Eleanor

Miarowe kapanie rozchodzące się w jaskini echem przebiło się do świadomości Casa piątego dnia rano, potrząsnął głową, wolno otwierając oczy, niewyraźny obraz ślicznej twarzy zamajaczył w jego polu widzenia – zamrugał, pełna wydajność zmysłu wzroku została przywrócona. Zobaczył nad sobą Deana, a więc on także przyglądał mu się, kiedy spał. Fantastycznie.

– Nie patrz tak na mnie – parsknął, Dean wlepiał w niego wyczekujące spojrzenie głodnego psiaka, poruszył się razem z nim, gdy brunet podniósł się do pozycji siedzącej, odległość między nimi nie zmieniła się jednak, nie zmniejszyła się. – Co byś chciał? – spytał, z westchnieniem, to spojrzenie... było tęskne. A on wiedział doskonale, czego syren by chciał.

– Pocałunek – oznajmił, musnąwszy Casowi szczękę, palcami, Cas oblizał wargi.

– Mówi się, „pocałuj mnie" – poprawił. – Powiedz to, Dean. Pocałuj mnie.

Odpowiedziało mu jak zawsze zmrużenie oczu i przekrzywienie głowy, Dean był słodki, kiedy to robił, a robił to, bo jego umysł zmuszony był przetwarzać otrzymywane informacje dwukrotnie, słuchać, tłumaczyć, kodować. W jakim języku myśli ktoś, kto nie mówi? Kto nie zna żadnego języka? Ich twarze znalazły się bliżej siebie, serce zabiło Casowi szybciej.

– Pocałuj mnie – usłyszał, o kurwa. – Pocałuj mnie, Cas.

O ja pierdolę. Mokry sen, mokrutki. Mokry jak deanowa ręka, która spoczęła mu na policzku, tylko jedna z jego dłoni taka była, podobnie jak jego włosy, musiał się obudzić, sięgnąć do basenu, zamoczyć w nim rękę i przeciągnąć nią sobie po blond kosmykach, bo jego brzuch i pierś na kontakt z wodą nie wskazywały. Castiel powoli godził się z myślą, że gdyby ta prośba została sformułowana inaczej („zerżnij mnie, Cas"), zapewne nie odmówiłby tak czy inaczej, słodko-słone wargi Deana na jego wargach tylko go w tym utwierdzały. Całowanie tego chłopaka sprawiało mu rozkosz. Wymienili się kilkoma, rozkosznymi pocałunkami, jak przystało na pojętnego ucznia Dean zdominował go nagle, naciskając na niego, napierając nań całym swym ciałem, plecy Casa opadły na skałę, Dean niemal się na nim położył.

– Pocałuj mnie. Pocałuj mnie! – powtórzył, mimo iż całowali się, ciągle i nie nastąpiła w tym żadna przerwa. – Pocałuj mnie – zaintonował, najwyraźniej spodobało mu się zwyczajnie to wyrażenie. – Pocałuj. Pocałuj pocałuj pocałuj...

– Całuję cię – Castiel jęknął pod nim, ćwiczenie czyni mistrza, w porządku. Cmoknięcie za cmoknięciem, jeden głębszy, ich języki otarły się o siebie, fuck; całowanie się natychmiast po przebudzeniu pomysłem było fatalnym, cóż, tak czy inaczej z takim partnerem najpewniej dostałby erekcji o każdej porze dnia, nie zamierzał się więc winić. Poczuł, że twardnieje i łagodnie przerwał pieszczotę, uciekając Deanowi spod ust. Syren popatrzył po nim, Cas odchrząknął. – No, yhm, już. Wystarczy, Piękny. Dosyć.

Dean nie dał mu się zwieść. Zmierzył go, posłusznie się przy niczym nie upierając, równocześnie się jednak nie odsunąwszy.

– Wszystko dobrze? – zapytał, Cas odpowiedział mu machnięciem ręki. – Jesteś głodny?

