Słodkie oszustwa
Cześć kochani!
Jako, że dzisiaj (23.04), są urodziny Anglii, to uznałam tą datę za idealny termin na wypuszczenie tekstu, który napisałam już jakiś czas temu!
Nie spodziewacie się tu jakiejś żywej akcji... To po prostu fluff, który ma na celu trochę poprawić nastrój i ukoić serduszko c;
Miłego czytania!
***
Zwykłe spojrzenia mogły wszystko zdradzić. Wystarczyły ukryte tęsknoty, przewijające się w ich oczach, za każdym razem kiedy tylko przechodzili obok siebie, kiedy rozmawiali na temat polityki czy niezbędnych umów. Nawet w kłótniach za każdym razem patrzyli na siebie jakoś tak... Przepraszająco, smutno, zupełnie jakby ich serca miały zaraz roztrzaskać się na kawałki, a w głowie działo się zupełnie inaczej niż w słowach, przekazujących kolejne niezadowolenia, pretensje oraz wypominanie wojny... Wojny, która wydarzyła się już tyle wieków temu...
Mimo, że oboje starali się zachowywać normalnie, mimo, że jeden z nich dalej był w centrum uwagi, a drugi robił wszystko żeby wychodzić na tak samo oschłego i obojętnego, skrytego gdzieś z tyłu, oboje mieli po prostu dość. Dość obowiązków, dość ludzi, dość głupich konfliktów i nieporozumień. Kiedy po tych wszystkich latach wszystko zdawało się być w porządku, wszystko miało skończyć się szczęśliwie... Kolejna kłoda ułożyła się w poprzek na ich wyidealizowanej drodze, której trasa była układana w cichych słowach gdzieś w hotelowym pokoju, skradzionych czułościach i nieśmiałych spojrzeniach. Miało być przecież tak pięknie, mieli być blisko siebie już do samego końca... A jednak teraz znowu zostali oddzieleni grubą granicą, znacznie trudniejszą do przekroczenia niż cholerny ocean. Bo co mógł zdziałać ocean, jeśli ich serca rwały się do siebie nawet pomimo takiej odległości?
Spotkania personifikacji były jedynymi szansami na choć chwilę upragnionego towarzystwa. Kiedy siadali obok siebie, kiedy ogromny biały obrus zwieszał się z krawędzi stołu, zakrywając część kolan, on wyszukiwał jego dłoni, ściskał ją delikatnie, otrzymując w zamian nieudolnie tłumiony rumieniec i zbyt drżący głos przy każdej wypowiedzi. A jednak dalej jego dłoń nie zostawała puszczana, wręcz przeciwnie, ściskał ją jeszcze bardziej, oczekiwał aż ich palce się splączą w jedną całość, zupełnie jakby nic nie miało ich już rozerwać i bezlitośnie oddalić od siebie. Niestety wskazówki zegara zawsze pomimo błagań, uciekały do przodu, a telefony zaczynały dzwonić, przypominając o samolocie powrotnym.
Nie mogli uwierzyć, że nawet chwila razem nie była im pisana. Tak ciężko było uciec przed wzrokiem nachalnych ludzi i ich długimi jęzorami, które paplały o każdym pocałunku, o każdym przytuleniu i złączeniu dłoni. Dla tych ludzi powinien znaleźć się jakiś specjalny rodzaj kary... Trzeba było w końcu pociągnąć kogoś do odpowiedzialności za krwawiące serca i ciała, które z coraz większą tęsknotą nie potrafiły przemóc samotności.
Arthur zbierał swoje papiery z konferencyjnego stołu, z niechęcią wpychając je do czarnej teczki. Kolejne spotkanie, które nie zaowocowało żadną nową decyzją. Zasadniczo było jedynie zmarnowaniem kilku godzin, które mógł przeznaczyć chociażby na... Na... Na co? Na siedzenie w fotelu przy kominku? Na włóczenie się po pustym domu i przyglądanie się ścianom? Na rozmyślanie i rozpamiętywanie swojej tęsknoty? Jedno było gorsze od drugiego.
Westchnął pokonany, przeczesując swoje włosy i powoli kierując się w stronę wyjścia. Uśmiechał się uprzejmie do mijanych osób, kątem oka obserwując inne kraje, które wymieniały ze sobą jeszcze kilka zdań, zanim całkowicie wychodziły z budynku i wracały do swoich domów. Wszyscy zdawali się być szczęśliwi, podobierani w grupy, które najbardziej ich do siebie ciągnęły...
