3. Matko słonecznikowa - nie mów im
Obudziłem się z lekkim bólem głowy. W nocy zabraliśmy naszych chłopaków do sali z pianinem, aby rozpocząć zimowisko nocą obrzędową. Postawiliśmy na tematykę angielskich arystokratów, przez co o północy w schronisku zapachniało herbatą i rozbrzmiały dźwięki jakiejś starej, angielskiej melodii. ZHR przesłał nam program dotyczący wychowania savoir-vivre, więc uznaliśmy, że zrealizujemy go właśnie na zimowisku, podciągając pod to sprawności dotyczące języków obcych. Przygotowaliśmy więc zajęcia z robienia muszek, bankiet, kurs ociosania laski skautowej, a także zajęcia metodyczne dla zastępowych. Czytaliśmy z Rudolfem nieco o angielskich wzorcach zachowania i doszliśmy do kilku ciekawych stron, z których powyciągaliśmy co lepsze smaczki.
— Dzień doberek, panie druhu! — Rudolf ziewnął i obrócił się na bok. — Dalej czuję smak tej obrzydliwie gorzkiej herbaty twojego ojca.
— A ja nią pachnę. — Skrzywiłem się. — Dzisiaj te muszki, a nie czuję palców, przez ten wrzątek, którym się prawie oblaliśmy.
— Widzisz, tak poświęca się kadra. — Westchnął. — No, nic. Chyba muszę iść ich obudzić, co? I na wędrówkę?
— I na wędrówkę! — Zamknąłem oczy i uśmiechnąłem się.
***
Obudziliśmy naszych harcerzy i pospieszyliśmy na śniadanie, by uwinąć się z wędrówką jeszcze przed zachodem słońca. W naszych planach było dojście do ruin starego zamku i odszukanie wśród nich skrzyneczki, którą zostawiliśmy tu miesiąc temu, przyjeżdżając na oględziny miejsca zimowiskowego. Śnieg prószył od rana, drogi tonęły w białym puchu, a wiatr miał niezłą uciechę w gonitwie pomiędzy drzewami. Z kominów małych domków unosił się dym, co jakiś czas jakiś samochód przejechał główną ulicą. Dzwonnica kościoła zastygła w tym zimowym obrazku jak gwiazda na czubku choinki. Wszystko pomalowane odcieniami bieli i szarości.
Poluźniłem nieco szalik, by poczuć na karku zimne powietrze. Wciągnąłem je w płuca i przymknąłem oczy, po czym odwróciłem się w stronę drużyny. Szli spokojnie, co raz wrzucając tylko kogoś w śnieg. Towarzyszyły temu okrzyki „druhu, Kacper znowu zaczyna!" i „a druh Olek ma śnieg w gaciach!", które puszczałem mimo uszu. Nie chciałem przesadzić z surowością podejścia do ich wychowania, żeby ich nie zrazić. W końcu harcerstwo to nie tylko musztra, to przede wszystkim bycie ze sobą.
Zatrzymaliśmy się przy ruinach pokrytych śniegiem, by popodziwiać ich wielkość i poszukać skrzyneczki. Zastępy rozbiegły się do tego ledwie po tym, jak skończyłem mówić, że coś jest tu ukryte. Przewracali się na śniegu, ślizgali po oblodzonych kamieniach i wykładali w zaspach białego puchu.
— Mam coś! — krzyknął Marcel z Fresni, unosząc do góry oblodzone pudełeczko. Rudolf stłumił śmiech, po czym oparł mi się na ramieniu.
— Stary, mogliśmy je w coś zawinąć — szepnął. — Kuźnia, to jest jakiś sopel. — Parsknął śmiechem. — Hufiec może nam przyznać sprawność Elsy.
— Mam tylko nadzieję, że kłódka puści, bo trzeba będzie je rozwalić. — Opanowałem śmiech, który kotłował mi się w ustach. — Dobra, panowie, otwierajcie! — krzyknąłem do harcerzy.
