Rozdział 5
Przecieram zaparowane lustro, odsłaniając odbicie. Jestem nadzwyczaj blada, przez co moje malinowe usteczka wydają się dojrzalsze. Prysznic był gorący, ale nijak nie zrobił wrażenia na układzie krwionośnym. Zaróżowiłam się, ale strach zaraz pozamykał zbędne żyłki.
Czym się tak stresuję? To tylko spotkanie z Malfoyem. Tylko.
Och, Hermiono, doskonale wiesz, że kryje się za tym coś więcej, słyszę przemądrzałą siebie w środku.
Coś więcej... Dość. Chcę tylko, wyłącznie, jedynie porozmawiać z Draco. Tylko porozmawiać z Draco i wybadać go. Jedynie sprawdzić jego zamiary. Pozostać na wyłącznie stopie koleżeńskiej. Wczoraj mnie zaciekawił, a zaciekawiona ja muszę drążyć, aż zobaczę dno — wtedy mam pewność, iż wiem, że odkryłam wszystko.
Jeden ruch różdżką i moje włosy są suche. Nadgarstek tańczy z gracją, aby ułożyć ulubioną fryzurę. Później tonizuję skórę i nakładam krem przeciwzmarszczkowy — no w końcu jestem już po trzydziestce. Owinięta ręcznikiem wychodzę.
Wielka szafa w sypialni to był strzał w dziesiątkę, byłoby tylko lepiej, gdybyśmy poświęcili jakieś małe pomieszczenie na garderobę; jednakże podczas planowania, żadne z nas nie wpadło na podobny pomysł. A szkoda.
Przesuwam komplet za kompletem.
A może coś mniej oficjalnego? Mój wzrok wędruję na koniec szafy, gdzie nie rządzą garsonki, a zaczyna się imperium ubrań casualowych.
Chyba żeś zwariowała, Hermiono! Przecież to twój szef, a nie kolega.
Więc zostaję w eleganckiej części szafy. Do czerwonej, ołówkowej spódnicy dobieram kremową koszulę, zapinaną na pokryte jedwabiem guziczki, z dziewczęcym żabotem, golfiastym kołnierzykiem i lekko opiętymi rękawami. Rzucam wszystko na łóżko i kucam przed rzędem szuflad. Z pierwszej wyciągam rajstopy. Przy drugiej zatrzymuję się na dłuższą chwilę. Wyciągam stanik, miętosząc cielistą koronkę między palcami, mając zapewne nieodgadniony wyraz twarzy. W sumie wyobrażam sobie, iż tak zamyślona muszę wyglądać jak ten przysłowiowy kot załatwiający się na pustyni. Trapi mnie myśl niedorzeczna... Może powinnam przygotować lepszą bieliznę? Tę myśl niedorzeczną motywuje myśl jeszcze bardziej powalona — że być może... tak hipotetycznie... istnieje przecież taka możliwość... że będę musiała się... komuś... pokazać w tej bieliźnie. Nie, żeby od razu Malfoyowi. Kto wie, co nas spotka? Rozpędzona ciężarówka? Roztargnienie przy teleportacji? Przygodny seks... Tak, tylko na wszelki wypadek... ubiorę coś... ładnego. Znaczy coś, czego wstydzić się nie będę musiała. Rzecz jasna... Idąc tym tokiem rozumowania, sięgam po pudrowo-różowy komplecik zakupiony jakiś czas temu na "specjalną okazję". Malutkie różyczki oplatają miseczkę, tworząc ostatecznie wianuszek wokół ukrytego pod cieniutką siateczką sutka, na froncie zaś majteczek podobna siateczka z kwiatowym motywem ma zasłaniać, nie zasłaniając, wzgórek.
Chyba jeszcze mam czas, aby się całkowicie ogolić?
***
No i zdążyłam. Ze wszystkim. Nawet się trochę pomalowałam.
Pyknięcie i jestem na miejscu. Już otwieram usta, żeby przywitać się z Judith, ale słowa więzną mi w gardle. Sekretarki nie ma. Jest tylko uporządkowane biurko, za którym nikt nie siedzi. Kominek jest wygaszony, a świateł nikt nie zapalił; nie jest ciemno jedynie dzięki mlecznym szybom drzwi od biura Malfoya oraz blasku wpadającemu z korytarza przez małe okienko.
