanie jest to miejsce.

– Przepraszam. Naprawdę było otwarte – powtórzyłam cicho i przygryzłam wargę. – Więcej tu nie przyjdę...

– Nic się nie stało, kochanie – oznajmił spokojnie.

Otworzyłam usta ze zdziwienia. Amandzie zdarzyło się parę razy tak do mnie zwrócić, ale odniosłam wrażenie, że mówiła tak do każdego, kto się nawinął. Antoni natomiast, z tego, co udało mi się zaobserwować przez te ostatnie miesiące, traktował to słowo jako zarezerwowane dla tych, których naprawdę kochał. Mogłam się oczywiście mylić, wzięłam to pod uwagę, ale i tak poczułam dziwne ćmienie w brzuchu. Było przyjemne.

– Chodźmy stąd, Kasandro – powiedział i zatrzymał się w progu.

Zsunęłam się ze stołka i podeszłam do Antoniego. Przepuścił mnie przodem, a potem zamknął za nami drzwi. Nie użył klucza. Chyba mi uwierzył, że dotrzymam obietnicy. Rzeczywiście miałam taki plan. Czułam w tym miejscu bardzo specyficzną energię. Jakby zło unosiło się w powietrzu i nie dało się go usunąć razem z kurzem.

Ciekawe, jaka była ta siostra Antoniego. Nie spytałam go nawet o imię. Chociaż myślę, że by mi nie powiedział. To musiał być dla niego naprawdę ciężki temat, skoro po tylu latach nadal mówił o niej z takim bólem. Zrobiło mi się go szkoda. Jego też nie będę w stanie zabić. Wiedziałam to już wcześniej, ale utwierdziłam się w tym przekonaniu. Sprawiał wrażenie człowieka, który wycierpiał już dość, jeśli nie więcej, niż inni i w głębi serca wiedziałam, że nie zasłużył na żadną z tych przykrych rzeczy, które go spotkały. Nie chciałam mu więcej dokładać. Naprawdę nie chciałam... 


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top