Niestety, tak jak przypuszczałem, trzeba było rzucić pudełkiem o ziemię, aby rozbić kłódkę. Nie przeszkadzało to jednak moim chłopakom, bo już po chwili pudełko leżało w opłakanym stanie, a zastępowi wyjmowali ze środka materiały w trzech kolorach, które mieliśmy na swoich chustach. Podzielili się między sobą i wygrzebali ze skrzyneczki list oraz kawałki laku, który skruszył się przez rzucenie jego opakowaniem w śnieg. Przybiliśmy sobie z Rudolfem tajną piątkę i z idealnie wypracowanym zainteresowaniem słuchaliśmy, jak Witek i Mikołaj odczytują słowa listu, trzymanego przez Huberta.
— No, i tu jest napisane, że musimy uszyć muchy na jakąś elegancką imprezę. — Witek spojrzał na kartkę i przeczesał płowe włosy. — Podpisał sir Piotr. A, pardonsik, sir Peter.
— To co, chłopaki? — Klasnąłem w zgrabiałe z zimna ręce. — Chyba trzeba będzie wrócić i uszyć te muszki, co nie?
— Żebyście w końcu wyglądali jak ludzie, a nie banda zielonych krasnali. — dodał Szczap, za co został obrzucony śnieżkami. — Halo, halo, bo będzie raport karny! Poobrywam wam wszystkie guziki na apelu, aż wam spadną spodnie!
***
Wracaliśmy do schroniska, gdy już się ściemniło, a śnieżyca znów dała się we znaki. Narnijczycy już nieco telepali się z zimna, przemoczeni walką na śnieżki. Z Rudolfem ledwo szliśmy, bo harcerze postanowili zakopać nas w śniegu po szyję, więc z każdym ruchem opadał z nas jego kawałek. Śmialiśmy się z tego, bo co innego mielibyśmy robić w drodze do wysuszenia się?
W schronisku daliśmy podopiecznym godzinę na ogarnięcie się i przygotowanie obiadu, sami zaś poszliśmy nieco odpocząć. Rudolf rozpisywał na korytarzu próbę z Witkiem, a ja, przebrawszy się w coś ciepłego, szedłem do kuchni z zamiarem zrobienia herbaty i ogarnięcia tabelki ze stopniami zastępowych. Wciąż czułem zimne dreszcze, które przebiegały po moim ciele z każdym kolejnym krokiem, ale zbyłem to.
Pchnąłem drzwi kuchni plecami i wszedłem tam tyłem, trzymając w ramionach pięć kubków – dla kadry i zastępowych. Wchodząc, zauważyłem, że ktoś stoi przy mikrofali, czekając, aż ta się wyłączy. Uniosłem głowę – była to dziewczyna o długich do łokci włosach. Stała w piżamce – owcy, oparta o lodówkę i patrzyła na obracający się w mikrofali kubek, nucąc coś pod nosem. Jeżeli o nos chodzi, to widniały na nim okrągłe okularki, jak z Harry'ego Pottera. Wyglądała jak anioł, który zaplątał się wśród stadka górskich owieczek. Chociaż – nie wiem, czy anioły piją kakao.
Mikrofala piknęła i otworzyła się. Ucieszona dziewczyna wyjęła kubek i włożyła do niego łyżeczkę, na chwilę przymykając oczy i rozkoszując się zapachem kakao, które wypełniło kuchnię. Upiła łyk, po czym uniosła oczy i pisnęła cicho.
— Ale mnie druh wystraszył, matko słonecznikowa. — Odstawiła kubek na blat i podskoczyła, by na nim usiąść.
— Czyli sprawność „Lekkiej stopy" mam zdaną, uf, w końcu! — Postawiłem kubeczki na stole i popatrzyłem na nią. Koło oczu i ust, a także na nosku miała wyblakłe piegi. Blond pasma kręciły jej się lekko przy twarzy. W wielkiej piżamce – owcy wyglądała na dość drobną. Odgarnęła włosy, które opadły jej na oczy i uśmiechnęła się, ponownie pijąc swoje kakao. — Druhna, hm, Eklerka? — Przypomniałem sobie, jak Samanta zwróciła się do swojej kadry.