Oto, co wykuł na blachę – „wszystko dobrze" i „czy jesteś głodny". Niezbyt imponujący zakres słownictwa decydował o tym, że zawsze, ilekroć zadawał te pytania brzmiały one dokładnie tak samo, a więc nigdy nie „wszystko w porządku" albo „wszystko gra?". „Wszystko dobrze", taką formę miało w jego słowniku pytanie o samopoczucie i koniec. Dostępnych wariantów zero.

Przynajmniej na razie.

– Wiesz, że tak – Casowi ponownie udało się siąść. – Przyniesiesz mi coś?

– Pocałuj mnie.

– Szuja.

Cmoknął go, w usta, dał mu buziaka i Dean odwrócił się, by rzucić się w kierunku basenu, zanurkować w nim i odpłynąć tunelem na zewnątrz groty, ręka Casa pochwyciła go jednak w ostatniej chwili. Złapała go za nadgarstek.

– Dean. Uważaj na siebie.

Ucałowawszy własną dłoń blondyn posłał mu całusa, stuprocentowej pewności, że zrozumiał, co to oznaczało, Cas nie miał. Dean dla niego ryzykował. Rzeczy, które ostatnio przynosił, jedzenie, które skądś miał, nie wiadomo skąd, wyglądało tak, jak gdyby dosłownie wyciągał je ludziom z toreb na plaży, gdyby ktoś go przyłapał... Bój jeden wie, co mogłoby się stać. Cas był głodny. To nie oznaczało jednakże, że chciałby, żeby ktoś ugrillował Deana na rożnie, złapanego podczas próby kradzieży, już nie, choć minęło zaledwie kilka dni. Wiedział, że tyle minęło. Wydawało się dłużej. Wydawało mu się, jakby znał Deana dużo, dużo dłużej.

Czyżby odezwał się w nim syndrom sztokholmski, z czasem rodząca się sympatia względem porywacza? A może zwyczajnie zbyt długo był samotny i bagatelizował to, spychane w otchłań – nie miał czasu ani ochoty randkować, gdy pracował i gdy zamartwiał się, że nie było nad czym pracować – teraz wyciągnięte na wierzch uderzyło w niego ze zdwojoną siłą. Potrzeba dotyku. Potrzeba troski o kogoś. Potrzeba kochania... i bycia kochanym. Im więcej czasu z nim spędzał, tym bardziej rozumiał, iż Dean, gdyby ktoś dał mu szansę, kochałby bezwarunkowo. Już było to poniekąd widać – właśnie po tym, jak był w stanie rzucić wszystko na szalę i zawinąć komuś z kieszeni bajgla, by jego zdobycz (Castiel) nie zdechła z głodu.

Musiał o nią dbać, i poświęcać się dla niej skoro nie zamierzał się z nią rozstawać, nie zamierzał z niej rezygnować.

Umył się, w lodowatej wodzie, a potem długo siedział na brzegu i czekał, aż Dean wróci; wrócił, z bananem i kolorowym lizakiem na patyku, Castiel uniósł na widok tego posiłku brew, no cóż, lepszy lizak niż glony i pusty żołądek. Gdzie w pobliżu Southport znajdowała się najbliższa plaża, na której można by spotkać turystów, albo w ogóle kogoś, kto wypoczywałby nad wodą? Jak szybko Dean był w stanie poruszać się w wodzie, rozwinąwszy pełną prędkość i jak daleko znaleźć się podczas nieobecności w jaskini? Delfiny i orki pływały z prędkością 50-60km/h, to oznaczało, że gdyby syren dorównywał im w tym, mógłby oddalić się od groty w przeciągu pół godziny o dwadzieścia pięć do trzydziestu kilometrów. To sporo. Nawet nie wydawał się zmęczony.