Niemcy, Włochy i Japonia. Nierozłączna trójka, która utrzymywała ze sobą kontakty, nawet jeżeli ich dawny sojusz stał się jedynie gorzkim wspomnieniem przeszłości. Teraz byli w swoim towarzystwie bez żadnych zmartwień, z uśmiechami na ustach i akompaniamentem ożywionych słów Feliciano, który za każdym razem trzymał się tak blisko Ludwiga. Nie ciężko było odkryć co się za tym kryje zwłaszcza, że Niemiec nawet nie oponował, a jego przeszywająco niebieskie spojrzenie, za każdym razem łagodniało.
Hiszpania i Romano, ukryci gdzieś w odnodze korytarza. Radosny śmiech Antonia, który promieniował swoją nieskończoną energią jeszcze bardziej, kiedy tylko w pobliżu widział Lovino, kiedy podchodził do niego i próbował przytulić, pomimo głośnych protestów temperamentnego Włocha. Ale czy aż tak trudno było zauważyć, że w tym przypadku relacja wyglądała zupełnie inaczej, niż z zewnątrz niektórym się wydawało? Arthur znał to chyba aż za dobrze i przechodząc, pomachał dłonią do zaczerwienionego Lovino, który spojrzał na Anglika z zaskoczeniem i zarumienił się jeszcze bardziej.
Arthur uśmiechnął się tylko łagodnie i odszedł dalej.
Dobiegł do niego głos Austrii i irytujący śmiech Prus, który zwrócił na siebie uwagę chyba wszystkich państw, które nie przekroczyły jeszcze progu budynku. Roderich, czerwony na twarzy ze złości, wyszarpał Gilberta za ucho i wyprowadził do ogrodu, trzaskając za sobą drzwiami. Cała ta akcja była obserwowana przez Francję, który wybuchnął donośnym śmiechem, kiedy tylko tych dwóch z tak efektownym przedstawieniem postanowiła zakończyć spotkanie i zapewne udać się do siebie. Anglia nawet nie przypuszczał, że kiedykolwiek ta dwójka będzie się ze sobą dogadywać, a co dopiero spędzać tyle czasu razem. No cóż... W ich przypadku los postanowił całkowicie zmienić zdanie i po tylu wiekach zbliżył do siebie.
To samo mógł wspomnieć w swoim przypadku... Tyle, że jego relacja z pewną osobą została zbudowana na złamanym sercu, tęsknocie, zapomnianej trosce. Zdołali znowu do siebie dotrzeć i Anglia nie mógł być bardziej szczęśliwy. Niestety... Ich szefowie poraz kolejny mieli zbieżność interesów, a ich kontakt był surowo ograniczany. Rządzący jak zwykle byli głusi na protesty personifikacji, traktując ich słowa jak nieistotną ciszę. Bo dla nich liczyła się jedynie polityka i zachowanie twarzy przed obywatelami. Niektórzy nie zwracali uwagi na uczucia personifikacji, na ich rady, na mądre propozycje, kierowane przez wieloletnie doświadczenie... Jednak za każdym razem byli oni zmuszani do podporządkowania się swoim własnym władzom, nieważne czy czynili dobrze, czy źle. Ich obowiązkiem było słuchać i być posłusznym bez mrugnięcia okiem.
Jednak w dalszym ciągu kraje miały swoje uczucia, miały własne rozumy, słabości i pragnienia. Nikt nie mógł odebrać im tej cząstki człowieczeństwa, nawet jeśli była przez wszystkich wokół lekceważona.
Arthur w końcu wyszedł na powietrze, wystawiając twarz do jesiennego słońca, które ciepłymi promieniami oświetlało jego twarz. Rozejrzał się nieświadomie dookoła, wyszukując wzrokiem dobrze znanej sylwetki, złotych włosów z niesfornym kosmykiem, jasnego uśmiechu i oczu w kolorze nieba, skrytych za szkłami okularów połówek. Zaśmiał się ironicznie do samego siebie, bo przecież Ameryka wybiegł zaraz po końcu konferencji, nie oglądając się za siebie i przy okazji potrącając kilka osób na swojej drodze. Anglia obserwował to wszystko z żalem, bo myślał, że zdoła z nim zamieniać choć kilka słów, choć krótką chwilę spędzić razem... Niestety Alfred najwyraźniej miał na głowie coś ważniejszego. To zabolało... Zabolało i przy okazji zezłościło Arthura, który teraz szedł szybkim krokiem przed siebie po parkowej alejce, zasnutej grubym dywanem kolorowych liści.
