Gorzka prawda

Dzień dobry!

Dzisiaj urodziny Ameryki (04.07), więc ja przychodzę z kolejną częścią!
Od razu mówię, że nie będzie tak cukierkowa jak poprzednia, absolutnie nie... Ale parę ogrzewających serce momentów też będzie!

Z góry też uprzedzę, że jest tu sporo przeniesień, a ogólnie akcja dzieje się w przyszłości... Dość nieprzyjaznej przyszłości.

Tekst może mieć wiele błędów, ale nie mam siły go sprawdzać, bo głowa pęka mi z bólu.

W każdym razie... Miłego!

***

Kolejny wybuch bomby zerwał go na nogi, które ledwo zdołały utrzymać ciężar jego ciała. Poranione, posiniaczone, z licznymi ranami, z których świeża krew wyciekała nieprzerwanymi strugami. Każdy fragment jego skóry palił ostrym bólem, piekł, jakby właśnie zmagał się z bezlitosnymi płomieniami, a przecież otaczał go tylko dym. Gęsty, wdzierający się do płuc swoim duszącym, kwaśnym zapachem, który drażnił jego wyczerpane rozpaczliwymi oddechami płuca. Nie widział nic, nie wiedział czy to wina jego własnych oczu, czy może faktycznie dookoła była jedynie biała smuga toksycznego gazu, a podłoże stało się jedynie rozmazaną, ciemną plamą, pełną ostrych odłamów i drobnych kawałków szkła, podskakujących co jakiś czas do jego łydek, na których pojawiały się coraz to nowe ranki.

Potykał się co krok przez gruzy budynków, porozrzucane rury albo nierówności terenu, wyżłobione przez bezlitosne ataki bombowe. Upadał bezsilnie na ziemię, w głowie mroczyło mu się stasznie, a klatka piersiowa błagała o dostęp do tlenu, zupełnie jakby przypierana była przez ciężki głaz, nie potrafiła swobodnie działać, pozostając we wklęsłej pozycji.

Był już na samym skraju wytrzymałości, a prawdopodobnie nawet nie zbliżył się do celu, ba, nawet nie mógł stwierdzić gdzie jego cel się znajduję. Błądził, opierając się jedynie na własnym przeczuciu, które prowadziło go przed siebie niemożliwym strachem i tęsknotą, które dodatkowo wzmacniane były przez te nikłe promyki nadziei za każdym razem, gdy widział jakieś sylwetki w oddali. Pojedyncze ciemne kształty, zaraz potem jakby rozpływające się w powietrzu, albo uciekające od niego. A może to wszystko było jedynie jego wyobrażeniami? Całkiem prawdopodobne, że to jedynie oczy płatały mu takie figle, oszukując obrazami wydartymi głęboko z jego pamięci, jego serca...

Pamiętał pierwszy wybuch bomby, który wstrząsnął światem. Jak pierwszy raz państwo praktycznie od razu upadło, zupełnie wyniszczone przez skalę zniszczeń, śmierć ludności i osobisty stan psychiki. Zrezygnowało z dalszego życia na rzecz cierpienia, chęci zniknięcia wraz ze swoją ludnością, która była najbliższa jego sercu. Właśnie wtedy zrozumiał, że zaraz ziemia zamieni się w piekło. Piekło, które miało zabrać wszystko, co każdy z nich kochał, wszystko, co pokochali przez wieki i przywiązali się całymi sobą.

Jedno po drugim, trzecie i czwarte, a później cały pozostały sznureczek państw, które dołączały się do tej wojny wywołanej z absurdalnych, ludzkich pobudek, coraz bardziej wyniszczały powierzchnię planety. Ciągoty do władzy, idiotyczne, zawiłe spory i niesamowita ignorancja, która od samego początku kiełkowała w ograniczonych, człowieczych umysłach, tak skrajnie różniących się od tych, należących do personifikacji.

Które widziały tyle cierpienia na własne oczy, tyle szkód, doświadczonych bezpośrednio. Umiały racjonalnie zanalizować niebezpieczeństwa, starając nie dać się zaślepić przez rzekomy patriotyzm niektórych.

