Rozdział 7
Do domu wróciłam o czternastej. Kiedy weszłam do mieszkania od razu zobaczyłam buty mamy i jej kurtkę. Nigdy nie wracała z pracy o tej porze. Duuuże kończyła za pół godziny a i tak zawsze zostawała dłużej lub spotykała się z koleżankami. Czułam, że coś musi być nie tak. Weszłam do kuchni ale jej tam nie zastałam. Udałam się więc do naszego mini salonu, a później do jej sypialni. Siedziała na łóżku, z nogami pod pośladkami i głową między kolanami. Miała na łóżku paczkę chusteczek higienicznych. Szlochała. Pierwszy raz widziałam ją w takim stanie. Jako, że zachowywałam się bardzo cicho, nie zauważyła, że już przyszłam do domu. Miała na sobie rozciągnięty sweter, który pamiętałam jeszcze z czasów wczesnego dzieciństwa. Zawsze nosiła go, kiedy dopadała ją chandra. Teraz, była wprost zrozpaczona. Stałam w jednym miejscy przez kilka minut. Nie wiem dokładnie ile, ale wiem, że zaczęły mnie boleć nogi, kiedy moja rodzicielka zwróciła oczy ku sufitowi, wytarła twarz i usiłowała zatamować napływające łzy. Dostrzegła mnie dopiero po chwili.
-Mamuś... -szepnęłam -Co się stało? -powiedziałam przytulając się do niej.
-Nic kochanie. To tylko zły humor, czuję że łapie mnie grypa, a wiesz jaka jestem wtedy humorzasta... -powiedziała sięgając do komody po krem do demakijażu.
-Proszę... mi możesz powiedzieć -błagałam. -Nie mam już trzech lat i dostrzegam pewne rzeczy.
-Zawsze dostrzegałaś. Moja słodziutka bystra córcia... -Rozczuliła się. -To nieistotne. Były pewne komplikacje na oddziale, ale... nie są już aktualne -zdobyła się na najbardziej przygnębiający uśmiech jaki kiedykolwiek widziałam, a po policzkach spłynęła jej kolejna strużka. -Wczoraj przywieziono do nas pięciolatka. Mnie nie było na zmianie zajęła się nim praktykantka i pielęgniarki. Jakiś lekarz uznał, że dadzą sobie radę, bo nic nie wskazywało na to, że jest z nim aż tak źle. Mały miał rozcięty brzuch, zahaczył o jakąś zardzewiałą blachę. Rozcięcie nie było duże, kilka szwów i po sprawie. Ale ta dziewczyna była młoda, naprawdę młoda i niedoświadczona, a siostry nie zareagowały. Mały złapał jakieś bakterie i rozwinęła się u niego sepsa. Wezwali mnie jak tylko przyszłam ale miałam też innych pacjentów. Małego przywieziono później, a w papierach nie było nic niepokojącego. Myślałam, że mały złapał grypę, bo ta szaleje na oddziale, a rodzice są przewrażliwieni. Przyjęłam więc dwoje innych dzieci, okazało się, że nic mu nie było. Następnie poszłam do tego chłopczyka i jak tylko zerknęłam na ranę, od razu wiedziałam co mu jest. Gdybym tylko obejrzała go jako pierwszego, może by żył. Posocznica jest straszna i do tego rozwija się w zastraszającym tempie. Tam liczyła się każda minuta. Od razu podałam antybiotyki i zrobiłam wszystko, co można było. Zmarł po czterech godzinach. Wierz mi Laura, nigdy nie chciałabyś przekazać takiej informacji. Widziałam rozpacz w oczach jego matki i... złość. Wiem, że nikt nie może mnie za to winić. Nikt nie może mnie oskarżyć, ale ja jestem świadoma tego, że być może to moja wina. Nie wiem czy przyjmując go od razu uratowałabym to istnienie, ale nie wyrzucałabym sobie tak tego. Ojciec malucha był na mnie zły, że nie przyszłam do nich wcześniej. Powiedział, że nie wybaczą mi tego do końca życia, że zabiłam ich synka... -spojrzała na mnie martwym wzrokiem i na dobre się rozpłakał. -A ja ich rozumiem. Nie wiem co bym bez ciebie zrobiła. Ordynator pozwolił mi wcześniej wyjść.
