Rozdział 31
Tuż po zamknięciu oczu oddałam się w objęcia Morfeusza. Bóg snów nie był jednak dla mnie łaskawy i po raz kolejny przysłał do mnie Ikelosa i Fantasosa... W marze znajdowałam się w lesie. Wyraźnie dostrzegałam na sobie spojrzenia zwierząt. Dochodziło do mnie także okropne wycie wilków. Byłam przerażona bardziej niż zazwyczaj. Głównym powodem tego był całkowity brak siły. Ledwo przeplatałam nogami. Dodatkowo wciąż czułam ból na całym ciele. Coś jakby ukłucie milionem szpilek. Próbowałam biec, ale to na niewiele się zdało. Potknęłam się już po kilku sekundach. Chciałam się czołgać, lecz było to przyczyną jeszcze większego cierpienia.
Byłam przekonana, iż właśnie nadszedł mój koniec. Zamknęłam zatem oczy i wiłam się w agonii. Wtem usłyszałam dobrze mi znany szyderczy śmiech. Uniosłam więc powieki, chcąc upewnić się kto jest jego właścicielem i przygotować na ostateczny cios. Natychmiast ujrzałam nad sobą ogromną głowę Mariusza. Zdezorientowana zaczęłam rozglądać się wokoło. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, iż zarówno ja, jak i las jesteśmy miniaturowych rozmiarów i znajdujemy się na dłoni tego szaleńca. Oba wilki z moich koszmarów stały u jego boku. Czarny patrzył na mnie kpiąco, nie kryjąc nienawiści. Spojrzenie białego było zaś rozdzierająco smutne, współczujące. W jego oczach widziałam poczucie porażki i zwątpienie. Mężczyzna, w którego rękach leżało moje życie, znęcał się nade mną. Nieustannie przeszywał moje ciało igłami. Po torturach trwających całą wieczność znudził się i postanowił mnie uśmiercić. Zamachnął się sztyletem z całych sił i wbił go w moje... zgięcie łokcia. Nie rozumiałam tego, ale nie miałam czasu myśleć, gdyż już po chwili nastała ciemność. Zasnęłam. Ponownie...
Obudziłam się w gwałtownych konwulsjach, mając drgawki. Było mi strasznie zimno i mokro. Rozejrzałam się dookoła. Znajdowałam się w jakimś zbiorniku wodnym. Wokół mnie pływały kry. Nieznana mi moc wciągała mnie pod powierzchnię. Zaczęłam się topić. Ostatkiem sił uczepiłam się jednej z tafli lodu i zaczęłam wzywać pomocy. Krzyczałam tak głośno jak mogłam, ale nikt nie przychodził. W oddali stał rozbawiony Mariusz w towarzystwie wilków. Byłam bezsilna. Nie mogłam dłużej opierać się wirowi. Z desperacji i rozczarowania uroniłam kilka łez. Już nie wrzeszczałam wniebogłosy. Jedynie cichutko błagałam swój dobry omen o ratunek. Widziałam, iż chciał przyjść, ale coś go powstrzymywało. Byłam przekonana, że nie zdoła tego przezwyciężyć. Pozbyłam się resztek nadziei i pogodziłam z losem.
-Nie musisz mi pomagać. I tak cię kocham, mój cudowny wilku... -wyszeptałam do niego pocieszająco i puściłam krę.
Mój dobroczyńca zawył rozdzierająco i rzucił się pędem w moim kierunku. Momentalnie z jego ciała zaczęła wypływać strumieniami czerwona ciecz. Dobiegłszy do mnie zanurzył się w wodzie i wyciągnął mnie na powierzchnię. Zaraz potem padł nieprzytomny na taflę, wijąc się z bólu. Nie wiedziałam co mam robić. Jak mogę mu pomóc. Gładziłam więc jedynie jego futro, pozlepiane krwią. Chciałam zatamować krwotok, ale ran było zbyt wiele. Zwierzę spojrzało się na mnie smutno i ciepło zarazem, a chwilę potem wyzionęło ducha.
Byłam zrozpaczona. Zamknęłam jego martwe ciało w uścisku i płakałam. Tak po prostu, zwyczajnie. Chciałam zniknąć. Nie było ważne to, że moi wrogowie są tak blisko mnie. Nic nie miało znaczenia. Kiedy brakło mi sił, położyłam sobie jego głowę na kolanach i nieustannie ją głaskając mówiłam mu, ile dla mnie znaczy. Nie wiem jak długo to trwało, ale później zmęczona szlochem oddałam się mrokowi w panowanie.
Nie mam pojęcia po jakim czasie odzyskałam świadomość. Znajdowałam się w łóżku, a obok mnie leżała mama. Na krześle zaś siedział Jakub, pochylający się nade mną i bawiący się moimi włosami. Zanim zdążyłam pomyśleć zarzuciłam mu ręce na szyję, płaczą ze szczęścia.
-Kuba, ty żyjesz! -wyszeptałam z ulgą, całując go w policzek.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top