Rozmów? Tysiące. Efektów? Zero.

Oprócz tego, że cały glob niedługo pokrył się dymem, a klęska wisiała na włosku, czekając jakby tylko na ostateczny sygnał od piekielnych wysłanków. Ostatni wybuch bomby, która miała zakończyć to wszystko. Jeden przycisk naciśnięty przez któregoś z szaleńców, z obłędem w oczach pragnącym zemsty i chęci mordu na tych, co odważyli się kiedykolwiek sprzeciwić "genialnemu umysłowi wszechczasów", jak to sprzedawano na szarych papierach gazet, głoszących kłamliwą propagandę szczęścia i potężnej władzy.

Anglia czasami potrafił przyłapać się na tym, że coraz mniej żałował tych ludzkich wydmuszek. Oczywiście nie wszystkich, bo kiedy patrzył jak umierali, ściskając się na ostateczne pożegnanie i płacząc nad losem rodzin, rwąc się desperacko do ukochanych, sam płakał nad ich skróconym życiem, zakończonym w tak straszliwy sposób, którego mimo wszystko nie chciał dla nikogo. Nikt nie zasłużył na koniec od toksycznych oparów, ognia, promieniowania albo przez przygniecenie gruzami. Nie raz w oddaleniu od bliskich, bez możliwości ostatniego spojrzenia choćby na błękit nieba, które teraz zaszło się tylko zgniłym kolorem i ciemnymi chmurami. Całe piękno życia jakby gdzieś się schowało, ustępując miejsca jedynie szpetności wojny.

Ale Arthur dalej brnął przed siebie, szukał go, choćby zaraz jego płuca miały eksplodować od wysiłku, chociażby kończyny miały odpaść albo zgnić. Musiał go znaleźć, musiał jeszcze raz spojrzeć w jego oczy, jeszcze raz go dotknąć. Po raz ostatni, zanim całkowicie znikną i odejdą w bliżej nieokreślone miejsce.

Bo gdzie odchodziły personifikacje...? Gdzie było miejsce ich spoczynku po wiekach udręki? Czy w ogóle coś było? Czy może czekała ich po prostu ciemna otchłań, z której nie było wyjścia, w której już dłużej nie byli sobą, nie posiadali świadomości? Cóż... Za niedługo sam będzie w stanie się o tym przekonać, jakkolwiek chciał wierzyć, że to wszystko może zaraz okazać się jakimś sennym koszmarem, który skończy się gdy tylko otworzy powieki.

Uchyli je, czując pod plecami miękki materac i prześcieradło, ściskane przez niego w panice. A zaraz potem zostałby przytulony przez silne ramiona i całowany w głowę, głaskany po plecach, słyszący ciche zapewnienia, że wszystko jest w porządku, a cała sytuacja rozgrywała się jedynie w jego głowie, uwięziona w określonych granicach koszmaru sennego. Och, jak bardzo chciałby żeby faktycznie tak było. Żeby dalej oddawać się szarej rutynie dni, ubarwianej przez tego radosnego, irytującego człowieka, którego pokochał z całego serca, oddanego mu w całości.

Zakaszlał agonicznie, przyciskając dłoń do ust, kiedy poczuł jak wypływa z nich gorąca, niemalże czarna krew, skapująca powoli na zakurzone, wyniszczone podłoże, zostawiając na nim pojedyncze, ciemne ślady. Całą ścieżkę, która ciągnęła się za jego krokami, zdradzając idealnie jego położenie, naznaczając trasę czystym cierpieniem, przytłaczającym powoli wszystko inne. Tętno huczące w uszach, płytkie, coraz płytsze nierównomierne oddechy i niezwyczajne świszczenie w płucach.