-Mamuś, proszę, przestań. To nie była twoja wina. Nikt nie mógł tego wiedzieć -wyszeptałam. -Czekaj sekundkę. Przyniosę ci coś na uspoko...
-Nie trzeba. I tak wzięłam już stanowczo za dużo. Zużyłam pół opakowania. Boli mnie głowa. Muszę się położyć. Idź proszę do swojego pokoju, odrób lekcje albo odpocznij. Nie spałaś dzisiaj dobrze...
-Dobrze, słodkich snów. Mamo, mogę iść do Sam? Powinnam jej coś powiedzieć... Pouczymy się razem.
-Pewnie, ale nie siedź długo. Teraz robi się ciemno o tak wczesnej porze a ja nie chcę abyś wracała po zmroku.
Spakowałam więc zeszyty i książkę do torby, i wyszłam. Martwiłam się o moją rodzicielkę, ale jednocześnie cieszyła mnie myśl, że ma do mnie na tyle zaufania, by opowiadać o swoich problemach. Zawsze starała się trzymać mnie od nich z daleka. Bałam się także reakcji przyjaciółki. Wedle planu powinnam być bardziej powściągliwa ale on dotyczył głównie Samanthy. Mnie tyczyły się nieliczne reguły, które i tak lubiłam naginać lub całkowicie łamać. Nie chciałam się nad sobą użalać, bo byli ludzie w znacznie gorszych sytuacjach od moich, ale sądziłam, że to życie połamało mi skrzydła, a na dodatek przewrotnie kazało mi latać. Przez całą drogę czułam dziwny niepokój. Miałam wrażenie, że jestem śledzona, że ten, przed którym próbowałam uciec deptał mi po piętach. Dobijało mnie to uczucie. Przykra była także myśl, że nie powodzi się najbliższym mi osobą. Zdecydowanym krokiem przekroczyłam próg mieszkania przyjaciółki.
Otworzyła mi mając na rękach córeczkę swojej siostry. Uśmiechnęłam sie na widok niemowlaka. Kochałam tą malutką. Opiekowałam się nią co jakiś czas będąc z koleżanką. Czasem Sam podrzucała mi ją kiedy coś jej wypadło a nie miała z kim zostawić maleństwa. Miałam do niej rękę. Zuzia zawsze cieszyła się na mój widok. Nie należała do wiecznie głodnych płaczących bobasów, lecz do uśmiechniętych żywych miśków. Jako, że mała dopiero nedawno skończyła roczek i ledwo radziła sobie z chodzeniem opieka nad nią nie była trudna. Niekiedy w myślach wyobrażałam sobie ją jako ciekawskiego szkraba. Samanthę dziwiła moja miłość do niemowlaków. Ona oczywiście kochała siostrzenicę, ale nie pałała optymizmem na myśl o spędzaniu z ną czasu w domu. Widząc mnie ujęła w swoją dłoń rączkę dziewczynki i pomachała mi na powitanie.
-Cześć królewno -powiedziałam głaskając malutką po główce.
-Cześć. Musiałam ją wziąć. Klara musiała coś załatwić i mi ją podrzuciła. Mam nadzieję, że to nie kłopot.
-Żaden problem, wiesz jak uwielbiam twoją księżniczkę. Wypomnę ci twoje słowa jak przyjdzie ją przewinąć -zażartowała.
Taka sytuacja mi się podobała. Widać było, że wróciła moja dawna przyjaciółka, która nie miała jeszcze złamanego serca. Jej poczucie humoru przechodziło nawet na największych sztywniaków w historii ludzkości. Nikt przy niej nie mógł być poważny. Najbardziej rozbrajające w niej było to, że nie zabiegała ani o popularność ani o miłość innych do niej. Większość spraw brała na luzie. Niektóre jednak naprawdę ją zasmucały, czego nie okazywałą przy wszystkich. Maskę zdejmowała tylko przy najbliższych. Po takim powitaniu trudno było być ponurym. Niepokój chwilowo mnie opóścił, a w mym sercu zagościł błogi spokój. Niestety nie na długo. Lekcje chciałyśmy odrobić jak najprędzej, ponieważ zdołałyśmy uspać Zuzię, a jej drzemki trwały niezwykle krótko. Uwinęłyśmy sie ze wszystkim w przeciągu godzinki. Potem zrelacjonowałam koleżance sytuację w szkole.