Coś wypadło z jego torby poza przyniesionymi owocem i słodkością, broszka, niewątpliwie starsza od niego i od Casa również; brunet wziął ją do ręki, powiedziałby, że musiała pochodzić z początku dwudziestego wieku. Zawczasu udzielając odpowiedzi na niezadane przez niego pytanie Dean postukał w butelkę z zamkniętym w niej wrakiem, a więc nie tylko naraził się, że ktoś złapie go za rękę kradnącego jedzenie, ale i że coś przygniecie go, zmiażdży, gdy będzie poruszał się po zatopionym statku. Eksplorowanie wraków musiało być cholernie niebezpieczne, zwłaszcza iż Dean wciskał się zapewne gdzie popadło!

– Nie boisz się, że coś ci się tam stanie? – Cas spytał, nawiązując z nim wzrokowy kontakt. – Gdy płyniesz do wraku? – Wzruszenie ramionami. – Ile ich jest w tych wodach, to wszystko rzeczy z jednego statku? Z dwóch, z trzech? Jest ich tu więcej? Boże, co dałbym, żebyś mógł mi o tym opowiedzieć – westchnął. Prawie zapomniał, że może zjeść banana i lizak. – Jakie zwierzęta tam żyją? Węgorzyce? Kałamarnice? Widziałeś kiedyś kałamarnicę? Bardzo trudno jest je zbadać, bo nie udaje się wyłowić żywych, mają świetny wzrok i nie wpadają w sieci. Wiemy o nich tylko tyle ile udało się wyciągnąć z trucheł wyrzucanych na brzeg i ich resztek w brzuchach kaszalotów. Gdybym mógł napisać o zatopionym u wybrzeży Maine statku, Chryste – rozmarzył się, oczyma wyobraźni zobaczył Pulitzera. – O ekosystemie, jaki zapewne utworzył się wokół niego... Chociaż – zaśmiał się. – Prawdziwe odkrycie jakie wstrząsnęłoby światem nauki już mam przed sobą – pokazał na niego, pokazał na Deana, który zdawał się go uważnie słuchać, choć Cas nie starał się wcale używać słów, jakie by do niego trafiły, po prostu mówił. – Marzyłem, żeby odkryć coś, czego ludzkość nie widziała i proszę, trafiłem na ciebie. To więcej, niż o co mogłem prosić. Szkoda, że napisanie o tobie nie wchodzi właściwie w grę – no tak. Westchnął ponownie. – Rozszarpaliby cię, gdyby wiedzieli, że istniejesz.

To nie ulegało wątpliwościom, zabrano by go nie wiadomo dokąd, do Strefy 51, a potem pokrojono na kawałeczki. Nie zrobiłby tego tej ślicznej istocie, która na to nie zasłużyła, nie powiedziałby o niej nikomu, choć jego życiowa szansa przechodziła mu właśnie koło nosa. Większego odkrycia niż SYRENA, na miłość boską, nie dokona. Odkrycie to znalazło go samo, bo zapewne tak to właśnie działało. Gdyby szukał syreny, z pewnością nie natknąłby się na nią mimo usilnych starań.

– Dean – odezwał się, odszukał dłonią jego rękę, lekko owinął wokół niej palce. – Musisz pozwolić mi wrócić na wybrzeże. Bardzo cię lubię – przyznał mu, zgodnie z prawdą. – Jesteś cudowny. I doceniam to, że narażasz się dla mnie i starasz się, żeby było mi tu jak najlepiej, mimo że to jaskinia, a ja potrzebuję żeby żyć więcej, niż ty. Jestem przyzwyczajony do mienia więcej, rozumiesz? Nie mogę spędzić tu życia, to nie twoja wina. Chodzi o to miejsce. Możemy spotykać się na lądzie, będę przychodził nad morze, mieszkam nad morzem, do cholery – przewrócił oczami. – Dean – powtórzył. – To się źle skończy. Za którymś razem cię złapią, a ja umrę tu sam, bo sam się stąd nie wydostanę. Musisz pozwolić mi wrócić. Proszę. Nie rozstaniemy się na zawsze, obiecuję. Ja... – zawahał się. – Nie ma opcji, że nie będę chciał cię jeszcze zobaczyć. Nie ma opcji.