Dzień chylił się ku końcowi, a słaby wiatr rozwiewał włosy przechodniów, porywając ze sobą kilka świeżo opadłych listków, które czasami oklejały się na twarzach pieszych, powodując markotne narzekania. Arthur nawet nie zwracał na to uwagi, zagubiony we własnych myślach i idący do swojego domu. W głowie już miał obraz kolejnego samotnego wieczoru w zbyt cichym mieszkaniu, zbyt dużym łóżku, w zbyt powolnym upływie czasu. Tak bardzo chciałby żeby to się zmieniło...
***
Przewrócił kolejną kartkę ulubionego kryminału, w całości zatapiając się w czytanej przez siebie treści pomimo, że znał już ją niemal na pamięć. Co jakiś czas sięgał po filiżankę przestudzonej herbaty, dopijając resztkę ukochanego napoju. Kolejny wieczór, który wyglądał dokładnie tak samo jak poprzednie. Kolejne zbyt długie godziny, które starał sobie ukrócić jakimkolwiek zajęciem albo po prostu snem. Szkoda tylko, że to już powoli też nie przynosiło żadnych efektów, bo nawet nie potrafił zasnąć, pozostając na łóżku z otwartymi szeroko powiekami i myślami gnającymi przed siebie. A nawet jeśli udawało mu się zasnąć, to zaraz potem i tak się budził, dręczony przez koszmary. Och naprawdę... Czy chociaż raz nie mógł mieć spokojniej nocy?
Wróć... Miał kilka spokojnych nocy, ale teraz stały się one jedynie gorzkim wspomnieniem, które jeszcze bardziej go prześladowało, odbierając resztki senności i doprowadzając Anglika do cichego płaczu w miękkim materiale poduszki. Tak bardzo chciał żeby ich sytuacja wyglądała inaczej, tak bardzo...
Odłożył książkę na bok, bo przyłapał się na tym, że nawet nie czyta, tylko przesuwa wzrokiem po kolejnych linijkach, nie mając pojęcia jakie słowa przed chwilą przewinęły mu się przed oczami. Dalsze próby powrócenia do treści nie miały najmniejszego sensu, bo już stracił jakąkolwiek ochotę do czytania. Więc może najlepiej byłoby podjąć próbę zaśnięcia...? A może jednak w ogóle się nie kłaść i doczekać do rana? W końcu chyba dzisiaj mógłby sobie pozwolić na taką "samowolkę" nieograniczoną żadnymi obowiązkami, żadnymi papierami i rozmowami.
Więc został jedynie on i jego myśli, które nieuchronnie uciekały jedynie do konkretnej osoby. Próbował się go pozbyć ze swojej głowy, starał się o wszystkim zapomnieć, ale za nic nie potrafił oderwać się od wspomnień ich wspólnych chwil, skradzionych gdzieś w ciągu zabieganych dni.
"Obudził go delikatny dotyk na policzku i ledwo słyszalny szept. Powoli wtulił się do dłoni, która głaskała go po twarzy i sennie przyciągnął się do tego uczucia jeszcze bliżej. Usłyszał cichy chichot, który już ostatecznie zmusił go do rozbudzenia.
Kilka sekund zajęło mu przywrócenie się do pełni świadomości, a jego zaspane oczy napotkały tęczówki w kolorze najczystszego nieba. Nieba jak w letnie popołudnie... Bez chmur, bez szarości. Jedynie rozświetlonego słoneczną radością i czułością letniego wietrzyka.
- Mornin' darlin' - miękkie wargi Alfreda złożyły nikły pocałunek na jego czole - Jak się spało? - ten szeroki uśmiech, przystojna twarz i złota skóra. Chciałby już zawsze budzić się w taki sposób, ale coś nie pozwalało mu przyznać tego na głos.