— Ma dziś wolne — słyszę, gdy zaciekawiona błądzę wzrokiem po pomieszczeniu. Natrafiam na niego. Stoi, trzymając uchylone skrzydło drzwi.
— Dzień dobry, Dra...
Oczy, przyzwyczajające się do półmroku, dostrzegają nieformalny ubiór Malfoya. Luźny T-shirt, dżinsy oraz... klapki... A ja ubrałam się tak oficjalnie.
— Gotowa?
Pytanie czysto grzecznościowe i bardzo retoryczne, gdyż jeden krok wystarczy, żeby chwycić mnie pod ramię, a następnie użyć teleportacji.
Pyknięcie i jesteśmy... w apartamencie. W jego apartamencie?
Stoimy w salonie; ten jest połączony wyspą z kuchnią. Za oknami sięgającymi podłogi i sufitu rozciąga się widok na Londyńskie wieżowce. Szare bryły kąpią się w różowych smugach zwiastujących wschód słońca; niebo przybiera błękitną barwę poprzecinaną szarością i bielą nielicznych chmur, zapowiadając piękną, mroźną pogodę. Na ścianach wiszą obrazy. Żadne czarodziejskie, ruchome portrety. Nie. Tutaj króluje sztuka nowoczesna o swoim dziwnym, abstrakcyjnym, kanciasto-okrągłym wyrazie. Nad kominkiem widzę nieruchome fotografie — skromne przedstawiają Draco, jego matkę oraz Blaise'a. Czy jeszcze nie pożegnał się z byłym kochankiem? Jest ich może tuzin; połowa w czarnych, a połowa w złotych ramach.
Mieszkanie Draco jest czyste w swoim wystroju. Jak z katalogu. Jakby nikt nie włożył w to miejsce swojego ja. To czysta myśl projektanta.
— Co? — Wciąż się rozglądam. — Dlaczego tutaj?
Puszcza moje ramię. Dopiero teraz pojęłam, że trzymał je przez ostatnie sekundy. Na skórze nagle osiada chłód.
— Masz dziś wolne.
Nie wiedząc, co zrobić z dłońmi, ale i żeby nie wydawać się bezbronną i uległą, układam je na kolcach biodrowych.
— Od kiedy to zarządzasz moim czasem? — pytam zaczepnie.
— Od kiedy pracujesz w mojej firmie.
— Słuszna uwaga — przyznaję i natychmiast odwracam głowę, żeby nie dojrzał kwitnącego na moim licu rumieńca. — Wow... Ekhem... Ładne mieszkanie...
— Z ładnym widokiem.
Wskazuje brodą na okna.
— Tak, widać cały Londyn.
— Nie cały.
— Nie łap mnie za słówka. — Zapada cisza. Co mam powiedzieć? A on stoi i patrzy się na mnie wyczekująco. — Ekhem... więc...
— Dać ci coś na gardło?
Unosi brew lekko rozbawiony. Jest niezręcznie, a przynajmniej z mojej strony. On jest na swoim terenie i on zna własne zamiary. Ja nie mam pewności, czego on chce i czy ja chcę tego, co on.
— Nie trzeba. Ekhem. — Szlag, Hermiono! Znowu?! — Znaczy, ja nie... Więc co z tym śniadaniem?
Draco się uśmiecha.
— Chodź.
Odwraca się, a ja podążam za nim, starając się ukryć zdenerwowanie.
— Usiądź tutaj. — Wskazuje barowy stołek przy wyspie, a sam staje przy zlewie, aby umyć ręce.
— Niezbyt oficjalne to śniadanie — zauważam.
— Dziś masz wolne — mruczy, nie spoglądając na mnie. Wyciera dłonie o ręcznik powieszony na drzwiczkach od piekarnika.
Doznaję olśnienia. Tyle tu mugolskich sprzętów! Całe wyposażenie kuchni jest mugolskie. Kusi mnie, żeby zapytać, ale... Nie spodziewałam się tego. Nie wyglądał na takiego, co zastępuje magię elektroniką.
Kusi mnie... i kusi... Wrodzona ciekawość wreszcie zwycięża nad chęcią uszanowania jego prywatności.
— Mieszkasz jak mugol.
— To mugolskie mieszkanie, w mugolskim bloku. Ostatnio sąsiedzi narzekają na sekundowe braki zasilania.
