5. W połowie martwy druh drużynowy

     — Ale pokażemy mu nasze laski skautowe, prawda?

      — Stasiu, cicho, druh drużynowy źle się czuje. Idźcie do Ekilore.

      — Umrze?

      — Antek, bez takich! Nikt tu nie będzie umierał, po prostu zemdlał.

      — Czyli w połowie umarł. O, przyszła druhna!

      Otworzyłem oczy i z trudem nabrałem powietrza. Usłyszałem tylko dźwięk zamykanych drzwi i zobaczyłem nad sobą dwie pary oczu. Jedne ostro błękitne i za szkiełkami okularów, drugie zaś zielono – brązowe, przykryte pasmami blond włosów. Spróbowałem kaszlnąć, jednak nie udało mi się to. Po chwili ktoś przyłożył mi coś zimnego do czoła i moje ciało przeszły dreszcze. Czułem się tak słabo, że nawet nie miałem siły, by coś powiedzieć.

      — Borze szumiący, ale mnie nastraszyłeś! — Rudolf ścisnął mnie za rękę i westchnął głęboko. Widziałem, że był zestresowany. — Cholera, nie rób mi więcej takich rzeczy. Jesteś moim drużynowym. — Ukucnął obok mnie. — I kiedy ty upadasz, ja też. — Oczy mu się zaszkliły.

      — Spokojnie, druhu, daj mi trochę poleżeć po tym upadku! — Uśmiechnąłem się. — Już człowiek nie może normalnie odpocząć. — Spróbowałem unieść się na łokciach. Szczap przytrzymał mnie. Mokra chustka spadła mi z czoła. Zauważyłem Klarę, która usiadła obok i przyłożyła mi ją z powrotem, przytrzymując dłonią. — Co z Narnią? Dzwoniła Łucja?

      — Narnia je kolacje, wszystko w porządku. — zapewnił mnie. — Łucja dzwoniła. Chciała z tobą rozmawiać, ale powiedziałem, że śpisz. I mają ci się śnić kucyki, więc jej powiedz, że śnią ci się kucyki. O, dzwoni! — Podał mi mój telefon. Z trudem przesunąłem palcem po ekranie.

      — Łusia? Hej, słoneczko! — Przywitałem się jak najweselszym głosem. Rudolf spojrzał na zegarek i pokazał mi, że idzie sprawdzić, czy jedzą. Kiwnąłem głową. — Co u mnie? Wszystko dobrze, właśnie się obudziłem z krainy kucyków, wiesz? I jeden miał takie pianino jak my, był biały i miał czarną grzywę. Czarny to te małe klawisze. Wiesz, te dzieciaczki. — Syknąłem z bólu. — A, to nic, nic. Uderzyłem się w szafkę. No, gapa ze mnie. Jak z tatą? O, dobrze. Babcia dziś ci czytała? Dobrze, dobrze. Przywiozę. No. Tak. Czuję się wspaniale. Kocham cię. No, papa. Pa, maszkaro. — Rozłączyłem się i opadłem na łóżko. Klara pochyliła się nade mną. Jej włosy pachniały lawendą. Mogłem wyobrazić sobie, że leżę pośród pola lawendy, a ona pochyla się nade mną, plotąc wianek.

      — Masz straszną gorączkę — szepnęła. — Przepraszam, że mój brat cię tak wyciągnął... Cholera, co mu uderzyło do głowy...

      — Strasznie się spieszył do ciebie, chyba to było coś ważnego, więc, no... — Ucisk w klatce piersiowej narastał. Prawą dłonią sięgnąłem do kieszeni. Leków nie było. Niech to szlag.

      — Tak... — Zapatrzyła się w okno. — Ale żeby tak słodkiego druha ciągać! —Uśmiechnęła się i wytarła mi czoło. — Spróbuj zasnąć. Henryk zajął się twoimi harcerzami, poprosiłam go, żeby był dla nich miły.

      — Ten facet mnie nie trawi. Zabije mi dzieci — zauważyłem z uśmiechem. Riońska przewróciła oczami.

      — Dla niego cały ZHR sprowadza się do jego Juleczki, która dała mu kosza przy naszym hufcu. Straszna draka była, klął na ZHR jak diabli. Także nie przejmuj się. To mimo wszystko równy gość. — Puściła mi oczko, po czym przeczesała palcami moje włosy. — Odpocznij... — szepnęła, po czym poluźniła mi chustę. Bliskość jej dłoni przy mojej twarzy sprawiła, że oddech mi się przyspieszył. — Druhu drużynowy... — Uśmiechnęła się, po czym wyszła, cicho zamykając drzwi. Wraz z nią zniknęło lawendowe pole.

