Rozdział 7
Szanuj innych a oni będą szanować ciebie...
Patrick
Słysząc pytanie dziewczyny spiąłem się. Nikt nigdy w taki sposób nie pytał o moje dłonie. Właśnie w jaki sposób? Otwarty, dosłowny, bez owijania w bawełnę. To była dla mnie nowość, która niekoniecznie mi się podobała. Dlatego może zareagowałem tak, nie inaczej. Chciałem wpierw na nich nakrzyczeć, zmieszać z błotem i grom wie co jeszcze. Wiedziałem jednak, że ja jak i ona mamy tyle samo rzeczy które możemy sobie nawzajem wypomnieć. Drugim faktem było to, że oboje wiedzieliśmy jak smakuje ból i żadne z nas go nie chciało. Dlatego jedyne co mogłem w tej sytuacji zrobić, to odejść. Wyszedłem z salonu by podążyć w kierunku pokoju, gdzie miałbym święty spokój. Jednak nic nie jest tak jakbym chciał.
-Kochanie, pokaż dzieciom ich pokój.
Mama wiedziała jak mnie dobić choć robiła to nieświadomie. Udając wniebowziętego tym przywilejem, odparłem krótko;
-Oczywiście.
Wracając do Hope i Xaviera, powiedziałem chłodno;
-Do pokoju, za mną.
Nie patrzyłem czy ktokolwiek za mną idzie. Szedłem przed siebie na piętro, zatrzymałem się przed drzwiami znajdującymi się naprzeciw moich.
-To wasz pokój - powiedziałem wskazując ruchem głowy na drzwi.
Wszedłem do swojego pokoju, którego drzwi zawsze są lekko otwarte bym nie miał problemu z ich otwarciem. Przymykając je lekko, spojrzałem przez wizjer by móc podglądać moich "sąsiadów". Obserwowałem ich dziwne zachowanie. Hope sięgnęła ku klamce otwierając powoli drzwi. Weszła niepewnie do pokoju a za nią szedł Xavier.
-Hoppy jak długo tu zostaniemy? - zapytał
-Nie wiem Xav. Miejmy nadzieję, że nie będzie tak jak wcześniej.
-Dlaczego nie mogłem porozmawiać z Patrickiem?
Przyłożyłem ucho do drzwi by móc usłyszeć dokładnie każde słowo, jednak oboje zniknęli za drzwiami a jedyne co słyszałem to dźwięk stłumionej rozmowy. Wzdychając po części ze smutku po części z frustracji, podszedłem do okna. Na zewnątrz nie padał deszcz co mnie jeszcze bardziej zasmuciło bo oznaczało to, że dzisiejszego wieczora nie ujrzę dziewczyny w białej sukni, która tańczy boso w rytm deszczu. Zdejmując górną część odzieży, podszedłem do lustra, które pokazało mi okrutną prawdę. Miałem rozbudowane i wyćwiczone ciało niczym niejeden model z okładki magazynowej. Zdejmując spodnie, podszedłem do łóżka, gdzie zacząłem zdejmować protezy, jedna po drugiej. Odkładając je na szafkę, spojrzałem na siebie. Byłem bezbronny. Układając się na łóżku, po raz kolejny mój wzrok spoczął na wiszących fotografiach.
-Zawiodłem cię tato. Wybacz mi... - szepnąłem przez łzy
Chowając twarz w poduszce, płakałem. Przed oczami miałem obraz siebie na zawodach w jeździe figurowej. Gdybym nie poszedł do tego klubu, może i bym je wygrał. Może bym na nich był...
Nim zasnąłem miałem dziwne uczucie, że ktoś mnie podgląda...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top