***

Wyjrzeli przez okno, zmagając się z coraz wyraźniej zarysowaną rzeczywistością, a kolejne zdarzenia układały się w głowie niczym puzzle makabrycznej sceny, zupełnie jak z jakiegoś apokaliptycznego filmu, który do tej pory wydawał się wszystkim absurdalną wizją antyutopii, stosowanej jedynie przez autorów pragnących większej ilości dramaturgii, jeszcze większej ilości cierpienia dla swoich postaci. A jednak teraz to wszystko znalazło swoje urzeczywistnienie w chyba jednym z najgorszych możliwych momentów. Kiedy wszystko zaczęło się względnie uspokajać, nie było żadnych znacznych przeszkód, panował pokój i nawet zdarzały się coraz częściej kojące przerwy od obowiązków personifikacji.

Ale wystarczyła zaledwie sekunda, jedna zła decyzja i to wszystko legło w gruzach, ostatecznie zażegnując jakiekolwiek marzenia o barwnej przyszłości. Zamiast tego stała się ona tylko czernią i szarością tragicznego losu świata.

Radia oraz media społecznościowe już dawno przestały działać, o telewizji już nie wspominając, a jedynym funkcjonującym komunikatorem były nikłe opowieści ludzi, którym udało się przeżyć i przekazać dalej informacje o upadku kolejnych państw, masowych śmierciach obywateli i całkowitemu wyniszczeniu terenów.

Właśnie w ten sposób do domu Kirklandów dotarły kolejne wieści, przekazane cichym, drżącym głosem, zamierającym młodemu mężczyźnie w gardle w raz z jego gasnącymi oczami.

- Europa... Europa praktycznie upadła... Zostały jeszcze państwa nordyckie... I wy... Wyspy Brytyjskie...- Dylan przysłonił sobie oczy, widząc jak mężczyzna zaczął mocniej się wykrwawiać, a łzy bólu lały się strumieniami mimowolnie po jego policzkach. Arthur usiłował wyleczyć go magią, ale nie miał już wystarczająco dużo mocy. Praktycznie wszystko przekazał na ochronę ich domu, na wzniesienie magicznej bariery, która choć na chwilę dawała im ochronę, na jeszcze kilkadziesiąt minut będą mogli spokojnie oddychać czystym powietrzem, nie musieli znosić płomieni straszliwie węglących skórę i gruzów, rozrywających ciało.

- Francja. Co z Francją?! Przecież on musi się jeszcze trzymać, prawda?! - wykrzyczał Allistor, próbując wyszarpać Ciaránowi, który trzymał go najmocniej jak tylko potrafił, nie pozwalając dobiec do udręczonego mężczyzny - Puszczaj mnie, do diabła! Ogłuchłeś?! Muszę wiedzieć co z Francisem!

Ciaràn zacisnął usta w wąską kreskę, patrząc porozumiewawczo na Dylana, którego całe ciało drżało w tym poczuciu beznadziei, współczucia i żalu. To nie miało tak wyglądać... Każdy z braci miał tego uporczywą świadomość, nawet kiedy Arthur opuścił bezradnie dłonie, patrząc na umierające ciało ich ostatniego informatora.

- Francja upadła... Całkowicie...- wydyszał mężczyzna, łapiąc ostatnie oddechy w swoje umęczone płuca i wydzielając z całej niemalże skóry krwiste krople potu.

Allistor osunął się ciężko na podłogę, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami, kiedy tylko dotarły do niego te słowa. Słowa wyjęte z najgorszych koszmarów. Ciaràn i Dylan znaleźli się zaraz obok, starając się jakkolwiek pomóc bratu, którego oddechy stały się jedynie powtarzanym w kółko jednym słowem. Imieniem ukochanego, z którym nie miał szansy się już zobaczyć. A Arthur nadal klęczał przy mężczyźnie, samemu czując, jak wszystko w środku niego kurczy się i zaciska.

"Moi wszyscy przyjaciele umarli, a ja nawet nie mogłem ich pożegnać. Nie zdołałem wypić ostatniej herbaty z Yao, nie wyszedłem do ogrodów z Kiku, nie miałem nawet szans pokłócić się jeszcze raz z Francisem. Teraz już nie ma na to nadziei..."

Te wszystkie lata spędzone razem i przeświadczenie, że tak już będzie na zawsze... Złudzenie, durne, zbyt dobre złudzenie, niemożliwe do spełniania, pękło niczym mydlana bańka. Koniec... Koniec.

