Rozdział 5
Nadeszła zima, ponowne pisanie listów do Św. Mikołaja i śnieg za oknem. I jeśli ktoś mi kiedyś powie, że w święta nie dzieje się magia, to będzie u mnie na czarnej liście.
Dzieci zawsze dostawały drobne upominki, więc tutejsza choinka była ciasno otoczona. Każdy chciał jak najszybciej dostać swój prezent. Nawet Agnieszce udzielił się dobry humor i szukała swojego podarku. Znalazła go głęboko pod choinką. Położyła się na podłodze i sięgnęła po niego. Był lekki i prostokątny. Podniosła go do ucha i potrząsnęła. Cisza. Niepewnie odwijała czerwony bożonarodzeniowy papier, a w środku było ozdobne pudełko. Trzęsącymi się rękami podniosła pokrywkę i zobaczyła kopertę. Otworzyła ją i otworzyła usta ze zdziwienia. Rozejrzała się, aż w końcu dostrzegła panią Izę. Kobieta skinęła głową i szeroko się uśmiechnęła. Agnieszka odwzajemniła uśmiech, mocno zacisnęła palce na kawałku papieru i jeszcze raz przeczytała wiadomość.
Pakuj się, zabieram cię do nowego, prawdziwego domu.
Pani Iza
Agnieszka schowała kartkę do pudełka, wzięła mnie za łapkę i wstała. Jeszcze raz zerknęła na pudełko i rzuciła się biegiem do opiekunki.
— Dziękuję — wyszeptała przez łzy, tuląc się do niej.
***
Dzieci ubrane od stóp do głów w szaliki i czapki, żegnały się z Agnieszką, Bartkiem i Anią. Tak, oni też znaleźli nowy dom. Razem.
Stali się nierozłączni, a łącząca ich więź urzekła tak pewne małżeństwo, że postanowili adoptować oboje. Teraz dom Bartka i Ani od domu Agnieszki dzieliło tylko dziesięć minut drogi.
Cała trójka szła przodem, ciągnąc za sobą swoje małe walizki. Natomiast z tyłu szła pani Iza z mężem Stefanem oraz państwo Groniak.
— Proszę, wejdź, kochanie, to twój nowy dom — powiedziała pani Iza.
Dziewczynka niepewnie nacisnęła klamkę i otworzyła drzwi. Gdy tylko przekroczyła próg usłyszała głosy innych dzieci, które z radością nadbiegały z każdej strony domu. Po schodach biegł mały Mikołaj, na oko miał może ze cztery lata. Z kuchni wyszedł Michał, mój Michał, na rękach trzymał czarnego kota z białym krawatem pod szyją. Z salonu wybiegło dwoje dzieci, które wyglądały na siedem lat. Był to Filip i Gosia, bliźniaki. Cała ta gromadka nas otoczyła i zasypała gradem pytań. Tylko najstarszy, piętnastoletni Michał stał cicho i uśmiechał się do mnie. Na pewno do mnie, bo to był uśmiech numer trzy, który sam wymyślił, kiedy był mały. Zawsze tą miną informował mnie, że zaczyna mówić szyfrem, a potem, że kończy.
Agnieszka zrzuciła szybko buty i kurtkę, żeby dogonić uciekające dzieci. Państwo Staros stali w przedpokoju i uśmiechali się od ucha do ucha.
— Tadziu... Mam rodzinę, która mnie naprawdę kocha - powiedziała dziewczynka wieczorem w łóżku. — Warto było cierpieć, ale tera jestem naprawdę szczęśliwa. Droga do spełnienia marzeń nie jest prosta, ma wiele przeciwności, ale warto nią iść i nie poddawać się. — Pocałowała mnie w nos i zasnęła.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top