Zmarszczył lekko brwi, udając nieco zniesmaczonego amerykańskim akcentem. W rzeczywistości wcale mu nie przeszkadzał, bo tak bardzo kojarzył mu się z Ameryką, z jego kochanym Alfredem, którego teraz przelotnie pocałował, czując jak przez całe ciało przeszedł leciutki deszcz, a policzki zapiekły soczystym rumieńcem. Nie był przyzwyczajony do czułości, ale to była jedna z niewielu chwil, które mogli spędzić razem. Chciał z niej wyciągnąć jak najwięcej się dało.
- Good morning, love - nadal zawstydzony, spuścił wzrok na dół, przytulając się do ciepłego ciała obok siebie - Zaskakująco dobrze, jesteś wygodną poduszką - Alfred się zaśmiał, głaszcząc czule rozczochraną fryzurę Arthura.
- Jest jeszcze wcześnie, możesz wracać do snu - przycisnął go do siebie mocniej, jakby bojąc się, że zaraz zniknie z jego ramion. Arthur nie zamierzał się nigdzie wybierać, ale z ochotą przylgnął do Alfreda, chcąc zapamiętać wyraźnie tą chwilę, bicie drugiego serca obok, ciepło ciała, kojący głos i cudowny zapach - I love you so much, I will love you forever.
- I love you too...- wyszeptał cichutko, czując jak znowu jest kołysany do snu, a jego powieki stają się coraz cięższe. Było mu tak cudownie, tak komfortowo, bezpiecznie i wspaniale...- You're my everything..."
Arthur musiał wyjść. Musiał się przewietrzyć, bo już powoli miał dość ciszy panującej w domu.
Wyszedł na zewnątrz w samej koszuli pomimo, że zrobiło się już znacznie chłodniej, a wiatr zaczął mocnej hulać, docierając do jego rozgrzanego ciała. Hałas ulicy przywitał go ożywionymi rozmowami, dźwiękami odległej muzyki i szumem aut, które sunęły w nieznanym kierunku. Nad nim połyskiwały tysiące gwiazd uwięzionych w granatowym nieboskłonie, patrzących na niego z góry i odbijających się w załzawionych oczach, które pociemniały wraz z otaczającym go półmrokiem.
W domach stopniowo wygłaszały się wszystkie światła, a ostatni przechodnie chowali się gdzieś w swoich mieszkaniach albo wchodzili do tłocznych barów, z których cały czas słyszalna była muzyka i krzyki ludzi, którzy zdążyli już wystarczająco pobudzić swój organizm alkoholem. Anglia jednak nie zamierzał dzisiaj wciągnąć się w ten wir przepełniony dymem z papierosów, zapachem whiskey i dźwiękiem głośnych rozgrywek pokera. Nie dzisiaj... Chciał po prostu wsłuchać się w dźwięki Londynu i popatrzeć na blask gwiazd. Tyle mu wystarczy, skoro nie może mieć tego, czego tak bardzo by chciał...
- England! - wzdrygnął się gwałtownie gdy tylko usłyszał głos Ameryki. Czy miał już jakieś omamy słuchowe? Przecież niemożliwe żeby to był Alfred, samolot miał jakieś cztery godziny temu, więc jakim cudem miałby-
W tej właśnie chwili wokół jego talii oplotły się tak bardzo znajome ręce, zakryte przez materiał skórzanej bomberki, a radosny śmiech w jego uszach rozbrzmiał jak cudowna melodia, której tak dawno nie słyszał. Nie zmienia to jednak faktu, że dość konkretnie się wystraszył, kiedy większy blondyn tak na niego naskoczył.
- America?! Co ty tu robisz?! - zerknął w stronę furtki, która powinna być zamknięta; I taka była, to w takim razie jak...- Jak się tu dostałeś? - zapytał zdziwiony, w głowie już przewidując odpowiedź. Dość niezadowalającą odpowiedź.
- Bohater nie zdradza swoich tajemnic - dostał króciutkiego buziaka w policzek, a potem niespodziewanie został pociągnięty w stronę wcześniej wspomnianej furtki. Nawet nie zdążył się wyszarpać, zanim Ameryka zdołał zacisnąć dłoń na jego nadgarstku i częściowo zasłonił swoim własnym ciałem. Arthur był teraz przyciśnięty do jego torsu i zakryty połowicznie przez skórzaną kurtkę. Otworzył usta aby na niego nakrzyczeć, ale wtedy został skutecznie uciszony przez jedwabny pocałunek swojego partnera. Zdążył więc wydać z siebie jedynie cichy pisk zaskoczenia i spłonąć gorącym rumieńcem. Co on wyrabiał?