Wyciąga mleko, mąkę, jajka, twaróg...
— Tak... ale zero magicznych sprzętów? — Pokazuję na ścianę nad kominkiem. — Ty nawet nie masz zaczarowanych portretów.
Marszczy brwi, rzucając mi spojrzenie znad ramienia.
— To mugolskie mieszkanie. Czasem zapraszam tutaj... mugoli. Jestem ostrożny.
— Draco Malfoy spoufala się z mugolami?
— Czasem muszę ponegocjować...
— Ale w swoim mieszkaniu?
— Dobrze, Hermiono, powiem ci coś, bo twoja dziennikarska dociekliwość nie da mi spokoju. — Opiera się o kant blatu; jego ręce są skrzyżowane, a broda uniesiona. Patrzy na mnie spod długich rzęs. W tym świetle wygląda zdumiewająco dobrze. — Zapraszam tu kobiety. Czasem. Raczej rzadko, bo nie mam zbyt wiele czasu, żeby chodzić na randki. Nie mam też ochoty chodzić na randki. Raczej wolę... zejść do pobliskiego pubu i poderwać kogoś na jedną noc. W tym pubie jeszcze nigdy nie spotkałem czarodzieja. Kupiłem to mieszkanie miesiąc temu. Przebywanie wśród mugolskich rzeczy pozwala mi zapomnieć o Blaisie. Życie po mugolsku mnie uspokaja i... trwoni czas, bo wiele rzeczy czarami mógłbym załatwić szybciej...
— Zaraz — wtrącam się. — Chcesz zapomnieć o Blaisie, a masz jego zdjęcie na ścianie? — Wskazuję palcem, chociaż nie wypada, na fotografię, gdzie Blaise stoi w skórzanej kurtce i z miotłą wyścigową w ręce oraz tę, gdzie jest przytulony do Draco. — Tak nie zapomnisz.
— Mam do niego sentyment. Wiele dla mnie zrobił. Zawdzięczam mu... wszystko. Nie mogę ot tak wypieprzyć wszystkiego, co z nim jest związane.
— Niech ci będzie.
Temat zakończony. Draco wraca do garów. Przygotowuje ciasto na naleśniki.
Draco gotuje samodzielnie. Coś takiego. Ja czasem sama przygotowuję jogurt z musli. Nie pamiętam, kiedy ostatnio upichciłam coś, co wymagałoby większej ilości składników, nie mówiąc o sprzęcie kuchennym. Catering dostarcza nam wszystkie posiłki z samego rana, chyba że zażyczymy sobie inaczej. Gdy jestem w domu, decydujemy się tylko na obiady i kolacje; a i to niekoniecznie. Jestem leniwa, jeśli chodzi o obowiązki domowe. Nie przepadam za garami.
Opieram głowę na kostkach, przechylając ją lekko w prawo. Obserwuję każdy jego ruch. Jest trochę nieporadny, gdy tak posługuje się robotem kuchennym, ale jest w tym coś uroczego. Malfoy, który włada sprzętem elektrycznym. Nie sądziłam, że czegoś takiego dożyję.
Przypomina sobie, że jest cicho. Może cisza mu przeszkadza? Ale gdy ciasto jest już wymieszane na gładką masę, bierze pilot od sprzętu audio, a ogromne pomieszczenie zostaje wypełnione nieprzeszkadzającą muzyką. Stanowi tło dla dalszych kroków Malfoya.
Naleśniki są tak nieoficjalne...
— To miało być służbowe śniadanie — odzywam się, gdy on załącza gaz pod patelnią.
— Z racji tego, że masz wolne, służbowe śniadanie przeniesiemy na inny termin. — Nie patrzy na mnie, ale w idealnie wypolerowanych drzwiczkach od szafki widzę jego zuchwało-rozbawione odbicie. — Dziś zjemy zwykłe śniadanie.
— Jesteś uparty i stawiasz na swoim.
— A no.
Fachowo rozlany na patelni naleśnik się smaży. Kuchnio-salon wypełnia się świeżym, słodkim zapachem.
— Nieźle pachnie.
— Mhym... — przytakuje, nie przerywając mieszania twarogu z miodem.
Szlag! Szlag! Szlag!
Co ja robię?!
Gapię się w Malfoya jak w obrazek. Rozluźniam się. Moje myśli błądzą w zakazanej okolicy. To nie tak. Nie tak powinno być.