      Wytarłem dłońmi twarz i zamknąłem oczy.
      Klaro Riońska, byłaś słońcem wśród śniegu...

***

      Piąty dzień zimowiska był spokojniejszy niż poprzednie. Szykowaliśmy się do bankietu i pożegnania z Cichaniem, które miało nastąpić w niedzielę. Czułem się już lepiej i uspokoiłem Rudolfa, że wcale nie mam zamiaru umrzeć w małym, górskim miasteczku. Męczyła mnie tylko sprawa Gustawa, jego nagłe przybycie i zdenerwowanie. Gdy wysyłałem plan pracy do hufca, natrafiłem na wiadomości na stronie ZHP dotyczące przerwanego kursu pod Zakopanem i wypadku w górach, ale wtedy jakoś nie powiązałem ze sobą tych wiadomości. Bliźniak Riońskiej wydawał mi się po prostu dziwnym facetem, zucholem, a to już mówiło samo za siebie. Skoro Klara była człowiekiem pełnym radości i robiła rzeczy, jakich nie powstydziłby się najbardziej pomysłowy zuch, to może Gustaw nadrabiał w ich duecie realizmem, strachem i ponurym nastawieniem.

      Z Narnią byliśmy już dżentelmenami jak ta lala. Zrobiliśmy sobie muszki, laski skautowe, odbyliśmy wędrówkę do zamku i przygotowywaliśmy zajęcia z savoir-vivre przy stole i w towarzystwie. Mieliśmy też w planach wspólne obejrzenie Bonda i świeczkowisko, na które chciałem zaprosić Ekilore. Wysłałem w tym celu Rudolfa, który już nawet nie krył się z zauroczeniem Samantą. Po tym, jak patrząc na nią, robiącą ciastka z najmłodszymi harcerkami, przyboczny oblał siebie i pół stołu, i podłogi kawą, wiedzieli wszyscy.

      Klara uważała to za przeurocze, Henryk tylko mruknął coś pod nosem, a moi zastępowi zaczęli nieco podśmiewać się z momentów, gdy rozanielony Szczap siedział przy oknie i niby fotografując góry, ukradkiem łapał kadry z Samantą, lepiącą bałwana, wracającą z zakupami czy siedzącą na śniegu i patrzącą w dal.

      Legowska zdawała sobie z tego sprawę i najwyraźniej wcale jej to nie przeszkadzało, bo na świeczkowisko się zgodziła, uprzednio całując mojego przyjaciela w policzek.

      — O, stary, jestem w niebie. — Wrócił do salki z pianinem i położył się przed nim. Postawiłem na stole kolejny talerz i pomieszałem sztućce przy nim, by chłopaki musiały je potem ułożyć. — Czy ona nie jest cudowna, no powiedz mi? Aśka mówi, że jestem buc i nie mam szans, ale no, powiedz mi, czy ja nie mam szans?

      — Wiesz, jesteś z ZHR, to już przegrana pozycja. — Zaśmiałem się, na co on rzucił we mnie poduszką-owcą, którą przyniósł sobie z naszego pokoju. — Ej, ej, na przełożonego tak?

      — Musimy zaprosić Ekilore na bankiet. Nie daruję sobie, jak nie zatańczę z Samantą. — Podniósł się i nacisnął klawisze.

      — Zostaw to biedne pianino. — Odrzuciłem mu poduszkę. — Wiesz, zawsze możemy jechać z nimi na obóz... — zacząłem niepewnie. Uwielbiałem go uszczęśliwiać.

      — No nie gadaj! — Wstał gwałtownie. — Borze szumiący, Edmund Miód, będę wnioskował o przyznanie ci stopnia Harcerza Rzeczypospolitej, jak to załatwisz. — Pisnął i przytulił mnie mocno.

      Roześmiałem się tylko i zasalutowałem mu, puszczając oczko.

***

      Jeśli chodzi o wychowanie chłopców, to wzięcie się za savoir-vivre nie było dobrym pomysłem na dłuższą metę. Już po chwili widelce latały po stole, menażki kręciły się jak karuzele, a serwetki zamieniały w samoloty.

      Pokręciłem zrezygnowany głową i tylko uśmiechnąłem się, bo co miałem zrobić? Kochałem ich i gdy wiedziałem, że zapewniliśmy im dobrą zabawę, to mi wystarczało. Uczyli się i tak, byli najlepsi. Dla mnie najlepsi. Zapisałem sobie, żeby na obozie poświęcić temu osobne zajęcia, bo jednak nie chciałem widzieć pasu startowego dla menażek w stołówce.