-Co za wywłoka! Jak śmie?! Ma tupet flądra! -z jej słów spływał czysty jad. -Jutro zaczniemy wprowadzać nasz plan w życie. Swoją drogą dałaś jej popalić. Moja krew -powiedziała przepełniona dumą.
-Pewnie, moja ty żmijo -rzekłam pieszczotliwie.
-Też cię kocham -pokazała mi język. -Pokażemy jej, że z nami się nie zadziera. Temu łajdakowi także. Jak ja ich nie cierpię... -rzekła przez zaciśnięte zęby.
-Widzisz? Otrząsnęłaś się szybciej niż myślałam, że to w ogóle możliwe. Zuch dziewczyna -pochwaliłam ją. Dziecko zaczęło popiskiwać.
-No. Nasza dzidzia się obudziła -wzięła ją na ręce. -I się zsiusiała. Trzeba jej zmienić pieluszkę. Potrzymasz ją? Przyniosę pampersy. -dała mi ją na ręce. Malutka była okropnie markotna, gdyż się nie wyspał. Zaczęła płakać. -Na pewno jest głodna. Weź słoiczek. Powinien być w szafce przy drzwiach, na drugiej półce od góry. Klara zostawia je tam gdy porzuca nam dziecko... -przetrząsnęłam wszystko. Nigdzie ich nie znalazłam.
-Nie ma! -krzyknęłam do niej, gdyż była w pokoju obok.
-Musi być -odrzekła przynosząc paczkę pampersów i odbierając Zuzię, aby móc ją przewinąć. Przejrzała półkę jeszcze raz i zaklęła. -Trzeba będzie iść do sklepu. Jak mogła mi nie dać jedzenia dla niemowląt przynosząc swoją córkę? -skończyła zmieniać pieluszkę małej i zaczęła ją ubierać w kurteczkę. -Laura, zaczęłabyś robić ten projekt na biologię? Szybciej się wtedy uwiniemy, a ja pójdę po coś do żarcia. Nie możemy tu pomrzeć z głodu. Wezmę księżniczkę bo zapomniałam z nią wyjść na spacer, a świeże powietrze nieco ją przebudzi. -wsadziła berbecia do wózka.
-A mogłabym ja z nią wyjść? Wiesz jak kocham twoją królewnę -w moim głosie dała się słyszeć nadzieja.
-Dobra. Masz tu pieniądze. Kup dwa słoiczki gerbera z marchewką. Za resztę zwerbuj chrupki i jakieś ciasteczka -puściła do mnie oczko.
Wyszłam więc z Zuzią na spacer do sklepu, który był całkiem niedaleko. Po pięciu minutach drogi uzmysłowiłam sobie, że to chyba nie był zbyt dobry pomysł. Brzdąc zaczął kwilić, więc wzięłam go na ręce razem z kocykiem, by nie zmarzł. Musiałam także prowadzić wózek, w czym nie miałam wprawy. Starałam się uspokoić małą, lekko ją kołysząc. Było to trudne, gdyż sama odczuwałam coraz to większy niepokój. Ściemniało się powoli, a dróżka którą szłam nie była zbyt uczęszczana. Minęłam zaledwie dwóch przechodniów, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ktoś mnie obserwuje. Nie wzięłam także torby wyposażonej w gaz łzawiący. Byłam więc bezbronna, niosąc na rękach roczną siostrzenicę mojej najlepszej przyjaciółki. Szłam chwilę czując, że zaraz mi serce z piersi wyskoczy. Odłożyłam berbecia na chwilkę do wózka, chcąc mieć wolne dłonie w razie potrzeby. Słyszałam za mną kroki. W tej sytuacji niby nie było nic dziwnego, gdyby nie to, że uczucie niepokoju nasilało się z każdą sekundą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top