Czerwienię się po raz kolejny. A taka harda byłam, wkładając koronki pod ubranie...
Przełykam ślinę. Robi się mi gorąco i nie jest to wczesny objaw menopauzy.
Draco przekłada naleśnika na drugą stronę, ostrożnie wkładając pod niego łopatkę i wtedy zauważa moją nietęgą minę. Marszczy brwi pytająco.
— To niezręczna sytuacja — odpowiadam na niezadane pytanie. — Może wrócę jednak do domu?
— Nie po to dałem ci wolne, żebyś spędziła cały dzień na czytaniu książek, albo nadrabianiu pracy.
Raczej na nadrabianiu pracy i przeglądaniu najnowszych wieści oraz paru rozmowach z moimi informatorami.
— Nie sądzisz, że przyznawanie mi wolnego po takim okresie chorobowego jest dość dyskusyjne?
Nie sądzisz, że całe to nasze spotkanie jest dość dyskusyjne?, dopowiadam w myślach.
— Nie. — Wzruszenie ramion. Draco zsuwa naleśnik z patelni na talerz. — Powinnaś wypocząć po tej wyniszczającej chorobie. Co to było? Grypa? — dopytuje, smarując cienkie ciasto przygotowanym przedtem serem.
Nie wywinę się.
— Coś bakteryjnego.
Zgrabnie zrolowany naleśnik ląduje przed moim nosem. Jego zapach jest uderzający; aż ślinka cieknie.
— Smacznego — rzuca krótko, kończąc dyskusję o mojej obecności tutaj. — Chcesz sosu czekoladowego?
Naleśnik wypchany serem z miodem wydaje się wystarczająco słodki.
— Nie, dziękuję. Ty nie jesz? — podnoszę nóż, który dostałam razem z widelcem.
— Mam tylko jedną patelnię. Zjem następnego.
Nad blatem wisi jeszcze jedna większa i jedna mniejsza patelnia.
— Nie masz jednej patelni.
— Dobrze. Nie mam jednej patelni. Mam ubrudzoną jedną, ale czyste są jeszcze dwie — poprawia się. — Nie chcę robić pani Jenkins za dużo roboty. To stara, poczciwa sprzątaczka.
— Nie skrzat domowy?
— Skrzatom się nie płaci, a ja muszę trwonić na coś ten cały hajs.
— Rezygnujesz z darmowej służby, żeby dać komuś pracę. Altruistycznie. I... pani Jenkins... Nie mów, że ona jest mugolaczką...
Odwraca się, aby rozlać kolejnego naleśnika po patelni. Robi idealny okrąg. Nie odpowiada. Nie ciągnie tematu braku w mieszkaniu skrzatów domowych, które tacy jak on — wywodzący się ze starych, arystokratycznych rodzin — zawsze mają na podorędziu.
A więc mugolski apartament. Mugolska służąca. Zmieniłeś się, Draco.
Patrzy na mnie ponad ramieniem.
— Smakuje ci?
Ach! Naleśnik! Tak zaaferowałam się mugolską sprawą, iż całkiem o nim zapomniałam. Grzecznie próbuję odkrojonego kawałka. Ciasto ma smak, nadzienie również. No, no. Nie tego się spodziewałam, a więc jestem pozytywnie zaskoczona.
— Tak. Jest wyśmienite — podsumowuję. Krytyk kulinarny nigdy ze mnie nie będzie.
— I zaraz będzie następny.
Przerzuca placek na drugą stronę. Ze swojego miejsca widzę, iż naleśnik jest złocisty.
— Miał być twój — przypominam.
— To zjemy go na pół, żeby uspokoić twoje sumienie, które aż krzyczy: biedny, niedożywiony Draco — mruczy z sarkazmem.
Biedny, niedożywiony Draco? W życiu bym tak nie powiedziała. W podkoszulku i dżinsach dopiero widzę jego umięśnione ciało. Niczego mu nie brakuje. Gdy na co dzień chodzi w garniturach lub luźnych koszulach, nie widać jego sylwetki.
— Nie wyglądasz na niedożywionego.
— Trochę ćwiczę. Dobrze się odżywiam.
