The only one to save me
Wanna w łazience nie była duża, w trzech czwartych napełniła się wodą stosunkowo szybko. Dean zaglądał do niej przez cały czas, z dywanika na podłodze; Cas posadził go w niej, podniesienie go i umieszczenie w wannie tak, by nie zrobić mu krzywdy nie było łatwe, ale się udało. Syren natychmiast wyciągnął rękę, obmacał nią kran, woda puściła się, odkręcona przez niego, to Castiel musiał sięgnąć i ją zakręcić. Gorzej niż z dzieckiem. Chłopak poruszył płetwą, nalana mu przez Casa woda temperaturę miała niską. Była bardzo chłodna.
– I jak ci się podoba? – nabrawszy wody w dłoń brunet trzepnął blondyna w policzek, pieszczotliwie. Jego palce zostawiły na jego buzi mokry ślad. – Nie, nie chlap, proszę – Cas roześmiał się, bo Dean drgnął, szykując się do kontrataku. – Już nie będę. Obiecuję. Szampon – objaśnił, syren zainteresował się jego kosmetykami. – Używa się go do mycia włosów. Pokaż – ściszywszy głos do niemalże szeptu przejął butelkę z szamponem, obrócił ją, do góry nogami, ścisnął i odrobinę szamponu polało się Deanowi na dłoń. Castiel zamknął butelkę, odłożył ją na krawędź wanny, zebrawszy szampon z deanowej dłoni dosięgnął jego jasnych włosów; przeciągnął po nich, mocząc je, mydląc. – Nie bój się – uspokoił go, Dean nie zaczął się co prawda wyrywać, ale jego wzrok podążył w górę, zupełnie jakby uważał, że można zobaczyć swoje włosy myte. – To nic złego. Będą pięknie pachnieć.
A konkretnie dosyć męsko, bo szampon, którym dysponował miał typowy dla męskich kosmetyków nieco ostry męski zapach. Poczuł się dobrze z myślą, iż Dean pachniał będzie JEGO szamponem, mycie mu włosów sprawiało mu przyjemność wcale nie mniejszą od całowania go; pociągnięty przez niego do tyłu blondyn oparł głowę na wannie, przymknął oczy, ZAMRUCZAŁ, prawie jak kot. Cas rozmasowywał mu czaszkę. Trudno, by reakcja była inna.
Spłukał pianę słuchawką prysznicową, wytarł jasne kosmyki chłopaka ręcznikiem. Czy zmieściliby się w tej wannie we dwóch? Czy, co ważniejsze, miał ochotę spędzić wieczór siedząc w zimnej wodzie...?
Po ostatnim tygodniu zimna woda nie była dla niego żadną nowością. Zmieścili się, siadł za Deanem, pozwolił, by ten przytulił się do jego torsu, by wtulił się w jego ramiona, objął go nimi, od tyłu – tak zasnął, nie wiedział nawet, kiedy, może zasnął to za dużo powiedziane, zapadł w przyjemną drzemkę i dopiero lekki ruch Deana wybudził go z niej, spojrzał na telefon. Minęło czterdzieści minut.
Za oknami zrobiło się ciemno.
– Mh, Dean – odchrząknął, poprawiając się. – Jest mi cudownie siedzieć tu z tobą, naprawdę, ale mimo wszystko, nie możemy spędzić całej nocy w zimnej wodzie w wannie. Odniosę cię do morza.
Dean odsunął się od niego i odwrócił się. Wyraz jego twarzy, jego spojrzenie... nie spodobały się Casowi ani trochę.
– Nie – zabrzmiało w tym istne oburzenie. – Nie do morza, nie chcę. Chcę zostać tutaj. Z tobą.
– Nie mam ochoty eksperymentować na tobie, jak długo syrena może przebywać poza morską wodą. Bardzo się cieszę, że mogłem cię tu przynieść, że mogłeś zobaczyć, jak mieszkam. Nie znam się na syrenach – pokręcił głową. – Ale domyślam się, że powinny od czasu do czasu zanurkować. Masz na szyi skrzela – wskazał miejsce na jego ciele, pokazał mu, o co chodzi, choć kiedy Dean nie był w pełni zanurzony, skrzela na jego szyi pozostawały szczelnie zamknięte i kompletnie niedostrzegalne dla patrzącego. – Na miłość boską. Nie idźmy na całość za pierwszym razem, wróć do oceanu, zanurz się.
