Rozdział I

Kamil jak zawsze rano szedł na poranną przebieżkę, wesoło pogwizdując.  Niekorzystna aura mu nie przeszkadzała.  Czy to deszcz, czy to śnieg, kochał biegać. Był od tego uzależniony. Uwielbiał, jak endorfiny krążyły po jego ciele, od razu poprawiał mu się nastrój. Tym razem było inaczej, kiedy otworzył drzwi na zewnątrz, zamarł. Przeszła mu ochota na bieganie. Padł na kolana i naciągnął rękawy bluzy termoaktywnej na dłonie, i odgarnął śnieg o różowym zabarwieniu z ciała, o które się prawie potknął.

Gwałtownie się zerwał z kolan,  kiedy rozpoznał ofiarę. Z jego ust wydobył się dziewczęcy pisk i upadłby na zwłoki Norwega,  gdyby nie złapały go silne ręce należące do pewnego niemieckiego,  niezmiernie pewnego siebie,  aczkolwiek miłego blondyneczka.

— Nic ci nie jest?  — zapytał Polaka, po czym zwymiotował,  kiedy zauważył, co wyprowadziło szatyna z równowagi. Niemiec zaczął liczyć do dziesięciu: — Ein,  zwei, drei... — Wziął kilka głębokich, aczkolwiek szybkich uspokajających wdechów i wydechów i rzekł: — Mam nadzieję, że nie dotykałeś go... — Spojrzał na mokre rękawy bluzy Kamila. — Gołymi rękoma.

Stoch pokręcił tylko nieśmiało głową. Był w szoku.  Jeszcze wczoraj grał z Fannemelem w karty,  a teraz Norweg leżał przed nim martwy.

Freund pokiwał głową ze zrozumieniem i poprawił czapkę, która zsunęła się z głowy Kamila na czoło, praktycznie zasłaniając piękne oczy o barwie zachmurzonego nieba, w których zbierały się łzy.

— Bardzo dobrze. Odprowadzę cię do pokoju. I pamiętaj. Nigdy cię tu nie było, nic nie widziałeś, nic nie słyszałeś i nic nie wiesz. Rozumiesz?  Nie wychodziłeś z pokoju, tylko smacznie spałeś. Rozumiesz?  Cokolwiek by się nie działo, nie wychodź. Rozumiesz?

— Ale co ty chcesz zrobić? — zapytał Polak,  którego strach przestał paraliżować.  Bliskość Niemca działała na niego kojąco. Czuł się bezpiecznie w jego ramionach i ufał mu,  chociaż sam nie wiedział czemu.

— Nic — szepnął cicho, łaskocząc
swoim oddechem płatek ucha niższego mężczyzny.

Niemiec czuł się niezręcznie. Po plecach przeszedł go dreszcz. Ktoś ich obserwował.

Chwycił drżacą brodę Polaka pomiędzy kciuk i palec wskazujący. Drugą dłonią otarł słone łzy spływające po policzkach Kamila i pocałował go.

Stoch patrzył na Severina z niedowierzaniem, ale nieśmiało odwzajemnił pocałunek. Po raz pierwszy całował mężczyznę, ale niczym nie różniło się to od całowania kobiety. Tylko wargi Niemca były szorstkie, popękane, a sam pocałunek mocniejszy,  twardszy i zarost delikatnie drapał jego policzki.  W sumie jednak podobało mu się to uczucie. Rozchylił bezwiednie usta i pozwolił Niemcowi na odkrywanie ich wnętrza. Freund nie omieszkał z tego skorzystać  i językiem badał śnieżnobiałe zęby Kamila i trącał jego język, drocząc się z szatynem.
Pocałunek stracił resztki niewinności i przerodził się w bardziej namiętny.
Polak jęknął. Czuł smak Niemca. Musiał jeść truskawki,  bo ich smak tłumił nieprzyjemną gorycz wymiocin. Mimo to po  jego ciele przyjemność rozchodziła się falami o różnym natężeniu, ale to go otrzeźwiło. Odsunął się od Niemca, na którego opuchniętych od pocałunku wargach wykwitł arogancki uśmieszek.

Zapanowała między nimi niezręczna cisza.

— J-ja  n-nigdy n-nie...

— Całowałem się nad zwłokami — dokończył Niemiec

Kamil uśmiechnął się nieśmiało. Z jego oczów biła niewinność, którą Severin chciał pielęgnować, by nigdy nie zginęła.

— To też — wyznał Polak,  którego policzki ozdobił szkarłatny rumieniec, który powstał ni to z zimna, ni to z zawstydzenia, a którego barwy mógł pozazdrościć nawet najbardziej dojrzały pomidor.

— Chodźmy już — powiedział i złapał Polaka za ramię.

Kamil podążył za nim, a jego serduszko biło tak bardziej radośnie.

***

On stał ukryty za drzewami i obserwował całą interakcję pomiędzy zawodnikami. Czuł, że miłość, aż od nich promieniuje. Dwóch pozornie różnych ludzi szukało wspólnej drogi. Aż żal było to niszczyć. Jednak Freund był za dużym zagrożeniem, a ze Stochem chętnie by się zabawił,  zanim poderżnąłby mu gardło i porzucił gdzieś w lesie.

Teraz jednak nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał poczekać, aby sprawa trochę ucichła.

Zniknął między drzewami,  niezauważając, że kawałek bluzy podarł się, kiedy przedzierał się przez krzaki i został na jednej z niewielkich gałązek.

Stanowiło to trop dla wytrawnego detektywa,  którego jeszcze nie było na miejscu zbrodni.

A może był? Tylko nie wiedział, że jest materiałem na śledczego.

-----------------
Rozdział pierwszy za nami. Mam nadzieję, że Wam się podoba.

Pozdrawiam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top