Trochę to mało powiedziane. Na moje oko musi odwiedzać siłownię co najmniej trzy razy w tygodniu. Ma na pewno większą motywację niż ja. Powinnam częściej się ruszać, a nie tylko praca-dom, praca-dom, a czasem i w domu praca. Najgorsze, że jestem świadoma popełnianych błędów, jednak nic z tym nie robię. Mogłabym napisać poradnik dla siebie "Jak żyć lepiej" i nie zastosować się do żadnej ze swoich rad. Dlaczego tak trudno jest mi zmusić siebie do działania? To moja wina? Mojego związku? Harry'ego? A może wszystko po trochu? Czy mam wyłącznie wymówki? Doskonale wiem, że po pracy powinnam się odciąć od zagadnień służbowych, jednak ja potrafię — jeszcze jedząc zimny obiad, bo nie chce mi się podgrzać porcji — przeglądnąć konkurencyjne czasopisma, wysłać wiadomości z zapytaniami do paru osób, czy coś ciekawego się wydarzyło oraz zapisać parę pomysłów w notatniku, który zawsze noszę w torebce. W czasie wolnym należy usiąść na dupie, a nie zajmować się pracą. Jednakże, gdybym nie żyła pracą, nie byłbym tak dobra w tym, co robię.
Dawno nie usiadłam z książką na tarasie. Wczoraj wciskałam Draco najzwyklejszy kit. Ja nie korzystam z wolności. Niewykorzystane karnety na siłownie aż krzyczą, że nie potrafię realizować postanowień.
I wcale nie jestem leniem. Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jestem takim leniem czasu wolnego. Nie umiem wypoczywać. Nie umiem wykorzystać braku obowiązków, aby się najzwyklej w świecie byczyć.
Jak zapowiedział, tak robi. Gotowy naleśnik zostaje przecięty na dwie równe połowy, jedna zaś z nich wędruje na mój talerz, a druga upada na jeszcze czysty talerz Draco. Zaraz potem masa rozlewa się po patelni, a kucharz na moment zostawia swoje królestwo, aby skosztować własnych wypieków.
— Hmm... faktycznie, dobre — mówi, przełknąwszy pierwszy kęs.
— Może powinieneś zmienić zawód? — sugeruję żartobliwie.
— Lubię gotować, nie chciałbym tego znienawidzić.
— Rozumiem.
Ja też czasem nienawidzę pisaniny, chociaż deklaruję równocześnie, że ją kocham. Miłość i nienawiść tworzą pikantne związki. Bynajmniej nie nudne.
To czas dla naszych podniebień. Nasze usta służą wyłącznie do konsumpcji. I dobrze. Chwile ciszy są na wagę złota.
Bez słowa wstaje po raz pierwszy, żeby przerzucić placek na drugą stronę; po raz drugi, żeby złożyć placek i masę twarogową w jedną całość. Ja w tym czasie gapię się w szybę. Za szkłem latają ptaki. Latają lub tłoczą się na dachach, przylegając do siebie drżącymi ciałkami.
— Jeszcze? — wyrywa mnie z zadumy jego głos.
Patrzę na talerz przed swoim nosem.
— Więcej niż pół nie zjem.
— To dobrze, bo i ja nie mam ochoty na więcej.
Zjadłam praktycznie dwa całe naleśniki i na tym koniec.
Teraz możemy przejść do konkretów, co Malfoy bezzwłocznie wykorzystuje.
— Porozmawiamy?
— O czym chcesz rozmawiać?
— O tobie i Potterze.
— Co ci do tego?
— Uważam, że moi pracownicy powinni być szczęśliwi, a to się tyczy również ich związków. Szczęśliwy, pozbawiony trosk pracownik jest wydajniejszy. Jesteś w szczęśliwym związku, Hermiono?
— Nie będziemy o tym rozmawiać.
— W porządku.
Pochylam głowę, odwracam wzrok, bo czuję się zagubiona. Napotykam opór. To męska dłoń. Draco zatrzymuje moją twarz i sprawia, że wracam do punktu wyjścia. Widzę jego oczy, a w nich ogień determinacji. Mięśnie szczęki ma napięte. Jego sylwetka przysłania mi resztę świata. I nagle pojmuję. Już wiem, czego on chce.
— Draco... — wymyka się cicho z moich ust jego imię.