Dean nie pozwolił mu się pogłaskać. Cofnął się pod sam drugi koniec wanny, głęboko i niezaprzeczalnie jego propozycją dotknięty.
– Nie chcesz mnie – uznał, Cas przewrócił oczami. O Boże, to nie tak.
– Oczywiście, że cię CHCĘ, Dean. Nie opowiadaj głupot. Chcę cię. Tylko najlepiej żywego. Siedzimy tu już dość długo, moczenie się w wannie, pilnowanie, żebyś się nie odwodnił, okej, ale... Nie chcę, żeby stała ci się krzywda. Rozumiesz? Tego nie chcę. Pierwszy raz mam do czynienia z taką sytuacją, znikąd wytycznych. Nie chcę być za to odpowiedzialny, jeśli się udusisz albo wyschniesz na wiór.
– Nie wyschnę na wiór. Wanna dobra, moczenie wystarczy.
– Skąd możesz to wiedzieć?
– Cas – okej, on, Dean, wywrócił oczami również. – Czuję się dobrze.
– Nie mam pewności, że poinformujesz mnie, jeśli to się zmieni. Chciałem pokazać ci dom, żebyś nie czuł się odepchnięty, a ty chcesz zostać na noc?
– Teraz czuję się odepchnięty.
– Ej! Ty mała żmijo – poddawał się, czuł to. Poddawał się jak wcześniej na wybrzeżu, a Dean, Dean był... wybitnie inteligentnym stworzeniem. Kodował w tempie błyskawicy, wyłapywał potrzebne rzeczy i wykorzystywał słowa Casa przeciwko niemu. – Jesteś morską istotą. To po prostu nie wydaje się dobrym pomysłem.
Póki mokra jest jego skóra, póki nie jest sucha i nie schodzi płatami, to jasne. Ciało Deana nie wskazywało, by brakowało mu wody, póki co ta zwykła, słodka, z kranu, stanowiła wystarczający zamiennik. Na jak jednak długo? Czy jego syrenia natura nie upomni się w końcu o powrót do jedynego właściwego syrenom środowiska? Dean twierdził, że nie, ale czy spędził kiedyś noc poza oceanem, by to przetestować? Zamierzał zabrać go do siebie na wspólne popołudnie, w razie czego wrzucić w kąpiel, napoić, by nie zdechł mu pod dachem. Takiego ryzyka jak noc, cała długa noc... nie miał jaj podjąć. Spałby. Nie zorientowałby się, że coś się dzieje, na czas. Bał się.
Miękł, aż doszedł do wniosku, że w tym miejscu, w tym domu, na wybrzeżu, rządzi on. A Dean powinien wrócić do morza, choć jego skóra nie wykazywała oznak suchości – i wtedy zobaczył, jak Dean otwiera usta. Zdążył powiedzieć tylko „Dean, zabieram cię do" i urwał, momentalnie uciszony, z ust syrena dobyła się melodia. Dźwięk tak niski, tak... czysty. Wibrujący, wwiercający się w czaszkę. Usłyszał ją inną niż dotychczas, absolutnie hipnotyzującą syrenią pieśń i zapomniał, o czym rozmawiali.
Ta pieśń pochłonęła go żywcem. Niczym fale oceanu zalała go, przykryła, tak właśnie się poczuł, jakby wpadł pod wodę, wszelkie inne dźwięki przestały się liczyć, poza... śpiewem wielorybów. Zabrzmiały w tej pieśni, a może tylko je tam sobie wyobraził. Toń, bezkresna toń... Napierająca na niego ze wszystkich stron. Tonie. Zapada się, widzi rozświetloną powierzchnię oddalającą się od niego, wolno...
Głowa opadła mu, to go obudziło. Dean przestał śpiewać. Umilkł, wraz z odejściem piosenki prysł czar.
Cas zamrugał.
– O czym... mówiliśmy? – spytał, wanna. Przypomniało mu się, że siedzą w wannie.