- Możesz mi łaskawie powiedzieć co kombinujesz? Gdzie mnie tak ciągniesz i czemu targasz mnie pod swoją kurtką? Wiesz, że nie możesz się ze mną tak prezentować na ulicach Londynu! Ani nigdzie indziej też nie! - wyszeptał zirytowany, robiąc wszystko żeby czasem nie ujawnić zbytnio koloru swojej twarzy, która poczerwieniała aż po same płatki uszów. Alfred tylko się zaśmiał i powoli usadził Anglika na przednim siedzeniu czerwonego kabrioletu, przykrywając go w całości swoim wierzchnim ubraniem.
- Niespodzianka - mrugnął figlarnie w jego stronę, zapinając pasy i przygotowując się do jazdy - Spokojnie, już prawie nikogo tu nie ma, a poza tym... Nieistotne czy będą się patrzeć, czy nie, bo nic mnie nie powstrzyma od spędzania czasu z tobą, my Queen - uśmiechnął się jeszcze szerzej, z satysfakcją obserwując jak cała złość wyparowała z Arthura i teraz okrył się jeszcze bardziej materiałem kurtki. Był naprawdę uroczy, kiedy tak próbował ukrywać swoje zawstydzenie. Raju... Tak za tym tęsknił!
- Czy mam to rozumieć jako porwanie? W końcu wyszarpałeś mnie z mojego ogrodu wbrew mojej woli i wsadziłeś do auta, a teraz nawet nie chcesz mi powiedzieć gdzie jedziemy - wymruczał naburmuszony, dyskretnie wtulając twarz w wełniany kołnierz bomberki Ameryki, który tak bardzo przesiąknął jego zapachem i ciepłem. Pachniał wiatrem, słodyczą czekolady i świeżo parzoną kawą. Trudno było sobie wymarzyć przyjemniejszy aromat... Więc Arthur otoczył się nim tak dyskretnie, jak tylko mógł, korzystając z okazji, że Alfred teraz skupił się głównie na odpaleniu samochodu.
- Porwanie...? W zasadzie nie byłby to taki najgorszy pomysł, ale nope! To nie porwanie! Zostaniesz odstawiony w jednym kawałku do domu. Ale teraz chciałem cię po prostu gdzieś zabrać i przy okazji coś pokazać - rzucił w stronę Anglii, zaciskając dłonie pewniej na kierownicy i przymykając dach. Wieczory tutaj były naprawdę chłodne, a nie chciał żeby Arthur się przeziębił. W końcu starsza personifikacja miała takie skłonności...
Anglia prychnął tylko pod nosem, w głębi duszy rozpływając się na myśl, że będzie mógł spędzić choć trochę czasu z ukochanym Amerykaninem. Choć parę chwil... Nieważne gdzie go zawiezie, nieważne co wymyślił, bo nawet najgłupszy pomysł będzie się wiązać z przerwą od samotności i ciszy.
Czy mógłby chcieć czegoś więcej?
***
Droga mijała im spokojnie, przerywana luźnymi rozmowami o wszystkim, co ich ostatnio spotkało albo chociażby o miasteczkach, które mijali. Arthur już zdołał w ogóle zapomnieć, że w pierwszej chwili był dość sceptycznie nastawiony do tej wyprawy, bo teraz starał się cieszyć każdą sekundą, nawet pozwalając sobie na uśmiech. Alfred robił wszystko żeby skupiać się na drodze, ale tak było mu ciężko, kiedy jedyne o czym marzył to popatrzeć na Anglię i zobaczyć jego cudowny uśmiech, spojrzeć w rozjaśnione radością oczy i pogładzić delikatną skórę twarzy. Wstrzymywanie się od tego było istną torturą, ale starał się opanować żeby tylko jak najbardziej sprawnie dotrzeć do celu. Wtedy już nie będzie musiał się powstrzymywać.