I nic więcej nie mówię, bo on pochyla się do mnie. Jego wargi, język penetrują moje usta w sposób bardzo pewny i zwierzęcy. Wygłodniały Malfoy napiera, przyciągając moją twarz jeszcze bliżej. A ja się poddaję, wcale nie biernie. W środku, w trzewiach eksploduje ciepło wraz z cholernym pragnieniem.
Tracę równowagę i spadam z barowego krzesła, natychmiast lądując w jego gorących ramionach. Zagarnia mnie, przyklejając do klatki, pod której szkieletem tłucze się rozpędzone serce. Ja słyszę własny puls w uszach, kiedy krew uderza w ściany tętnic.
Jak nastolatka zapalona pierwszym pożądaniem, drżącymi palcami z pośpiechem rozpinam guziki bluzeczki. On mi pomaga. Razem chcemy tego samego — żeby było szybciej, intensywniej, żywo, rychło, najlepiej natychmiast.
— Kurwa mać, Hermiono — sapie w moje usta, gdy biały materiał ląduje na podłodze, a jego oczom ukazuje się ubrane specjalnie dla niego ciało.
Jednym ruchem pozbywa się podkoszulki, a ja podziwiam, jak przy tym geście prężą się jego mięśnie. Brzuch ma twardy, nieprzerośnięty, o szczupłej talii, która następnie łączy się z szerokimi ramionami. Ma też tatuaż pod lewym obojczykiem. Runy. Nie przyglądam się długo, bo zaraz znów łączy się ze mną pocałunkiem.
Przymykam powieki. Chcę czuć więcej. Więcej smaku, więcej zapachu, więcej dotyku. Wciąż jest słodki od tych cholernych naleśników. Całuje mnie, jakby jutra miało nie być. Jakby to słońce wschodziło dla nas pierwszy i ostatni raz. Tracę dech. Brakuje mi tchu. Czasem się duszę, a czasem łapczywie nabieram powietrza, kiedy jego wargi wędrują niżej na szyję i na kość obojczyka. Jego ręce pieszczą ciało, naciskając, zaciskając się, drapiąc, tłamsząc mnie. Zagarnia mnie blisko, aż czuję wypukłość jego męskości w okolicach mojego podbrzusza, tuż nad kością łonową. Bucha od niego gorąc.
Jego ręce niechętnie zostawiają moje ciało, aby zająć się guzikiem od spodni i zamkiem. Następnie, gdy już jego penis zostaje uwolniony, podciąga moją spódnicę aż po miednicę, nieostrożnie, bez delikatności ściągając również moje rajtki wraz z bielizną.
Bez ostrzeżenia podsadza mnie na biodra i praktycznie po omacku, nie odrywając ust od mojej szyi, przenosi mnie na biały, puchaty dywanik pod kominkiem. Odrywa się na chwilę, żeby sięgnąć do tylnej kieszeni po różdżkę i rozpalić w kominku.
— Nie po mugolsku? — pytam, a mój głos jest lekko zachrypnięty, słowa zaś rozdzielone kolejnymi łapczywymi oddechami.
Patrzy na mnie, trzymając się w górze tylko na jednej ręce. Uśmiecha się, a z jego gardła wydobywa się chichot.
— Następnym razem każę ci czekać. Rozpalę ogień tradycyjnie, a gdy już będzie się paliło, zaczniemy od nowa. Dobrze?
— To będzie następny raz? — Szczerzę się jak głupia.
Prycha. Pochyla się, aby wrócić do przerwanej zabawy. Przylega do mnie całym ciałem.
— Tylko jeśli zechcesz... — mruczy mi do ucha, zanim zatopi się w moim wnętrzu.
Pierwsze ruchy wydobywają ze mnie ciche jęknięcie. Bo dawno tego nie robiłam. Bo pomimo wszystkiego jestem zaskoczona jego pośpiechem. Bo ten pierwszy ruch, mimo iż bolesny, daje mi rozkosz. Później ból rozpierania przemija i pozostaje sama przyjemność.
Podwijam miednicę, napieram na niego, bez słów przekazując mu komendy: mocniej, głębiej, właśnie tam.
Przytulam go mocno, zostawiając białe ślady na męskich plecach. Pilnuję, żeby nie uciekł mi za szybko.
Jestem cała mokra. W środku i na zewnątrz. Zimny pot spływa mi po skroni, ale mimo wszystko się nie odsuwam. Wtapiam twarz ponad jego barkiem. Jest gorąco.