Dean posmutniał, zobaczył to w jego obliczu – sposępniało, Dean starał się udawać, że nie słyszy, jak Cas wciąż od nowa i od nowa błaga go, by go puścił, by pomógł mu wrócić, gdzie ocean spotykał się z lądem i znajdowała się stara latarnia. Tym razem nie mógł już tego zignorować, być może intencje Casa stały się dla niego szczersze, musiał wrócić do domu, bo nie przeżyłby w jaskini. Nie dlatego, że taki był jego kaprys. Ludzie nie mieszkali w jaskiniach, do których droga wiodła przez głębiny.

– Dean – Castiel puścił jego dłoń, dotknął jego policzka. Piękne zielone oczy spojrzały na niego, smutno. – Oglądałem cuda, jakie kryją się w oceanie, ale ty... ty jesteś największym z nich. Najpiękniejszym. Polowałem na sensację, by ktoś cytował później moje nazwisko, nawet nie zdając sobie sprawy, na co przyjdzie mi patrzyć. Nie zdradzę twojego istnienia nikomu. Ciężko będzie mi pisać po tym o gąbkach, ale przeżyję – zaśmiał się, z równym smutkiem. – Ochronię cię, i zobaczymy się znowu. Tylko puść mnie. Zabierz mnie na plażę.

Syren spojrzał w bok, zagryzł wargę. Przyglądając mu się Cas zastanawiał się przez chwilę, o czym myśli – czyżby on również zastanawiał się w tamtym momencie, co zrobił źle, czego nie dał Casowi, że ten upierał się przy powrocie? Że nie chciał z nim zostać? Przecież przynosił jedzenie. Przynosił piękne rzeczy, pokazał mu swoje skarby. Dogadali się jakoś, mniej więcej... Castiel go pocałował. A teraz znowu chciał go zostawić. Dlaczego?

Jego wzrok padł na broszkę. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

– Daj rękę – powiedział, wciągając do bruneta swoją. Cas nie poruszył się, nie zrozumiawszy, co? Czyżby poszło tak łatwo? Po pięciu dniach, co prawda, ale jednak! Próbował nieustannie, i nagle od tak, zgoda? – Cas. Daj rękę.

Nie podał mu jej, zaskoczony, syren przewrócił oczami i sięgnąwszy po jego nadgarstek pochwycił go, pociągnął Casa za sobą.

– Dean! – Castiel zdążył jedynie nabrać powietrza i zamknąć usta, zielonooki blondyn wciągnął go za sobą do basenu, zanurzyli się, w zimnej wodzie, zafalowały skrzela na szyi chłopaka. Pomknął przed siebie, Cas nie miał nic do gadania; dał się Deanowi ponieść, wpłynęli do tunelu i zrobiło się całkowicie ciemno. Jego marne próby ucieczki tą samą drogą parę dni wstecz wydały mu się tak bardzo śmiechu warte, gdy przypomniał sobie, jak niemal stracił cały tlen, usiłując wydostać się poza grotę, Deanowi zajęło to z nim za balast dziesięć sekund. Wypłynęli na otwarte wody, prosto w błękitną nicość.