Kolejny zakręt ukazał przed nimi rozległą polanę po części zarośniętą polnymi kwiatami i z kilku stron zakrytą przez korony drzew, między których liśćmi, przebijał się srebrzysty blask księżyca. Nie było tu ani żywej duszy, auta przejeżdżały niezwykle rzadko, a i ta sporadyczna ciągłość zdawała się zanikać, pozostawiając to miejsce w całkowitym osamotnieniu. Nawet światła miast ledwo co tu docierały, będąc widocznymi jedynie zza niewielkiego wzgórza i odbijając się tysiącami złotych plamek w oczach Anglii, rozszerzonych z zachwytu. Nawet nie pamiętał o istnieniu tego miejsca, a było ono jednym z piękniejszych, które widział w ostatnim czasie.
Alfred zjechał na pobocze, nareszcie pozbywając się odpowiedzialności utrzymywania samochodu na drodze. Nareszcie mógł skupić się tylko i wyłącznie na swoim najdroższym skarbie, który teraz patrzył w niebo tymi najpiękniejszymi oczami w kolorze dwóch, dużych szmaragdów z milionem jasnych refleksów, skrytymi pod firaną z nieco zbyt długich, ciemnych rzęs. Już nawet te ogromne brwi, z których czasami lubił drwić, wyglądały niczym ozdoba, dodająca Arthurowi więcej własnego uroku i wyjątkowości. Blada cera rozświetlona przez chłodny blask ciał niebieskich, wyglądała teraz niemal jak porcelanowej figurki, błyszcząc subtelnie przy każdym najmniejszym ruchu. Ameryka patrzył na to oczarowany, nie mając wątpliwości, że przed sobą ma najpiękniejszą rzecz na tym cholernym, brudnym i złym świecie.
Jego Arthur był wszystkim, co się liczyło, jedynym pięknem, które było niepodważalne i tak bliskie jego sercu... Teraz niekontrolowanie pochylił się nad jego głową i ucałował sam czubek złotej czupryny, zaraz potem wyskakując z auta i otwierając drzwi po stronie pasażera.
- Jesteśmy na miejscu! - wyciągnął dłoń w stronę drobnego Brytyjczyka, czekając aż ten ją pochwyci. Oczywiście na początku wyciągał ją i z powrotem cofał, nawet nie spoglądając mu w oczy, a jego policzki cały czas utrzymywały różowy kolor, wspaniale odróżniający się od jego jasnej cery. W końcu poczuł dotyk na swojej ręce mimo, że był tak bardzo nieśmiały. Zaraz uśmiechnął się szeroko i pociągnął Arthura w głąb pola, ignorując jego głośne protesty.
Dzika trawa sięgała aż do ich kostek, szumiąc przy każdym ruchu i czasami zaplątując w siebie ich buty. Każde takie zaplątanie wiązało się z wzajemnymi próbami utrzymania równowagi i salwie rozbawionych śmiechów, kiedy oboje w ostateczności lądowali pośród lekko wysuszonych źdźbeł. Takie głupie momenty beztroski spowodowały, że oboje zapomnieli o bożym świecie i czymkolwiek, co miałoby przysporzyć im trosk. Poczuli się wolni, bezpieczni, a przede wszystkim szczęśliwi... Szczęśliwi razem pod milionami gwiazd nad nimi. Właśnie w takiej chwili byli tylko ludźmi. Młodymi, zakochanymi po uszy ludźmi, dla których nie liczyły się żadne obowiązki.
Arthur nie potrafił się nie uśmiechać, bo nagle jego głowa, jego serce stały się całkowicie lekkie i frywolne, pozbawione jakichkolwiek trosk, które dźwigał w sobie na co dzień. Trzymał Alfreda za rękę i pozwalał mu się ciągnąć poprzez rozległe pole gdzieś na zupełnym odludziu, gdzie nie istniał nikt inny oprócz nich. Jakby na świecie byli tylko we dwoje, a za towarzyszy mieli wszechwiedzące gwiazdy, czuwające nad nimi od początku świata. Czy taka wizja nie była cudowna? Zapomnieć o byciu krajem, zapomnieć o szefostwie, zapomnieć o okrucieństwie i nienawiści. Zagubić się w słodkich kłamstwach sztucznej idealności chwili... Ze sztuczną intymnością, sztuczną beztroską, sztucznym szczeniackim zachowaniem. Och, ile szczęścia potrafiło przynieść takie oszustwo.