Zagryzam wargi. Piłuję zęby, zaciskając szczęki. Skupiam się, bo jestem o krok od wybuchu.
I wreszcie on nadchodzi. Odchylam głowę, pragnąc zaczerpnąć pełniej powietrza. Zapełnić płuca, bojąc się, że zabraknie mi oddechu, jeśli to dłużej potrwa. Moje oczy są szeroko otwarte, widząc słońce wychodzące zza gęstych chmur; przebijające się przez mgłę ze smogu. Londyn budzi się do życia, podobnie jak i ja.
Nadchodzi i drugi. Po nim z jeszcze większą łatwością trzeci. Przed czwartym Malfoy obraca mnie twarzą do białego puchu, klęczę, opierając się na przedramieniu. Pracuje on, a moje palce mu pomagają. I wtedy nadchodzi czwarty. Ostatni.
Ruch ustaje, a lepkość rozlewa się między moimi udami, stopniowo chłodniejąc, przemieszcza się do kolan.
Draco opada obok mnie, a ja kładę się na boku, żeby spojrzeć w jego twarz. Włosy ma zmierzwione, na czole perełki potu, policzki zaś mocno zaróżowione.
— Dalej nie chcesz rozmawiać? — pyta.
— Nie — odpowiadam.
Widzę jego szelmowski uśmiech, a następnie jego twarz znika za wzgórkiem, między moimi nogami.
***
Która godzina?, pytam sama siebie, gdy rozwieram sklejone jeszcze przed chwilą snem powieki. W kominku ledwo się tli. Za oknem w połowie jest jasno, a w połowie ciemno. W dole świecą kwadraciki okien, a u góry gdzieniegdzie, między kłębami chmur przebijają się gwiazdy. Pośrodku króluje czerń.
Przewracam się na plecy i odwracam głowę w stronę Draco. Śpi. Z mroku wyłaniają się jego kształty, głównie te ostre. Szczęka, bark, kresa brzucha, kość miednicy. Rękę ma na czole; przysłania oczy. Od czasu do czasu jego członki drgają, kiedy umysł zajęty jest marzeniami sennymi.
Podnoszę się powoli, cicho, spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Na palcach przemierzam salon, zbierając ubrania. Porozrzucane jak trupy po polu bitwy. Tę walkę przegrałam. Być może przegrałam i wojnę. Pozostało jeszcze stawić się w domu i zdać raport. Później będzie z górki.
Ubrana wreszcie teleportuję się na przedpokój mojego domu. Natychmiast słyszę huk, a później pośpieszne kroki. Drzwi się otwierają, a na progu staje Harry. Jego wzrok jest rozbiegany.
— Nareszcie, Hermiono, szukałem cię wszędzie — wita się, chcąc wziąć ode mnie torebkę. Odsuwam ją sprzed jego rąk.
— Coś się stało? — pytam.
— Stało? — Mruga zdziwiony. — Nie. Ale jest środek nocy. Martwiłem się.
Środek nocy. Pięknie.
— Niepotrzebnie — mówię cicho.
Zapada cisza, bo Harry zauważył, że nie wyglądam normalnie. Mruży powieki, przyglądając się sterczącym na wszystkie strony włosom, rozmazanemu pod oczami tuszowi. Z konsternacją przyjmuje widok podartych rajstop i niechlujnie, po omacku zapiętej bluzki.
— Cz-czy... — jąka się niepewnie — tobie... coś się stało?
Opuszczam wzrok. Jak mogę patrzeć mu w oczy? Jak w ogóle śmiałabym to robić po całym niegodziwym dniu w objęciach innego?
— Harry... przykro mi... wyprowadzam się.
— Wyprowadzasz?
Patrzę na niego, ale zaraz pochylam głowę.
— Ja... Zrobiłam dziś coś... coś, po czym... nie możemy już być razem.
Cofa się, wchodząc do salonu.
— Co zrobiłaś?
Nie chcę go widzieć.
Nawilżam usta. Robię wdech. No dalej. Słowa utknęły i nie chcą wyjść na zewnątrz. Słyszę to w głowie, wiem, jak powinno wyglądać to zdanie, ale gardło boli. Zbiera mi się na płacz.
— Spędziłam cały dzień — wdech, wydech — z innym mężczyzną. — I dla jasności dodaję: — Zdradziłam cię.