Jego zmysł słuchu w wodzie był upośledzony, a jednak usłyszał je, usłyszał je głośno i wyraźnie, choć z pewnością znajdowały się daleko, to te odgłosy, one niosły się kilometrami – wieloryby biskajskie. Usłyszał, jak śpiewają, słyszał to na nagraniach, ale nigdy na żywo. Rozejrzał się, otwartymi pod wodą oczami, nigdzie nie dostrzegł nawet sylwetki. Dean puścił jego nadgarstek, spletli ze sobą palce; tak było wygodniej. Zielona płetwa machnęła, popłynęli, gdyby Cas miał być szczery, jego zmysł orientacji natychmiast ostrzegł go, czerwona diodka zapaliła się w jego pamięci, ostrzegawczo, brzeg nie leżał w tę stronę. Ale może się mylił? Zatrzymali się, Dean zawisnął przed nim, w bezkresnej toni, spojrzeli na siebie... Ująwszy jego twarz w dłonie syren spuścił wzrok na jego usta, tak samo jak podczas ich pierwszej podróży zniwelował odstęp pomiędzy nimi, a swoimi wargami, rozwarł wargi Casa językiem, zmuszając go, by otworzył buzię, wdmuchnął mu w nią odfiltrowany przez jego skrzela O2. Cas odetchnął, wielorybia serenada zadźwięczała mu w uszach.

Im niżej schodzili, tym bardziej ciśnienie uderzało mu do głowy, nie miał pojęcia, dokąd Dean go ciągnie, pogodził się jednak z faktem, iż nie na powierzchnię. Nie ku wybrzeżu. Minęli ostroboki i tuńczyki niebieskopłetwe, bez kontaktu z ustami Deana dzielącymi się z nim powietrzem wytrzymywał od dwóch do trzech minut, robili więc przystanki – w końcu, po dobrym kwadransie, cel ich „ekspedycji" zamajaczył w oddali i Casowi oczy omal nie wypadły z czaszki (nie tylko od miażdżącego ciśnienia). Zachowany w stanie bliskim idealnemu wrak drewnianego żaglowca – barkentyny, ale studiował biologię morską i dziennikarstwo, nie historię żeglugi – wyłonił się z mroku, ELEANOR, odczytał z kadłuba. Czy poczuł w stosunku do swego nowego znajomego żal? Złość, bo już myślał, że Dean zrozumiał go i w końcu dał za wygraną? Dziwne, ale nie. Dean nie potrafił o wraku, do którego pływa, opowiedzieć, ale mógł go Casowi pokazać – a było na co patrzeć.

Było na co patrzeć.

Domyślał się, że syren widzi w ciemności lepiej, niż on, on nie był w stanie podziwiać wraku Eleanor w pełnej krasie, dostrzegał jednak zarysy. Przepłynęli ponad dziobem, smukła węgorzyca mignęła mu, po lewej, tak, jak się spodziewał; zatopione statki stawały się po opadnięciu na dno sztuczną rafą, nowym siedliskiem, koralowce i ukwiały porastały je, a wśród nich schronienie znajdowały ryby i skorupiaki. Lophelia pertusa, koralowiec zimnowodny. Rozpoznał go z daleka.

– Mhm – zaburczał, trącając Deana w ramię, syren obejrzał się na niego, pokazał więc na siebie, tlen; wypuścił resztkę wstrzymanego powietrza z buzi, bąbelki poszły mu z niej, ulatując, w górę. Dean pchnął go na drewnianą konstrukcję, przywarł do jego warg, ręce spełzły Casowi w dół po jego gładkiej skórze, zatrzymując się tam, gdzie ludzie mieli biodra, a blondynowi zaczynał się ogon. Przymknął oczy, Dean robił mu sztuczne oddychanie, wiedział o tym, dlaczego więc poruszył wargami, jakby się z nim całował? Dean odsunął się, wymienili się spojrzeniami. Powrócił po chwili, by uzupełnić Casowi zapas i porwał go za sobą pod pokład, w dół wzdłuż drewnianych schodków.

Mnóstwo połamanego drewna ścieliło się wszędzie dookoła, lin, sznurów, kawałków rozbitej porcelany. Kalinek błękitny, niech go szlag! Zafascynowany niespodziewanym znaleziskiem, mimo iż bynajmniej nie był to kraken ani nawet źródło legend o nim, a więc wspomniana wcześniej przez niego kałamarnica olbrzymia, rozdzielił się z Deanem, puścił jego rękę – kalinek błękitny był atlantyckim krabem, jego skorupa była oliwkowo-zielona, ale odnóża błękitne i to właśnie im zawdzięczał swoją nazwę. Krab czmychnął przed Casem bokiem, Castiel podniósł wzrok, szukając Deana; podpłynął kawałek o własnych siłach, Dean buszował w sąsiednim pomieszczeniu, w zatopionej wraz ze statkiem walizce.