Koc i kilka poduszek, rozłożony na środku ogromnej polany, skryty pod granatem nocnego nieba i uwidoczniony przez srebrzysty blask gwiazd. Tak drobna rzecz, a spowodowała, że serce Anglika zabiło mocniej, topiąc się pod wspaniałością tego drobnego przygotowania. Spoglądając na Amerykę i widząc jego szeroki uśmiech, oczy pełne wyczekiwania i nieco spiętą postawę, wywnioskował, że jego partner czeka na zaakceptowanie swojego pomysłu, który prawdopodobnie przygotowywał zaraz po spotkaniu. Arthur uśmiechnął się do niego czule, nie kryjąc wzruszenia z tej niewielkiej rzeczy, która jednak była taką wspaniałością. Wyciągnął dłonie do jego twarzy, gładząc powolnym ruchem ciepłe policzki i walcząc z własnymi blokadami, narzucanymi przez dość zdystansowaną osobowość, lekko uniósł się na palcach od stóp i pocałował swojego ukochanego. Tak rzadko mógł to zrobić, tak rzadko, a tak bardzo tęsknił do takich chwil...
Serce Alfreda szalało, kiedy ostrożnie i delikatnie oddawał pocałunek, wyszukując rękami zwężonej talii drugiego mężczyzny i przyciągając go do siebie jeszcze bliżej. Tak blisko, jak tylko mógł, słysząc ciche westchnięcie. Pocałunek był delikatny, powolny, zupełnie jakby ich usta stykały się tylko samymi wierzchami warg, ale właśnie tak było idealnie. Bez zbędnej chciwości i zachłanności. Teraz po prostu było czyste uczucie, nic więcej. Cicha miłość, porywana przez nikłe powiewy jesiennego wiatru, który z każdą minutą coraz wyraźniej ustawał.
- Czyli się podoba? - wyszeptał żartobliwie, słuchając uroczego chichotu i czując lekkie pacnięcie na tyle głowy.
- Głupek. Wiesz jak zrujnować nastrój, racja? Masz zupełny brak jakiegokolwiek wyczucia - Arthur odszedł kilka kroków, niby udając obrażonego, niby się złoszcząc. Jednak Amerykanin widział jak jego zielone oczy tańczyły niczym dwa płomyki, kiedy szedł do przodu, zbliżając się coraz bardziej do koca. A on szedł za nim bez słowa, oczarowany szczupłym ciałem Arthura, podziwiając z jaką gracją się poruszał i niepewnie przysiadał na kocu.
- Będziesz tak stał i się patrzył na niewiadomo co? - prychnął pod nosem, marszcząc te ciemne brwi.
Ameryka się zaśmiał - Oczywiście, że nie, silly. Nogi by mnie bolały! - usiadł obok, przysuwając się bliziutko i całując Anglika w policzek - Ale dla ciebie mógłbym znieść takie katusze, bo twój widok rekompensuje wszystko, babe - twarz Anglii zapłonęła rumieńcem, kiedy ze sztuczną kpiną, odwrócił się w inną stronę.
- Przestań mówić o takich głupotach. Nawet nie wiedziałem, że potrafisz opowiadać tak beznadziejnie romantyczne kłamstwa - w rzeczywistości topił się na nowo, mając wrażenie jakby od nowa zakochiwał się w swoim amerykańskim idiocie. Wspaniałe uczucie.
Wtedy niespodziewanie został pociągnięty do parteru, a jego głowa zatopiła się w miękkich poduszkach tuż obok głowy Alfreda, który nagle spoważniał i spoglądał w górę. Na niebo. Na miliony gwiazd i z nieodgadnionym wyrazem twarzy widocznie nad czymś myślał. Arthur jeszcze przez chwilę obserwował jak cudownie wyglądały teraz jego oczy i jak wspaniale błyszczał każdy kosmyk, każdy fragment złotej cery, która teraz przesiąknęła chłodnym odcieniem. Potem także zwrócił swoją twarz do nieboskłonu.
Miliony jasnych punkcików malowały się przed ich oczami, obserwując, czuwając, ukazując przed nimi swoją urodę, przyciągając wzrok niekontrolowanie. W takich chwilach dało się zapomnieć dosłownie o wszystkim, nie martwić się niczym, nie myśleć o niczym. Tylko patrzeć, słuchać i oddawać się błogości milczenia.
Alfred jednak postanowił ją przerwać.