      — Niezły Sajgon tu macie. — Henryk wszedł do salki i uśmiechnął się kpiąco. Jego mundur wyglądał tak, jakby dopiero co wyjął go spod żelazka. — Chcemy za pół godziny zrobić zajęcia, bylibyście tak uprzejmi? — Wyszczerzył zęby w cynicznym uśmiechu, po czym wskazał na drzwi. Rudolf zacisnął ręce, jednak przytrzymałem go lekko za nadgarstki i wysunąłem się naprzód.

      — Zaraz kończymy i lecimy! — Zapewniłem go. — Druhowie, moglibyście zacząć sprzątać? Zostawcie tylko samoloty! — Poleciłem im i splatając ręce na piersi, popatrzyłem na przybocznego. Między nami rozpoczęła się cicha rywalizacja i obaj dobrze o tym wiedzieliśmy. Czarnowłosy poprawił zielony sznur i spojrzał z pogardą na chłopców, którzy uwijali się przy stole. Pochwyciłem jego spojrzenie. — Możesz nie szanować mnie — powiedziałem powoli, trochę cedząc przez zęby. — ale skrzywdź ich, a pożałujesz.

      Rzucił mi kpiący uśmiech i wyszedł, obracając się na pięcie. Moje słowa najwyraźniej do niego nie docierały, ale nie zamierzałem zaprzątać sobie nim głowy. Miałem po dziurki w nosie typów jak on. W hufcu dosyć się z nimi pożarłem, żeby stworzyć Narnię po upadku Uroczyska, drużyny ze Szczepu Czarnych Chust (jak nazywaliśmy Dwudziestki). Obaj, ja i Rudolf, wywodziliśmy się stamtąd i po rozpadzie naszej jednostki byliśmy niepocieszeni. Długo prosiliśmy się i lataliśmy po hufcach, żeby stworzyć pięćdziesiątkę szóstkę. Znajomi z Uroczyska nie mogli nam wybaczyć „zdrady" szczepu, ale w końcu pogodzili się z tym, że czarne barwy nosiliśmy już tylko w kieszeniach, a przy kołnierzu wiązaliśmy nasze pastelowo – białe.

      — Narnia, sprzątamy! Chcę was widzieć za dziesięć minut w kuchni, robiących kolację! — Rudolf wziął jedną z menażek, która potoczyła się po podłodze. — A to ma być tak czyste, żebym mógł zobaczyć swoją twarz. No, lecimy!

***

      Wskazałem Stasiowi miejsce obok siebie i położyłem prawą rękę na lewej. Twarze moich druhów pokryte były pomarańczową poświatą świeczek, które paliły się u naszych stóp. Przygryzłem usta i popatrzyłem na drugi koniec salki, gdzie krąg wiązało Ekilore. Pochwyciłem spojrzenie Klary i uśmiechnąłem się lekko. Rudolf ścisnął mnie za rękę.

      — Druhowie. Dziękuję wam za dzisiejszy dzień. Dziękuję za to, że możemy być tu razem. Dziękuję za śniadanie, które przygotował Ogniokrzew i za to, że Hubert nauczył nas wiązania krawatów. Dzięki, że nie rozwaliliście menażek podczas zajęć i gratuluję Fresni wygranej podczas lotów widelcowych. Dzięki, że jesteście. Druhowie! Za Narnię! — Podniosłem głos.

      — I za ZHR! — odkrzyknęli ze śmiechem, po czym puścili iskierkę. Zaśpiewaliśmy Bratnie Słowo, Idzie Noc i rozpletliśmy dłonie. Wyciągnąłem flet i przyłożyłem go do ust, starając się, by nie brzmiał tak głośno. Po sali rozniosła się melodia z filmu Opowieści z Narni. Był to moment bitwy o Narnię, najpiękniejszego momentu dla mnie, jako dzieciaka, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tym uniwersum. Melodia ta towarzyszyła naszej drużynie od samego początku. Jej obecność wśród nas stała się niemalże tradycją. Zerkałem więc na ich oczy i widziałem to wszystko, co przed laty poznałem na kartkach książki Lewisa. Widziałem bitwę. O naszą Narnię. Żeby już zawsze było jak w tamtym momencie.