— Eklerka, Eklarka, Klara. Przylgnęło jak lilijka do beretu. — Wyciągnęła rękę i podała mi ją. Pochyliłem się i lekko musnąłem ustami jej dłoń. — U la, la, jaki dżentelmen. — Puściła mi oczko.
— Może być i dżentelmen, choć wolałbym raczej Edmund. — Przedstawiłem się, po czym w wstawiłem wodę w czajniku. — Jeśli mogę wiedzieć... dlaczego akurat Eklerka?
Klara uśmiechnęła się lekko i poprawiła okulary. Wyglądała w nich jak dziecko, ale było to tak urocze, że nie mogłem oderwać wzroku. Cholera, Edmundzie Miodzie, czy ty właśnie nazwałeś coś w myślach słowem „urocze"?
— A, kiedyś na biwaku byliśmy w cukierni i harcerz władował mi eklerkę w mundur, na co cała drużyna zaczęła piszczeć „Eklerka zaatakowała Klarę!". — Zamachała nogami w powietrzu i roześmiała się. — No, i tak jakoś zostało. Ale eklerek już nie jem. Mój mundur też nie. — Zmrużyła oczy przy śmiechu, a na jej policzkach pojawiły się malutkie dołeczki. Przypomniałem sobie radość Łucji, gdy ojciec zabrał ją kiedyś do cukierni na końcu Warszawy, gdzie robiono pączki według przedwojennego przepisu. — A druh to ma takie, hm, słodkie nazwisko. — Wyciągnęła z kieszeni karteczkę, którą zostawiłem im przy drzwiach. Poczułem, że palą mnie policzki.
— Może i słodkie, choć pszczółki też żądlą, jak się im zabiera miód, prawda? — Usłyszeliśmy głos Henryka, który pojawił się w drzwiach kuchni. Spojrzał na mnie badawczo, po czym chrząknął i zwrócił się do Klary: — Klarcik, słońce, Sami woła cię na zajęcia.
— O, rety, zapomniałam o tym! — Dziewczyna wypiła kakao jednym haustem, zeskoczyła na ziemię, założyła kaptur z uszami i wytarła ręce w jakąś ściereczkę przy piekarniku. — Miłej herbatki, słodki druhu! — Uśmiechnęła się i pobiegła w stronę schodów.
Powiodłem za nią wzrokiem i poczułem, jak moje wnętrze wypełnia dziwne ciepło. Henryk przyjrzał mi się uważnie i przeczesał palcami czarne włosy. Jego ciemne oczy przeszyły mnie na wskroś.
— Zapamiętaj sobie jedno. — Zaczął nalewać wrzątku do kubka, który przygotowałem dla jednego z zastępowych. — Klara to część Ekilore. To moja harcerka, z mojego zastępu, moja przyboczna. I nie pozwolę, by jakiś pierwszy lepszy ZHR-owiec mi ją zabrał, rozumiesz? — syknął.
— Może najpierw zacznij od niezabierania ludziom kubków, a potem pilnuj swojej harcerki. — Uśmiechnąłem się, dobitnie wypowiadając przedostatnie słowo, po czym wyszedłem z kuchni z tacką herbat, zostawiając tam oszołomionego przybocznego.
Klara wydawała mi się być bardzo delikatna i nieco dziecinna w swoim postępowaniu, co dodawało jej uroku i odejmowało lat. Zdawała się być urzekającą. Jedną z tych, które kochały i wiedziały, że były (są) kochane. Do tego jej oczy jaśniały jakąś taką dziwną radością, którą znajdywałem jedynie w szarawych i wyblakłych oczach Łucji, które, choć nie widziały mojej twarzy, to niosły w sobie więcej tego wszystkiego, co ja widziałem.