Pokazał Casowi grzebień. Dotarłszy do niego, nie bez wysiłku, Cas rzucił okiem na nazwisko na jej wierzchu, wierzchu walizki – woda nie zniszczyła go doszczętnie, godność właściciela bagażu wciąż dało się odczytać. Eleanor Walpole, ciekawe.

Coś przepłynęło wzdłuż kadłuba, na moment pogrążając ich w całkowitej czerni; jeden rzut okiem na to coś sprawił, że Casowi wywrócił się na drugą stronę żołądek. Głowomłot pospolity. Rekin. Młot. Metry od nich, gigantyczny drapieżnik, wśród rekinów drugi pod względem wielkości. Zrobiło mu się słabo.

Dean obejrzał się, zobaczył rekina i nie przejął się tym, specjalnie. Pochwycił Casa za rękę, przyciągnął go do siebie, wdmuchnął mu do ust nową porcję tlenu, brunet wierzgnął, wydając z siebie paniczny odgłos i wskazując sunące za okrągłymi oknami zwierzę. Syren przytknął do warg jeden palec, bądź cicho, okej. Ale co ten rekin tu robił? A jeśli było ich więcej? Przypomniało mu się, jak ze zgrozą uświadomił sobie, że skoro istniał Dean, mogły istnieć również inne syreny, tamtej myśli towarzyszyło podobne uczucie zmrożenia w żyłach. Tyle że z rekinem młotem oczywiście nie zamierzał się całować. Nawet ten jeden, to było za dużo.

Dean wsunął grzebień do torby. Popłynęli w kierunku, z którego przypłynęli, w kierunku wyjścia spod pokładu, a wtedy wiele rzeczy wydarzyło się naraz, rzeczy bynajmniej ani trochę w tamtej chwili nikomu niepotrzebnych – coś drgnęło w ciemności, to wystrzeliła spod schodów w ich stronę mała ławica sardynek. Casa, który i tak był już zesrany, wystraszyło to na tyle, że wpadł na stertę zalegających na sobie śmieci, wiader, desek, zaplątał się w sieć. Harpun spadł na niego, uderzył go w głowę; poczuł, że jest ranny dopiero, gdy słona morska woda wdarła mu się do powstałej w kontakcie z haczykami na sieci rany. Zranił się w ramię. Potężna igła wbiła mu się w mięsień, nabił się na nią jak ryba, do polowania na które te haczyki były przeznaczone.

Zielonooki, blondwłosy syren rzucił mu się na pomoc, pociągnął za haczyk, wyciągając mu go, to zabolało jak skurwysyn, krew puściła się, w wodzie wypełniając przestrzeń wokół nich szkarłatną smugą. Ta kurewska sól! Cas był pewien, że bolałoby trzy razy mniej, gdyby nie fakt, iż znajdował się na dnie morza, a ta woda wzmagała cierpienie. Poruszył nogami, uwięziony w sieci, Dean przytrzymał go w miejscu, pewne spojrzenie pełne stanowczości powiedziało mu niemo, że ma się nie ruszać. Nie wierzgać. Zwinne ręce blondyna wyswobodziły go, jak tylko przestał mu w tym przeszkadzać. Tlen! Ze strachu i bólu wyzbywał się go szybciej, czaszka pulsowała tępo od uderzenia. Jezu Najukochańszy, na zewnątrz pływał rekin. Rekin, który wyczuwał w wodzie krew z wielu kilometrów. Jak stąd wypłyną, nie będą mieć szans. Popłynie za nimi natychmiast.