– Chcę zostać – zielonooki blondyn oświadczył mu, bezczelnie. – Z tobą.
– Dean... – okej, mgła w jego umyśle rozproszyła się. – Wiem, co robisz, wiem, na czym to polega. Czytałem Odyseję, w szkole. Wasze pieśni odbierają ludziom wolną wolę, pozbawiają ich zdolności jasnego myślenia. Nie musisz tego robić – spojrzał mu w te zielone oczy. – Nie musisz, skarbie. Koniec końców pewnie wyszłoby na twoje... tak czy inaczej. Nie wyrzuciłbym cię stąd, gdybyś naprawdę tego nie chciał. Nie stosuj tego na mnie więcej, proszę. Śpiewasz pięknie, ale to... niebezpieczne. A ja... – nie dokończył. A ja i tak już się w tobie chyba zakochuję. – Nieważne. Niech ci będzie, możesz zostać na noc. Ale rano jazda do oceanu, czaisz? I niech cię Ręka Boska broni nie obudzić mnie, jeśli poczujesz się źle. Bo nie zaproszę cię tu już nigdy. Stoi?
– Taak – Dean westchnął ciężko. – Stoi.
Czekając, aż Castiel przygotuje łóżko do spania syren siedział na jego miejscu przy biurku, Casowi rozłożenie pościeli zajmowało straszliwie dużo czasu. Rozglądając się niecierpliwie zainteresował się zdjęciem w ramce, przedstawiało Casa z jakąś kobietą, starszą od niego. Dean wziął je w ręce.
– Moja mama – Cas rzucił, znad rozkładanej kołdry. – Umarła.
Z największą ostrożnością odstawił zdjęcie, skąd je zabrał. Wyglądało na stare.
Mało co robi w pomieszczeniu większy klimat niż nocna lampka, źródło pomarańczowego światła w ciemności. Cas położył Deana od drzwi, siebie od okna, znajdował się z powrotem na swoim materacu pierwszy raz od pięciu dni, jakoś kompletnie nie rozważył tego, zbyt pochłonięty fantastycznym widokiem – głową Deana na poduszce tuż koło jego głowy. Odetchnął, głęboko, przypominając sobie ich pierwszą wspólną noc przy ognisku, jak wtedy i teraz podkreślone ciepłym blaskiem wszelkie atuty wyglądu syrena nie pozwalały na nie nie patrzeć, na jego perfekcyjnie uformowany nos, brwi, długie rzęsy nadające mu ponętności. Dean przełknął lekko, mięśnie jego gardła poruszyły się.
– O czym myślisz? – Castiel szepnął, w wypełniającym sypialnię półmroku. – Tak rzadko mówisz to na głos...
Zielone oczy popatrzyły w dół, z jego oczu zjechały na usta.
– Cas – zabrzmiało słabo, z utęsknieniem. – Pocałuj mnie.
Cas nie chciał, żeby Dean stosował na nim swoje syrenie sztuczki – miał rację, nietrzeźwość w jego przypadku mogłaby być niebezpieczna, bo siłą rzeczy MUSIAŁ myśleć, by Deanowi tutaj, na lądzie, nie stała się krzywda. Upojony jego urokiem mógłby zapomnieć, jakie to ważne, zadbać o szczegóły, przyniósłszy go tu z łazienki przyniósł i miskę z zimną wodą. Miała stać przy łóżku, by w razie potrzeby szybko mógł po nią sięgnąć. Wylać ją Deanowi na łeb, nawet jeśli to oznaczało, że sprzątałby potem swoją sypialnię przez pół dnia. Tak, to było ważne. Trzeźwość. Z drugiej jednak strony, chodziło również o coś jeszcze. Dean próbował go omamić, a on... on chciał mieć pewność, że wszystko, co względem niego czuje, jest prawdziwe. Że każda chęć, by go dotknąć, stanowi wynik jego własnych pragnień, nie jakiegoś zwodniczego syreniego czaru.