Minąłem piętro ZHP i rzuciłem spojrzenie w kierunku Klary, siedzącej w kręgu z harcerkami i wycinającej wielkie słońce z żółtego papieru. Śmiała się z jakąś dziewczyną o długich, zakręconych jak sprężynki włosach. Obok siedziały bliźniaki – chłopak i dziewczyna, oboje w koszulkach „zastępowy". Przyboczna uniosła wysoko wycięte słońce i powiedziała coś do swoich podopiecznych. Wyciągnęli żółte paseczki i coś na nich pozapisywali. Blondynka uniosła głowę i spojrzała w moim kierunku. Pochwyciłem iskierki z tych roześmianych oczu, po czym szybko wszedłem na swoje piętro.
Budowanie relacji z kobietami nieco mnie przerażało. Mimo że byłem już studentem i starałem się pomagać ojcu we wszystkim, to mi nic nie pomagało – ani dorastanie, ani on – w braku matki, która odeszła od nas, gdy byłem mały. Nie potrafiłem jej tego wybaczyć i wciąż miałem jej za złe, że stchórzyła, gdy dowiedziała się, że Łucja jest niewidoma. Że tak po prostu nas zostawiła. Mnie, ojca, Łucję. Każdego z jakimś bagażem i strachem.
Podejrzewano u mnie gynofobię, rodzaj lęku przed kobietami, jednak z czasem lekarze zaczęli to zbywać. Nie chodziło o to, że bałem się kobiet. Po prostu nie umiałem zbudować z nimi czegoś głębszego niż koleżeństwo czy przyjaźń, jak czyniłem z Justyną Piotrowską. Miłość? Nie, nie rozumiałem miłości, nie potrafiłem jej jeszcze wtedy uosobić w kobiecie. Wtedy jeszcze nie. Czytałem wiele książek, modliłem się, jednak nie czułem tego, co wpisywano we mnie przy dziele stworzenia.
Postawiłem kubki na parapecie, po czym wyjąłem znalezione w zamku materiały, by przygotować zajęcia dla chłopaków. Rudolf doczłapał się do mnie w kocu i z termosem.
— Aśka dzwoniła i mówi, że dziś mama pojechała zobaczyć o u Łusi — powiedział. Posłałem mu pokrzepiające spojrzenie. Pani Szczap bardzo troszczyła się o moją siostrę, gdy wyjeżdżałem, ojciec miał dyżury, a nasza babcia zostawała z nią w domu.
— A jak z jej nogą? — zapytałem.
Pamiętałem, że Asia wybiła sobie rzepkę pół roku temu i wtedy to Rudolf przejął większość obowiązków w domu. Zwolniłem go wtedy z pracy funkcyjnej, bo nie dawał sobie rady i zasypiał na apelach. Traktowałem go jak brata i nie mogłem przeboleć czasu, gdy tak się wykańczał. Jego ojciec nie miał wtedy pracy i to Rudi musiał utrzymać dom. Potem wszystko już było w porządku, ale ten czas zostawił swój ślad na moim przybocznym.
— A, skacze, fika, wariuje! — Machnął ręką. — To wariatka jest. Mówię jej, „Aśka, ty głupku, znowu sobie nogę rozwalisz". A ona tylko — zmienił głos na wyższe rejestry. — „e tam, nic mi się nie stanie". No, coś jej ewidentnie nie wyszło. — Zdjął okulary, po czym znów je założył. — Uh, jak ja ich nienawidzę.
— A szkoda, bo wygląda druh uroczo! — Samanta schodziła właśnie z górnej salki z naręczem jakichś prześcieradeł. Nos Rudolfa poczerwieniał – zawsze się tak działo, ilekroć chłopak czuł się zawstydzony, dlatego nazywaliśmy go „Reniferkiem".