- Wiesz... Byłem tam parę razy, od dziecka marzyłem żeby znaleźć się wśród gwiazd i sprawdzić czy księżyc aby na pewno nie jest z sera! - pochłonięty wspomnieniami, uśmiechał się na w pół radośnie, na w pół melancholijnie - Za pierwszym razem myślałem, że nie ma nic piękniejszego od kosmosu, ale chyba znowu się pomyliłem - odwrócił się twarzą do Anglii, patrząc wprost na niego. Z miłością, ze zrozumieniem, z adoracją. Arthur poczuł się jak w transie, wyczekująco zaczynając głaskać jego włosy. Automatycznie, odruchowo - Niepotrzebne mi słońce, bo twój uśmiech lśni znacznie jaśniej, jest cieplejszy i potrafi mnie całkowicie stopić - wtulił głowę do jego dłoni, powodując, że Arthur faktycznie się uśmiechnął, a nawet zaśmiał. Więcej nie było mu potrzebne - Twoje oczy są śliczne, od dawna kochałem w nie patrzeć, bo skrywały w sobie wszystko to, o czym skrycie marzyłem, nie pozwalając sobie na więcej. Teraz mam je blisko i nawet nie wiesz jak się z tego cieszę, babe - ucałował jego powieki, obserwując jak znowu uroczo się rumieni. Nic nie powiedział, czując się tak beznadziejnie obezwładnionym przez głupie słowa - Arthur, za żadne skarby świata nie oddałbym ciebie, nie zamieniłbym cię na nawet najbardziej idealną modelkę. You're my everything...
Anglia spojrzał na niego z niedowierzaniem, a oczy zaszkliły mu się łzami wzruszenia, których nie zdołał otrzeć, gdyż Alfred zrobił to w znacznie szybszym tempie, ze znacznie bardziej czułymi gestami, które zataczały ciepłe okręgi na jego jasnej skórze. Był tak bardzo szczęśliwy i niezwykle poruszony tymi słowami, bo naprawdę uwierzył, że były szczere. Wierzył, że nie mógł go okłamać tym głupim poetyckim żargonem, z tymi czystymi oczami i uroczą twarzą.
- I love you - trochę się śmiał, trochę płakał, kiedy wtulił się mocno do Alfreda i wsłuchiwał tylko w bicie serca, trzymając się najbliżej jak tylko mógł - I love you...- wyszeptał cicho - You're my real hero, love.
Tym razem pocałunek był znacznie cieplejszy, znacznie śmielszy. Więcej dotyku, więcej westchnień, więcej czułości. Kiedy oboje starali się dotykać ukochanych ciał jak najwięcej, zanim okrotny poranek znowu miał ich od siebie oddzielić. Dlatego teraz nie potrafili się tak po prostu oderwać, nie potrafili się odsunąć. Całując, szepcząc, znowu całując, a potem śmiejąc się do siebie i przytulając.
- Alfred... Jeśli kiedyś umrzemy, jeśli kiedyś będziemy musieli odejść tam, do gwiazd, obiecaj mi, że ostatni odech przyjmę do płuc przy tobie, dobrze? - zapytał drżącym głosem, gładząc policzek Ameryki, który uśmiechnął się smutno. Smutno, ale jasno.
- Of course! Nie zostawię cię, darlin'. Kiedyś pójdziemy tam razem...- złączył ich dłonie, całując najczulej jak tylko mógł tą należącą do Anglii - Kiedyś nareszcie będziemy tylko my, żadnych szefów, żadnych wojen i cierpienia. Tylko my...
Słodkie kłamstwa mogły najwięcej zdziałać, mogły najbardziej ukoić niespokojne głowy, szumiące pytaniami.
Jedynie miłość cały czas pozostawała prawdziwa i to liczyło się przede wszystkim. To będzie się liczyć cały czas, nawet jeśli coś bardzo złego zwali się na ich drogi, niszcząc znaną do tej pory rzeczywistość.
- Tylko my...
Koniec pierwszej części!
***
I co? Podobało się? Mam nadzieję, że tak, chociaż od dłuższego czasu nie pisałam czegoś tak lekkiego ^^"
Druga część pojawi się mam nadzieję niebawem... Tam nie macie co liczyć na takie urocze momenty! Chusteczki prawdopodobnie niektórym bardzo się przydadzą xD
Do zobaczenia!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top