— Rozumiem.
Po moich słowach opada na fotel, a jego głowa smętnie spada na rozłożone dłonie.
— Spakuję się.
Zrywa się na równe nogi. Podchodzi bliżej.
— Możesz zostać. — W jego głosie tli się płaczliwa nuta. — Nie wyrzucam cię.
— Powinnam już iść — mówię stanowczo, aczkolwiek smutno.
Nie spodziewałam się tego. Liczyłam na gromy, złość i rzucanie talerzami, mimo iż to nie do końca pasuje do Harry'ego. Wolałabym, żeby wylał na mnie swoją frustrację. Zszokowana wychodzę z salonu do sypialni.
On podąża za mną.
— Idziesz do niego?
— Nie — odpowiadam krótko, przywołując torbę, a zaraz potem rzucając zaklęcie pakujące ubrania. Wszystkie się mieszczą, jedno za drugim osiadając we wnętrzu walizki.
— Masz gdzie mieszkać?
Marszczę czoło. Czemu nie pyta, ile to trwa, czy kocham mojego kochanka? Czemu nie zadaje standardowych pytań na wypadek zdrady, o ile takie istnieją.
On się o mnie martwi. Jest zasmucony, może nawet zły, ale przede wszystkim bije od niego ogromna troska o mnie. Powinnam się była tego spodziewać. Bardzo mnie kocha i jestem całym jego światem, jeśli tylko nie zajmuje go praca. On był całym moim światem, gdy mnie nie zajmowała praca. Kiedyś. Teraz się to zmieniło na tyle, że byłam w stanie dopuścić się zdrady i zostawić mojego partnera.
— Przenocuję w hotelu, a później zobaczę.
— Naprawdę możesz zostać. Nie wyrzucam cię.
Jest tak zdesperowany. Żal mi go, ale wiem, że lepiej zerwać plaster szybko, niż robić to wolno, po kawałku. Już postanowiłam.
Walizka się zamknęła, a ja chwyciłam jej rączkę w dłoń.
— Muszę iść — oznajmiłam twardo.
— Hermiono...
Dość. Wystarczy tego.
Robię jedyną słuszną rzecz w naszej sytuacji. Kończę rozmowę, obracając się na pięcie i lądując w hotelu Big Clock, znajdującym się nieopodal zegara Big Ben. Miejsce to jest eleganckie, o średnim standardzie. Jestem w holu, a recepcjonistka — półwila, półczłowiek — natychmiast wita mnie uśmiechem.
Podchodzę do kontuaru.
— Pokój dla jednej osoby poproszę.
Dziewczyna jest miła, a ja zajęta myślami, wypełniam kolejne podsuwane mi papierki. Tyle formalności dla jednej nocy.
— Proszę. — Przekazuje mi klucz.
— Dziękuję.
Mój pokój jest na parterze. Nie muszę długo iść. To dobrze, bo chyba dłużej nie udźwignęłabym zalewającego mnie żalu. Wreszcie mogę dać upust swoim emocjom. Zamykając drzwi, otwieram się, wypuszczając na zewnątrz zgromadzony ból.
Płaczę. Długo i intensywnie. Płaczę podczas kąpieli, a później w łóżku. Płaczę, zasypiając, a zasypiam tylko dlatego, że to płacz mnie wykończył.
*
Dawno mnie tutaj nie było. Trochę się zagubiłam w mojej depresji spowodowanej sytuacją gospodarczą w Polsce. Jak część z was wie, mam salon kosmetyczny i prowadzę zajęcia fitness. Moja sytuacja finansowa wpędziła mnie w ogromny dołek. No cóż, rządzą nami ludzie, którzy nie mają pojęcia o pracy i jak widać gospodarce, uważający, że jeśli odetną jeden korzeń gospodarczego drzewa, to jego korona w ogóle na tym nie ucierpi.
Staram się nie myśleć o tym, co się dzieje. Może wreszcie się wezmę za moje projekty, ale musicie być cierpliwi. Mam wzloty i upadki. W ostatnim czasie trochę zobojętniałam, co rokuje na przyszłość. Może wreszcie wyrwę się z tej biednej egzystencji i zrobię COŚ.
Na razie nacieszcie się chwilami mojej motywacji.
*
I oczywiście ⚡⚡⚡
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top