Złączyli usta, musiał jakoś oddychać. Tym razem Dean nie odsunął się po kilku sekundach, jak za każdym poprzednim – został, by serce zwolniło Casowi, „uciekaj", chciałby mu powiedzieć, gdyby to było pod wodą możliwe. Dean mógł jeszcze uciec, nie był ranny, nie pociągnąłby za sobą smugi krwi, która ściągnie drapieżniki. On ją pociągnie. Krew i ruch w wodzie to dla rekinów jak wielki neon JESTEM OBIADEM. PRZYJDŹ MNIE ZJEŚĆ. Odepchnął go więc od siebie, próbując przekazać mu to bez słów, uciekaj sam, Dean. Uciekaj, zanim się tu od nich zaroi.

Ale Dean ani myślał. Odepchnięty przysunął się ponownie, złapał Casa, jego wsparcie się ręką na barierze schodów spowodowało jej zapadnięcie się – konstrukcja posypała się jak najlichsza tania drewniana zbitka, wystrzelili na pokład w ostatnim momencie. Wrak zapadł się, wzbity pył dał im element przewagi. Wnętrzności podeszły Casowi do gardła na widok wielu rekinów, młoty krążyły już wokół Eleanor, szykując się na przekąskę; rana zapiekła go to mało powiedziane, zapłonęła żywym ogniem. Sam nie wydostałby się z tej głębiny boskim cudem. Miał szczęście, że Dean rozwijał zdaje się prędkość jeszcze większą niż orka, wystrzelił ku powierzchni jak pocisk, zmiana ciśnienia prawie zmiażdżyła Casowi mózg.

Blask, jasny blask. Byli go coraz bliżej.

Przebicie tafli oceanu niemalże dało biednemu Castielowi nowe życie. Odetchnął jak topielec, łapczywie i głośno, wybrzeże było daleko – Dean złapał go pod ramiona, płynąc tyłem odholował go tak, do skał, Cas był wyczerpany. Nieoddychaniem, przebywaniem na dużej głębokości, panicznym lękiem, że zostanie we wraku Eleanor już na zawsze. Dean holował go i widział tylko niebo, jasne, niebieskie. Był dzień. Jasny, prawie rażący po długim pobycie w jaskini, przywykł do ciemności. Tak bardzo, że prawie bolały go teraz oczy.

Dopłynęli do brzegu, wciągnięty przez Deana na skałę po swojej prawej przyuważył kątem oka latarnię. Boże, naprawdę wrócił. Wrócił na brzeg. Krew zabarwiła skałę, spływając po niej do oceanu, Dean zawisnął nad nim, jeśli coś skłoniło go do spełnienia w końcu usilnej prośby Casa... to strach o niego. Wystraszył się, że tym razem nie da już rady sam Casowi pomóc.

– Ja – powiedział, odgarniając brunetowi włosy z czoła. – Przepraszam.

– Nie przepraszaj – Castiel zaniósł się kaszlem, pokonawszy atak, wypluwszy wodę opadł na skałę, wykończony. – Nie przepraszaj, Dean. Wiem, czemu mnie tam zabrałeś – westchnął ciężko. – Nie mam ci za złe. Nikt nie pokazał mi nigdy niczego podobnego.

Wiem, czemu mnie tam zabrałeś." Oczywiście, że wiedział, nie był głupi. Deanowi było przykro, że Cas chce od niego odejść i tak bardzo się o to upomina, uchwycił się więc ostatniego pomysłu na to, jak go przy sobie zatrzymać, Cas powiedział, że chciałby zobaczyć wrak, w porządku. Zabierze go i do wraku, jeśli to coś zmieni. Dean sądził, iż zatopiony statek spodoba się Casowi tak, że przestanie pragnąć powrotu na ląd.