— Uczę się od druhen z ZHP! — odparł, by ukryć zakłopotanie i posłał rudowłosej czułe, aczkolwiek zawadiackie spojrzenie. — No, dobra. — Zatarł ręce i spojrzał na mnie. — Róbmy te muchy! Narnia, ruszcie się proszę na korytarz! No, Edek, nie patrz tak na mnie.
— Patrzę na ten nieudolny podryw.
Przez najbliższą godzinę siedzieliśmy z igłami, nitkami i tona materiałów, szyjąc pokraczne i niewymiarowe muszki. Ja i Rudolf mieliśmy najcięższe zadanie, bo robiliśmy je aż z trzech kawałków filcu, które co rusz wyskakiwały nam z rąk na podłogę. Szczególnie uzdolnieni manualnie nie byliśmy – on studiował historię, a ja ratownictwo, więc staraliśmy się ze wszystkich sił, ale efekt przypominał bardziej jakieś zmasakrowane trójkąty, niż eleganckie akcesoria. Najlepiej poradził z tym sobie zastęp Huberta, Mikołaj i Witek uparli się, że wolą krawaty, a mały Stasio i Antek urządzili walkę na igły.
Wyszywałem właśnie środek swojej muszki, kiedy poczułem, jakby coś zaciskało mi się na gardle. Kaszlnąłem, a wtedy jakby ktoś uruchomił lawinę wewnątrz mnie. Atak kaszlu przeszył mi płuca. Raz, dwa, trzy... Brak oddechu. Gwałtowny ból. Zaciskające się oczy, pod którymi łzy uderzały w powieki. Brak tchu. Cisza.
Wstałem szybko i wyszedłem do pokoju kadry, gdzie otworzyłem okno i pozwoliłem zimnemu wiatrowi uderzyć we mnie z całej siły. Kaszel powoli przechodził, choć ból dalej pulsował w mojej klatce piersiowej. Zatoczyłem się lekko i uderzyłem o ścianę. Bladą dłonią dotknąłem kieszeni i wyjąłem z niej małe pudełko z białymi tabletkami. Drżącymi palcami wyjąłem jedną z nich i szybko łyknąłem, czując, jak przechodzi przez przełyk. Fala zimna opuściła mnie i zastąpił ją nagły zalew gorąca. Przyłożyłem czoło do ściany i czekałem, aż moja skóra nieco się schłodzi. Powoli wziąłem głębszy oddech. Raz. Dwa. Trzy. Spokój.
— Edek, wszystko w porządku? — Rudolf wszedł do pokoju z muszką na głowie. Podszedł do mnie i położył mi dłoń na plecach. — Znowu atak?
Pokiwałem głową i odsunąłem się od ściany. Rudolf był jedynym, który wiedział o mojej chorobie. Tylko jemu ufałem w pełni, poza tym, nie czułem potrzeby dzielenia się ze światem tym, że...
— Druhu, bo Jacek wbił sobie igłę w palec! — Stasio stanął w progu pokoju i popatrzył na nas zdziwionymi oczkami. — Druhu, co się stało?
— Wzruszyłem się muszką Rudolfa. — Uśmiechnąłem się i zmierzwiłem włosy harcerza. — No, leć do chłopaków, my zaraz przyjdziemy. Niech Mikołaj naklei mu plaster, dobrze?
— Dobrze, druhu! — Przytulił się do mnie i pobiegł do reszty. Gdy zniknął za drzwiami, opadłem na łóżko i schowałem twarz w dłoniach. Rudolf usiadł obok mnie i podał mi kubek z zimna herbatą.
— Nie mów im. — Wyszeptałem. Przyboczny pokiwał głową.
— Masz moje słowo. — Upiłem łyk herbaty i oddałem ją przybocznemu. Chciał coś powiedzieć, ale zamilkł i wpatrzył się w okno. Opadłem bez sił na poduszkę.
¸,ø¤º°♡°º¤ø,¸
Próbowałam zrobić okładki, ale moje poczucie estetyki chyba ostatnio nawala, więc no. Nigdy nie umiem zrobić okła
Jak Wasz nowy rok?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top