Chciał go dotykać, czuł to całym sobą. Całym pieprzonym sobą, domyślał się, że na pewne aspekty uroku Deana żadne prośby, by go nie mamił, nie miały wpływu, Dean przecież nie kusił go przez cały czas celowo. Nie mógł poradzić nic na to, jak wygląda, jak bardzo jest atrakcyjny. Ba, Dean pojęcia nie miał, jak ludzie używają swoich ciał, by kogoś poderwać – jego zachowania były w pełni naturalne, wynikające w pełni z instynktu. Może zwyczajnie Cas był na to jakoś ekstra podatny, na urok słodkich chłopców, trudno powiedzieć. Trudno też było mu sobie wyobrazić, by ktoś Deana zignorował, nie mógł się więc całkowicie winić. Usłyszał jego pieśń wcześniej, niż się spotkali, usłyszał ją w burzy. Nikt, kto kiedykolwiek słyszał, jak śpiewa syrena, nie miał w starciu z nią żadnych szans, tak powtarzano w podaniach. W żeglarskiej gadaninie, w baśniach.
Myślenie. Myślał za dużo, WIECZNIE myślał za dużo. Sięgając, by ująć Deana za policzek i złączyć z nim usta powinien był zdać się przede wszystkim na czucie, na celebrowanie kontaktu, którego nie wiedział nawet, jak bardzo mu brakowało. Zaczęli się całować i ogień zapłonął między nimi, ba, pożar wstąpił Casowi w żyły, spłynął wprost do ludzkiego organu miłości, którym bynajmniej nie było serce. Nie zauważył, w którym momencie przemieścił się, w którym momencie znalazł się na Deanie, wgniatając go w materac, w której (kurwa!) chwili ściągnął przez głowę koszulkę; ręce syrena pogłaskały go po umięśnionych plecach. Dychnął, w kompletnej rozkoszy, obłapiając go, jak do tej pory nie obłapiał. Chciwie. Zachłannie. Absolutnie seksualnie. Boże, pragnął tego. Pragnął uprawiać z nim seks. Tak bardzo się starał, by relacja ta nie wykroczyła poza zauroczenie i adorację, poniósł porażkę. Pożądanie wzięło w nim górę. Zacisnęło na nim swe gorące, och, jakże gorące macki, zacisnęło je w miejscach tak odpowiednich, że jęknął Deanowi w usta, ciary przeszły mu przez jebany mózg.
Opuścił dresowe spodnie założone po kąpieli na uda, złapał ręką swojego spragnionego penisa. Pomacał się po nim, jeśli to było możliwe, by Dean wyglądał jeszcze ładniej niż normalnie, to był to właśnie ten moment – rumieńce, błyszczące oczy. Jasne włosy w totalnym nieładzie.
– Pójdę do piekła – Cas prychnął, dziwne, bo to, to nie przywodziło na myśl piekła. Był w kurewskim raju.
Obciągając sobie, mocno, wrócił do całowania go, śliczne deanowe dłonie błądziły po całym jego ciele, po nagich ramionach, jednym zabandażowanym, piersi, brzuchu. Wolną ręką zszedł chłopakowi na ogon, opuszki jego palców przemknęły po nieco wybrzuszonym miejscu, TYM MIEJSCU, zjechały niżej... Dłoń na kutasie zwolniła. Bardziej skupił się na tej, która właśnie dokonała obezwładniającego odkrycia – Dean BYŁ zbudowany jak delfiny. W dole, centymetr pod powłokami, gdzie schowane były jego narządy rozrodcze (teraz pchające się na wierzch) Cas wyczuł wejście. Kanał analny. Dean miał je najwyraźniej z jednej strony, od strony brzucha, w jednej linii, penisa wyglądającego już na zewnątrz i odbyt odrobinę niżej.
Nacisnął nań, kciukiem. Kciuk zagłębił się.