To smutne, że ostatecznie poddał się zrozumiawszy, że ocean nie jest miejscem dla przystojnego bruneta, którego tak pożądał mieć przy sobie i tylko przy sobie. Ostatecznie zgodził się zwrócić go brzegowi, bo wolał pożegnać się z Casem, niż doprowadzić do jego śmierci – tyle że Cas przecież wcale nie miał zamiaru się z nim żegnać, nie na zawsze. Mogli się spotykać, byleby mógł wracać po wszystkim do (swojego) domu.

Może nawet mógłby pokazać swój dom Deanowi... Syreny wytrzymywały na lądzie, jakiś czas, prawda?

– Muszę pójść teraz do lekarza – wyszeptał, patrząc mu w oczy. Dean wisiał nad nim, patrzył mu w twarz i był piękny, absolutnie zniewalający. – Muszą opatrzyć mi rękę. Ale potem wrócę, słyszysz? Przyjdę tu po ciebie, przysięgam.

Dotknął palcami jego kości policzkowej, chłopak przytulił się do niej, do jego ręki.

– Mimo wszystko... dziękuję ci. To było... niepowtarzalne życiowe doświadczenie – zaśmiał się, z bólem, próbując się podnieść. Przed oczami zawirowało mu i upadł, klapnął, Dean przemieścił się wokół niego, przysiadł mu na kolanach. – Nic mi nie będzie. Poradzę sobie. Potrzebuję odpocząć... Nie martw się o mnie – Castiel pogłaskał go, po ramieniu. – Teraz będzie już dobrze. Jestem słaby, zjem coś, pojadę do szpitala i ogarną mnie. I wrócę.

Na samą myśl o zostawieniu go tu z tą smutną miną pękało mu serce, ale ręka krwawiła i bolała, ugh, jakże STRASZLIWIE BOLAŁA, nie pamiętał, kiedy ostatnio przytrafiło mu się coś podobnego, możliwe że parę lat wstecz, gdy szykował kolację dla znajomych ze studiów i prawie odkroił sobie palec. Zszywano mu go, wciąż miał po tym blizny. Dręczyło go nieprzyjemne przeczucie, że i w tym przypadku nie obejdzie się bez pieprzonych szwów, myślał o tym i robiło mu się niedobrze.

– Wrócę – powtórzył, nie wiadomo który już raz. – Wrócę do ciebie.

Pocałował go, fale rozbijały się o skałę, na której siedzieli, zbryzgując ich kropelkami morskiej wody. Kilka mew przeleciało nad ich głowami, skrzecząc donośnie, Matko Boska, jakby nie słyszał tego wieki! Dobrze było wrócić, jednak możliwe, że chciałby usłyszeć jeszcze kiedyś śpiewające wieloryby biskajskie. Wymienili się słodkim pocałunkiem, dłoń Deana zatrzymała się na casowej piersi.

– Zaczekasz?

– Zaczekam – słodki głos odpowiedział mu, w porządku, trzymał go za słowo.

– Uważaj na siebie – przestrzegł go jeszcze, ściągnął jego dłoń ze swojej klatki piersiowej, zwinął ją w piąstkę i ucałował.

Niełatwo było wdrapać się na wybrzeże podpierając się tylko jedną ręką, jakoś tego dokonał. Stanąwszy na klifie obejrzał się za siebie, Dean siedział na skale i patrzył, jego długi, zielony ogon lśnił w słońcu, było chłodno, ale słonecznie. Spojrzał przed siebie, na dom i raz jeszcze w tył, nie potrafił się powstrzymać – Dean zniknął, zapewne skoczył w odmęty.

Mewy zawyły. Ręka nie przestawała krwawić.

Jeśli chodzi o przedstawiony w tym rozdziale wrak, to posiłkowałam się, wyobrażając go sobie, nagraniami z odkrycia wraku statku Endurance, który zatonął w roku 1915 na Morzu Weddella (Antarktyda). Statkiem kierował odkrywca i badacz Ernest Shackleton. Wrak odnaleziono na głębokości 3 tysięcy metrów dopiero w marcu 2022, a więc niedawno!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top