      Wyprzytulałem najmłodszych i kazałem zastępowym być cicho, gdy będą szli na górę, po czym zająłem się gaszeniem świeczek. Ekilore nuciło coś cicho i ledwie dosłyszałem, że była to melodia „Hej chłopcy, bagnet na broń!" z jakimiś innymi słowami. Po chwili także i u nich przeszła iskierka i rozpletli ręce. Zauważyłem, że Rudolf podszedł do Samanty, a ta ruchem dłoni odprawiła drużynę. Usiedli na parapecie i zaczęli rozmawiać o czymś szeptem, więc wziąłem świeczki, flet wcisnąłem do kieszeni i zebrałem się do wyjścia.

      Ledwie wyszedłem na korytarz, wpadłem na Klarę i Henryka z naręczem żółtych świeczek. Przyboczny zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu.

      — Ktoś tu chyba powinien zainwestować w okulary — prychnął.

      Ktoś tu chyba powinien zainwestować w kurs bycia miłym człowiekiem, odpowiedziałem mu w myślach, po czym uśmiechnąłem się i odparłem:

      — Niezdara ze mnie, zmęczenie daje się we znaki.

      — Albo bycie przegrywem. — Mruknął chłopak. Klara szturchnęła go w bok.

      — Jesteś okropny, Patrol. — Zmierzwiła mu włosy i roześmiała się. — Druh drużynowy prawie ma rękę w wosku. — Spojrzała na moją dłoń i na jej policzki wlały się rumieńce. — Już lepiej się druh czuje? — zapytała cicho.

      — Już wszystko w porządku, dziękuję. — Posłałem jej ciepłe spojrzenie. Henryk przewrócił oczami.

      — Mamy książkę pracy do uzupełnienia. Chodź, kochana. — Złapał Riońską za rękę, patrząc na mnie wyzywająco i kładąc akcent na ostatnie słowo.

      — Dzięki, dam radę iść sama. — Wyrwała mu się i spojrzała na mnie. Jej zielonkawe oczy przyprawiały mnie o dreszcze. Mimo dziecinnego zachowania i słodyczy nie była głupia. Wręcz przeciwnie, wydawała mi się szalenie troskliwa i inteligentna. Jak gdyby była ponad zapalczywością Henryka i jego podziałami ludzi na kategorie organizacji. — Dobranoc, druhu. — Odgarnęła włosy za ucho i skierowała się na piętro swojej drużyny.

      Zerknąłem w kierunku salki z pianinem. Rudolf trzymał w ramionach uśmiechniętą Samantę, która wyjęła mu okulary z kieszeni mundurowej i lekko odchyliła się w stronę okna. Przyboczny zabrał jej swoje noktowizorki, jak zwykł je nazywać, po czym lekko pocałował oniemiałą dziewczynę. Położyła mu dłonie na policzkach i zamknęła oczy. Po chwili odsunęli się od siebie i przez chwilę Szczap patrzył w ziemię. Zreflektował się jednak i szepnął coś do Legowskiej, na co ta pokiwała głową i pogładziła go po włosach. Zmrużyłem oczy. Dziewczyno, traktuj dobrze moje harcerskie dziecko.

      Gdy dwie godziny później uzupełniałem książkę pracy, Rudolf wrócił do pokoju, rozanielony i uśmiechnięty jak nigdy. Popatrzyłem na niego, znad kubka kawy i pstryknąłem długopisem.

      — Mój mały przyboczny dorasta, co? — Kaszlnąłem, czując nagły ucisk w okolicach serca.

      — Kocham to dorastanie. Kocham ją. Matko narnijska, nikogo w swoim życiu nie pokochałem tak szybko i mocno jak jej. — Westchnął. — Kocham to zimowisko. W ogóle kocham wszystko. Nawet ciebie. — Roześmiał się. — Matko narnijska... — Powtórzył i przytulił do siebie poduszkę-owcę.

      — Znasz ją pięć dni. — Zauważyłem, rysując małego słonecznika obok planu zajęć na jutrzejszy dzień.

      — I wiesz co? To najlepsze pięć dni mojego życia.

¸,ø¤º°♡°º¤ø,¸

[14 stycznia 2019]
Poprawiając ten rozdział dowiedziałam się o śmierci prezydenta Gdańska i, jejku, to okropne jak wiele zła jest teraz wokół. Jestem przerażona, naprawdę.

Jeśli zaś chodzi o SM to do przodu mam napisane jeszcze 4 rozdziały. ;)
Mam nadzieję, że ktoś tu zostanie, by je zobaczyć. Ach, i dziękuję za tak miły odzew pod one shotem do AWNŚPPK. Tak pięknie było wrócić!

Uważacie, że wattpad przechodzi kryzys czy wręcz przeciwnie?
(Bardzo lubię z Wami rozmawiać, więc myślę, że wprowadzenie tej małej formy pod rozdziałami będzie super!)

Buziolki!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top