Nie do wiary. Pójdzie do piekła i rozłożą mu tam czerwony dywan, a potem zaciągną na najgorsze tortury świata do końca istnienia wszelkiej materii. Wyciągnął kciuka, Dean był w środku... tak MOKRY! Rybie łuski naturalnie pokrywały się śluzem, by nadać rybie opływowości i zmniejszyć tarcie, złączył dwa palce, wskazujący i środkowy, razem i wcisnął je w niego, Dean wygiął się pod nim w łuk, wydawszy z siebie dźwięk, który zmrowił go od stóp do głów i niemal przyprawił o natychmiastowy orgazm, teraz, zaraz. Potarł go czubkami wetkniętych w niego palców, od środka, syren zajęczał, z powłok wychynęła główka jego fiuta, jego kutas cisnął się poza nie od stymulacji i podniecenia. Gdyby Dean miał nogi, musiałby przewrócić go na brzuch, by go penetrować, tylko z nim na brzuchu miałby do jego odbytu najlepszy dostęp – dzięki tej dogodnej konfiguracji mógł wkładać w niego palce i go przy tym obserwować. Spocił się, z natłoku doznań, twarz Deana wykrzywiana rozkoszą stanowiła dla oczu istną ucztę. Słuchanie go pieściło jego uszy, sprawiało mu przyjemność większą niż robienie loda. Czucie go pod palcami, czucie jego ciepłego wnętrza... uderzało do żołądka, budząc przysłowiowe „motyle". Motyle w brzuchu to nic innego jak ta sama przyjemność którą odczuwamy w czasie seksu. To samo słodkie uczucie które się ma na chwilę przed szczytem.
Męskość Deana wyskoczyła z gładkich, śliskich powłok z mokrym pop. Nie była szczególnie duża, mniejsza od casowej – Cas wyciągnął z blondyna rękę, owinął ją wokół niej, przesuwając po niej ściągnął z niej śluz. Wracając Deanowi do odbytu wcisnął zebraną maź prosto w niego, jego ręka była dosłownie lepka. Jakby zanurzył ją w kleju. Obciągnął sobie, wejście Deana rozszerzało się z każdą sekundą, z każdym ruchem jego w nim palców, ten syren aż się prosił, żeby w niego wejść. Zerknął na jego twarz, trudno stwierdzić, czy Dean zdawał sobie w ogóle sprawę, co się dzieje, wyglądał na kompletnie nieobecnego. Cas wepchnął w niego palce, bardzo głęboko, prawie zmieścił w nim knykcie i oczy chłopaka zaświeciły białkami.
Wymierzył w niego, swoją pałą, nabrzmiałą, tak bardzo BARDZO potrzebującą.
– Nie – charknął, cofając się, zabierając dłoń, odsuwając głowę, wszystko. – Nie mogę. – Tęczówki i źrenice wróciły Deanowi na miejsce. Wystrzelił do przodu, by złapać Casa za jego trzymającą jego własne przyrodzenie rękę. – Dean – Cas dyszał, nie miał siły mówić. – Nie mogę. Nie wiem, ile masz lat... Wyglądasz młodo. Nie mogę.
CHCIAŁ Deana jak niczego innego. Bał się jednak wyrzutów sumienia, które miały przyjść później, już po wszystkim, wiedział o tym. Obawiał się, że nie da rady stawić im czoła.
– Cas – usłyszał i spojrzał na niego. Dean padł głową na poduszkę, przesunął językiem po wargach. – Urodziłem się... zanim... zatonął... statek – powiedział, z trudem łapiąc oddech. Ciężko mu się dziwić, gdyż minęła zaledwie chwila, odkąd namiętnie grzebały w nim czyjeś paluchy. – Jestem – westchnięcie. – Jestem starszy, niż myślisz.
Statek, jaki statek? Używanie mózgu było ostatnią rzeczą, na jaką Cas miał w tamtym momencie ochotę, z opóźnieniem, ale zrozumiał – SV Eleanor. Zatonęła w... w 1916.
– Kurwa, Dean – wyszeptał, czując, jak puszczają mu wszelkie hamulce. Jak wszelkie bariery, wszelkie mogące jeszcze powstrzymać go mury rozsypują się, jakby były z piasku. – Trzeba było tego nie mówić.
Bo nie mógłbyś rano wstać, gdyby nie fakt, że i tak nie masz nóg i nie chodzisz. Złapał za swojego penisa, raz jeszcze wycelował w niego i tym razem pchnął, wszedł w niego gładziutko, miękko, Dean zajęczał tak zajebiście! W głowie mu zapulsowało, przed oczy wstąpiły mroczki; żyły na jego skroniach nabrzmiały zapewne nie mniej od jego fiuta. Mimo iż był duży, czuł, że większy niż kiedykolwiek, zmieścił się w Deanie, zdecydowanie powinien był wyłączyć cholerne myślenie. Każda realizacja tego typu sprawiała, iż niemal dochodził. Dean. Dean zmieścił go w sobie. Po korzeń.
