Rozdział 10

Tej nocy w moich marach robiłam to co zwykle, lecz zaobserwowałam jeden dodatkowy szczegół. Tym razem nie byłam w lesie sam na sam z bestią. W oddali, w ciemnościach coś się świeciło. W spojrzeniu nieznanego mi obserwatora tańczyły iskierki ognia. Były przerażające, a zarazem tak zachwycające. Z jednej strony odpychały, a z drugiej nie można się było im oprzeć. Przez jakiś czas patrzyłam się w nie jak urzeczona. Mogłam to robić, biegnąc równocześnie, ponieważ przemieszczał się w tym samym tempie co ja. Chciałam podejść do tego czegoś, ale nie widziałam nic poza jego oczami. Nie mogłam stwierdzić czy było ze mną czy przeciw mnie. Miałam jednak nadzieję, że chce mi pomóc. Głęboko w to wierzyłam. Musiałam jednak nieustannie biec. Wszystko poza tym drobiazgiem pozostało niezmienne.

Nadal budząc się czułam na nodze ranę po ugryzieniu, nadal byłam wystraszona. Ale miałam coś, co mogło nadać wszystkiemu sens. Pomóc potoczyć się w jedną bądź w drugą stronę. Wszystko było lepsze od przeżywania tego koszmaru każdej nocy na nowo. Przekręciłam się na drugim bok i sięgnęłam po telefon. Było dwadzieścia po trzeciej. Za oknem panował mrok. Poszłam więc do toalety na szybkie siku i wzięłam książkę do fizyki ze sobą do łóżka. Postanowiłam się pouczyć i tego dnia poprawić ocenę. Chciałam tego dokonać aby nie mieć zaległości chociaż z tego przedmiotu. Mój wychowawca natychmiast doniósłby o wszystkim mamie a ona miało już wystarczająco problemów. Nie chciałam by przejmowała się dodatkowo moimi stopniami.

Zakuwałam przez bite 2 godziny. Sądziłam, że to powinno wystarczyć mi na to, bym zaliczyła odpowiedź na trzy. Nienawidziłam fizyki i jej nie rozumiałam. O ile teoria nie była problemem, o tyle praktyka sprawiała mi ogromne trudności. Jako, że zostało mi jeszcze nieco czasu, postanowiłam się zdrzemnąć. Spałam krótko, lecz spokojnie. Nic mi się nie śniło. Ostatnim czasy lubiłam ten rodzaj snu. Krótkie drzemki podczas których mój mózg nie zdążył nawet wpaść w fazę nocnych fantazji były lepsze od niekończących się koszmarów. Po nich przynajmniej moje funkcje życiowe nie były aż tak zaburzone. Wyszykowałam się do szkoły i wyszłam z domu.

Dzień był zimny. Padał deszcz. Ogólna szarość i melancholia. Nienawidziłam takiej pogody. A okazało się, że ta sobota miała za sobą kilku przyjaciół. Lało przez cały tydzień. Bez chwili wytchnienia. Miałam dość.

W niedzielę wstałam jak zwykle w środku nocy. Czułam, że się duszę. Pot spływał po całej powierzchni mojego ciała. Trzęsłam się. Chciałam wyjść na zewnątrz, a jednocześnie panicznie bałam się tego, co może mnie tam spotkać. Otworzyłam okno, próbując wtłoczyć trochę powietrza do płuc. Na próżno. Otworzyłam oczy. Było ciemno, okropnie ciemno. Czułam lęk, ale górę nad nim wzięła potrzeba oddychania. Wyjęłam więc notes i długopis z szuflady biurka, wyszarpałam kartkę i szybko napisałam: "Poszłam się przewietrzyć. Zaraz wrócę." Później włożyłam pierwsze spodnie jakie wpadły mi w ręce i wyjęłam spod poduszki mój ulubiony kocyk w kształcie niedźwiadka. Zarzuciłam na ramiona sweter i opatuliłam się moim ukochanym miśkiem. Przypięłam Shimmy'emu smycz i wyszłam. Usiadłam na ławce przy bloku, i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że już wychodząc byłam całkiem spokojna. Teraz jednak dopadła mnie panika. Ja na serio nie przepadałam za brakiem oświetlenia.

Piesek biegał wokół mnie, a ja czułam, że marznę. Wzięłam więc go na kolana, aby było nam cieplej. Go także opatuliłam kocem, ale i tak czułam przeszywający chłód. Jednakże nie chciałam iść do domu. Czułam coś, do czego nie chciałam się przyznać nawet przed sobą. Tęskniłam za nim.

Nie widzieliśmy się już prawie od tygodnia... Nachodziła mnie obawa, że być może o mnie zapomniał. Ale w sumie to nawet nie wiedziałam, czy miał o czym. Przecież tylko widzieliśmy się parę razy, i to luźno, bez umawiania czy czegokolwiek. Teraz akurat byliśmy umówieni. Przynajmniej taką miałam nadzieję... Nasze spotkanie miało się odbyć za tydzień. Mieliśmy sprzedawać informacje o sobie. Ale nie omówiliśmy ani pory ani miejsca.

Wtedy nie wydawało mi się to tak istotne. Liczyłam na to, że zobaczymy się do tego czasu jeszcze parę razy. Ale tak się nie stało. I chyba już nie stanie. Nie chciałam czuć tego co czułam. Pękało mi serce. Z powodu pana Tajemnicy, o którym kompletnie nic nie wiedziałam, i z którym oficjalnie nie zawiązywałam żadnej znajomości. Czułam, że więcej go nie zobaczę. Być może przez mój nacisk. Nie powinnam go w żaden sposób zmuszać do gadania o nim skoro tego nie chciał. Pewnie go wystraszyłam.

Siedziałam tam jeszcze przez pewien czas. Tuliłam z całych sił Shimmy'ego, a łzy spływały po mej twarzy. Później ronienie łez zamieniło się w płacz, a ten w niemy szloch. Nie mogłam uwierzyć w swą głupotę. Właśnie ryczałam z powodu prawie obcego dla mnie faceta. I dopiero pomyślawszy o tym, dostrzegłam tą subtelną rozbieżność pomiędzy "tak" lub "nie", a "prawie". Zrozumiałam, że "prawie" robi ogromną różnicę.

Nie chodziło mi jednak o Jakuba. Chodziło mi o to, że czułam niezwykle przepastną pustkę, nie po nim, lecz po tym wszystkim co utraciłam w życiu. Utraciłam choć właściwie nie zdawałam sobie sprawy z posiadania tego. Zaśmiałam się w głos połykając część słonawego płynu obficie płynącego po mej twarzy, puściłam psa i poszłam do domu.

Położyłam szczeniaka obok siebie na łóżku i wyszeptałam do niego kilka miłych słówek, po czym sięgnęłam po mój zeszyt, leżący na samym dnie szafki. Napisanie go poleciła mi pani Ewa, a ja uznałam to za dobry pomysł i odtąd co jakiś czas wyciągałam go z niej by przepisać kolejne kilka strof. Nic wielkiego, kilka cytatów, fragmentów piosenek lub po prostu jakieś sentencje. Wpisałam to, co mi przyszło na myśl i położyłam go na biurku. Bolała mnie głowa. Po chwili padnięta oddałam się w objęcia Morfeusza. Spałam niespokojnie, ale aż do rana.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top