Poruszył się w nim, do przodu i w tył, prawie pociągnął nim za sobą, prawie przesunął nim po materacu. Zawisnął nad nim, pierwszy raz to on był na górze, a Dean na dole, pierwszy raz patrzył na niego z takiej perspektywy. Obie jego dłonie wylądowały na poduszce, po obu stronach głowy syrena; począł go pieprzyć, Dean oparł ręce na jego spoconych przedramionach, Cas nie był pewien, na ile dysponuje podstawami, by wysnuć takie stwierdzenie, ale tę cholerną płetwę pieprzyło się LEPIEJ niż pamiętał, że pieprzyło mu się ostatniego człowieka, z którym się kochał. Kochał się bardzo, bardzo dawno temu. Dlatego też podstawy te były raczej wątpliwe. Na ile sobie jednak przypominał, żadne ludzkie ciało nie było w stanie wydawać pieprzone takich odgłosów, jak ta deanowa rybia połowa. Możliwe, że uważał tak, bo nikt się Deanowi nie równał, po prostu. Jakkolwiek by jego dolna połowa nie wyglądała, było mu dobrze, bo właściciel jasnych włosów i zielonych oczu zawrócił mu w głowie. Tak czy inaczej, odgłosy były obłędne. Zatracił się w nich, zatracił się w tym doświadczeniu, ciepłe światło lampki, szum fal za oknem. Dean dyszący mu do ucha. Jego śliskie, ŚLISKIE wnętrze.
– Nie zasługuję na ciebie – uznał, pieprząc go nieustannie, co wysiłkiem fizycznym było niewyobrażalnym, ale strzeliłby sobie w łeb, gdyby nie stanął na wysokości tego zadania. – Nie przypominam sobie, bym zrobił coś, co pozwoliłoby mi zasłużyć sobie na to błogosławieństwo. Jesteś cudem, Dean. Jesteś najlepszą rzeczą, jaka mnie spotkała.
Pchnął w niego, jeszcze jeden BOSKI jęk. Dean zacisnął powieki.
– Sprawię, że dojdziesz jak nikt nie doszedł. Ty zasługujesz na to z całą pewnością – ugryzł go w zagłębienie między szyją a lewym ramieniem. – Jesteś fantastyczny – ucałował go, w to samo miejsce. – Nikt mi się tak nigdy nie podobał.
Życie nie przygotowało go na doświadczenie tego, jak dochodzi syrena – Dean zatrząsł się, jakby ktoś potraktował go elektrowstrząsem, Cas trafił w dobry punkt, potarł go po nim i to doprowadziło blondyna do orgazmu. Drgawki przeszły przez ogon, dotarły do kończącej go płetwy, mięśnie obcisnęły się na brunecie zanurzonym w nich, o fuck. Dean zapłakał, odszukując ręką swojego fiucika; pociągnął za niego, dość desperacko, z tym żałosnym płaczem. Gęsta substancja wypłynęła na jego dłoń, wycisnął ją z siebie i padł, wyczerpany.
Castiel wysunął się. Nie spuszczając z niego wzroku dokończył, już poza jego ciałem, spuścił się, sycząc, do ostatniej kropli.
Pogłaskał syrena po włosach. Sięgnął na szafkę, żeby nalać Deanowi wody z dzbanka do szklanki musiał podeprzeć się jedną nogą na podłodze, trochę przecenił swoje możliwości – prawie spadł z łóżka, jego nogi pozbawione były po intensywnym orgazmie czucia. Układając się w łóżku obok Deana podał mu wodę, Dean wypił grzecznie, Cas zanurzył jeszcze rękę w misce; pomoczył chłopakowi czoło.
– Dobrze się czujesz? – spytał. – Dean, wszystko w porządku?
– Cas... – oj, wyruchał go. Dean nawet nie otworzył oczu. – Chcę robić to z tobą już zawsze.
♥
O poranku mewy zerwały się, budząc wszystkich dookoła. Castiel ocknął się, brutalnie wyrwany ze snu ich koszmarnymi wrzaskami, coś mu się śniło, nie zapamiętał, co – syrenia pieśń usłyszana poprzedniego wieczoru tłukła mu się w czaszce, jej echo zagnieździło się tam, w najgłębszych partiach jego umysłu. Zamrugał, piękny syren w jego ramionach ani drgnął. To go zaalarmowało, szybko sprawdził, czy Dean oddycha; zasnął tak mocno i spał twardo przez całą noc, że mógłby z powodzeniem przegapić moment, w którym należałoby interweniować.
Dean oddychał. Zwyczajnie spał jak kamień.
Wodząc palcami po jego młodej, na pewno nie zdradzającej stu lat, skórze, natrafił opuszkami na obszar, gdzie wyraźnie przyschła, zrobiła się chropowata i mniej przyjemna w dotyku. Obejrzał go tam, Dean wyschnął od prawego ucha w dół, aż do obojczyka. Powinien był odnieść go do oceanu. Nie powinien był się z nim kochać, bo to jedynie czyniło rozstanie trudniejszym, z drugiej strony... nie żałował tego. Nie żałował seksu z Deanem, nie żałował najlepszego seksu w swoim życiu. Ba. To było coś więcej niż seks. Dało mu spełnienie, na jakie nie liczył. Połączył się z tym stworzeniem z legend w każdym możliwym tego słowa znaczeniu, fizycznie, emocjonalnie, duchowo.
Dość. Nie chciał myśleć o nim dłużej jak o „stworzeniu z legend". To był Dean. Jego Dean. Chyba mógł tak o nim po tym wszystkim mówić, prawda?
Cmoknął go w skroń, wstał z łóżka. Zszedłszy do salonu odsunął zasłonę i wyjrzał za okno, miał zamiar dowiedzieć się jedynie, w jakiej kondycji był tego dnia ocean – spokojny, wzburzony? Ujrzał coś, co zbiło go na moment z tropu. Po wybrzeżu kręcili się jacyś ludzie. Dwóch facetów, obcych facetów, robiących zdjęcia i mierzących coś, co, do kurwy?
Ubrawszy się wyszedł do nich, poranne niebo było cudownie jasne.
– Halo? Przepraszam – przytrzymał targaną wiatrem bluzę. – Przepraszam? – powtórzył. – To wybrzeże to teren prywatny. Nie wolno wam tutaj być!
Jeden z mężczyzn odwrócił się do niego.
– Proszę wybaczyć – pokazał mu swoją legitymację. – Bigelow Laboratory for Ocean Sciences. Mapujemy wybrzeże i nagrywamy materiał dźwiękowy.
– Jaki materiał?
– Dźwiękowy. Walenie – facet odpowiedział. – Wieloryby biskajskie. To ich sezon godowy.
– Proszę posłuchać, jestem z wykształcenia biologiem morskim i dziennikarzem, piszę dla National Geographic. Rozumiem doskonale, że pracujecie, ale szanuję sobie własną prywatność, jesteście na mojej działce – Cas roześmiał się gorzko, o Boże. – Grzecznie proszę was, żebyście sobie poszli. Albo wezwę policję – pokazał w prawo. – Dalej za latarnią możecie mapować i nagrywać, co chcecie. Ale nie tutaj. Jestem pewien, że tam również usłyszycie walenie.
– W porządku – nieznajomy nie zaprotestował. Gwizdnął na towarzysza. – Elias? Zwijamy się.
Pierwszy raz zdarzyło mu się, żeby ktoś szukał czegoś na jego klifie, czasem ktoś dzwonił zapytać, czy oprowadza po starej latarni – nikt nie kręcił mu się jednak wokół domu. Bartholomew, super świadom własnej wartości absolwent Uniwersytetu Waszyngtońskiego sprowadzający się do zabitej dechami dziury, by prowadzić badania w Bigelow i ekipa stamtąd przeszukująca jego wybrzeże, dzień po dniu, to nie mógł być przypadek. Do tego Dean w jego łóżku. Oglądając się za siebie, odprowadzając nieznajomych mężczyzn wzrokiem wrócił do chatki, pełen podejrzeń.
Dotknął Deana po twarzy, mokrą ręką. Syren wzdrygnął się.
– Spokojnie! – brunet uniósł poddańczo obie dłonie. – To ja.
Uśmiech rozjaśnił chłopakowi twarz.
– Cas – wymamlał, przeciągając się. – Cześć.
– Cześć, słońce. Umawialiśmy się na coś, pamiętasz? – mało romantyczne, ale umowa to umowa. – Czas się zbierać. Wysychasz, i to poważnie – placek suchej skóry, zaobserwowany przez niego wcześniej, powiększył się. Teraz sięgał już Deanowi na pierś. – Zniosę cię ku oceanowi. Jak bardzo chciałbym robić z tobą nieustannie to, co zrobiliśmy wczoraj, tak muszę pracować. Mam artykuł do oddania. Popływaj, a ja go dokończę. Zobaczymy się znowu o zachodzie, jasne? Nabierz sił. Wyglądasz marnie – tak wyglądał, tak długo poza morzem nieco oklaple. W międzyczasie Castiel zdążył zmienić opatrunek na ręce, rana prezentowała się paskudnie; łyknął tabletek. Ponuro wróżył sobie jeszcze przynajmniej dwa dni posiłkowania się środkami przeciwbólowymi, nim skutki zranienia się hakiem we wraku Eleanor dadzą mu normalnie funkcjonować. – Wracasz do siebie, Dean, bez dyskusji – stwierdził, stanowczo, bo jego wzmianka o „wyglądaniu marnie" spotkała się z przewróceniem oczami. – Przyjdę po ciebie wieczorem. No już.
Pociągnął go za rękę do pozycji siedzącej. Syrenie narządy płciowe pochowały się w nocy, zniknęły pod powłokami.
– Mam do ciebie prośbę – siedli naprzeciw siebie, Cas poprawił się na materacu, Dean wyglądał w jego pościeli, z rozczochranymi włosami, rozbrajająco. – Przed chwilą po wybrzeżu kręcili się jacyś ludzie. Nie wiem, czego chcieli, powiedzieli mi, że interesują ich wieloryby, ale nie byłbym tego taki pewien, coś w tym śmierdzi. Proszę uważaj na siebie, nie wypływaj, chyba że do mnie, okej? Nie chciałbym, żeby coś ci się stało – objął go, za szyję, pod szczęką. – Żeby ktoś cię złapał i dokądś zabrał. My się znamy. Ale przed innymi musisz się mieć na baczności, rozumiesz? Uważaj na siebie, Dean – przyciągnął go do pocałunku. – Uważaj na siebie – wyszeptał, całując go, wprost w jego usta.
Dean przylgnął do niego, przykleił się do niego jak pieprzona ośmiornica, ledwo udało mu się z tego objęcia, i wielu prób PONOWNEGO objęcia, wyswobodzić; kazał mu przysiąc, że weźmie sobie jego prośbę do serca i będzie miał oczy i uszy szeroko otwarte, na wszelkie zagrożenie. Na wszelkie odstępstwa od normy. Dean zachowywał się jak dziecko, długo trzeba było wywierać na niego nacisk, by w końcu potwierdził, że będzie się pilnował. Próbował utrudnić Casowi wzięcie go na ręce, byle zostać w łóżku jak najdłużej – ostatecznie zakaszlał i spadł z niego, tracąc siły i doznając zaburzeń orientacji.
Naprawdę był poza Atlantykiem zbyt długo jak na pierwszy raz.
– A zrobimy to znowu? – spytał, zamiast „do widzenia". Cas zniósł go w dół klifu, upewniwszy się wpierw, że są sami i wokół nikogo obcego nie ma.
– Jeśli będziesz chciał – udał, że wzrusza ramionami, jakby było mu to obojętne, Dean go przejrzał, bo uśmiechnął się. W spodniach paliło mu się na myśl, że tego wieczora mógłby posunąć go ponownie. – Pamiętaj, co mi obiecałeś, to się zastanowię.
Plusnęło, Dean dał nura. W kontakcie z morską wodą suche plamy na jego ciele zniknęły błyskawicznie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top