Ale dopóki nikły promyk dalej tlił się w jego sercu, miał zamiar pytać. Pytać, pytać i pytać, wszystkimi siłami chcąc wierzyć, że nie stracił jeszcze wszystkiego. Bo ostatnie co ratowało go przed zupełnym załamaniem, rozpadnięciem się na kawałki, to siła jednego z mocarstw o oczach w kolorze najczystszego nieba. Tego mocarstwa, które nie mogło upaść, nie mogło... On to czuł, wiedział, że jeszcze nie jest za późno.

- Czy Ameryka... Ameryka się jeszcze trzyma? - wyszeptał, widząc jak dłoń mężczyzny zaczyna ściskać tą jego, chociaż uścisk wydawał się być jedynie ostatnimi próbami wykrzesania sił z ledwo przytomnej świadomości - Proszę powiedzieć, że tak. Błagam... - oczy zapiekły go łzami, które skumulowały w sobie absolutnie cały ból, cały żal z każdego aspektu tej katastrofy, teraz jeszcze wzmagający się widzeniem własnymi oczami kolejnej śmierci dobrego, niewinnego człowieka. Tyle ludzi straconych tak nagle...

Lekkie skinięcie głową, ostateczne uchylenie powiek na ostatnią sekundę wdechu było odpowiedzią, która sprawiła, że poczuł się lżejszy, jakby część głazu ciążącego mu na sercu się odłamała, opadając lekko i odsuwając się w chwilowe zapomnienie.

Ameryka jeszcze żyje... Alfred jeszcze żyje, może nawet będzie żył dłużej od niego.

Więcej nie mógł wymagać, o więcej nie miał prawa prosić w takich chwilach. Wystarczyło mu, że ukochany Alfred jeszcze stąpa po tej ziemi, że tu jeszcze jest... Łzy popłynęły po jego policzkach i uśmiechnął się na tyle, na ile potrafił do człowieka, który już nawet nie był w stanie tego uśmiechu zobaczyć. Tego uśmiechu pełnego ulgi, złamanej przez całą masę jeszcze innych uczyć, tego który zaraz potem wygasnął, zastąpiony szlochem i tym przygniatającym poczuciem bezradności. Jakby związali mu nogi, ręce, a potem wrzucili do bezkresnego oceanu. Właśnie tak się teraz czuł.

Odszedł od wychładzającego się ciała mężczyzny, przymykając na koniec jego powieki i dziękując w myślach, że dane było odejść we względnym spokoju, bez konieczności brania ostatniego oddechu w cuchnących, toksycznych oparach. Chociaż tyle mógł dla niego zrobić...

I przed chwilą kogo próbował oszukać...? Tego człowieka, samego siebie czy może jeszcze kogoś innego? Co z tego, że będzie żyć dłużej? Teraz można jedynie błagać o śmierć bez agonalnego cierpienia. Co z tego, że jeszcze istnieje, skoro dzielą ich całe setki kilometrów? Nie będzie mógł nawet się tam przenieść, niemal całkowicie pozbawiony sił.

Więc pozostało jedynie dalej siedzieć w domu i czekać na śmierć, słuchać swoich własnych myśli, ewentualnie huków kolejnych uderzeń albo walących się budynków. Zegary już nawet nie wybijały rytmu sekund, widocznie zbyt przerażone aby wydać z siebie jakiekolwiek dźwięki. Czasami Dylan nucił coś niewyraźnie żeby się uspokoić, a Ciarán chodził w kółko, zaciskając pięści i myśląc, Allistor natomiast cały czas do tej pory wyczekiwał nowych wieści o pogarszającej się sytuacji... Teraz prawdopodobnie żałował zmarnowanych godzin wyczekiwania i tej głupiej nadziei.

"Ja jestem tu z braćmi, a Alfred musi być całkowicie sam na ogromnym terenie... Będzie umierać sam, opuszczony i oddalony. Bloody hell, nie chciałem, nigdy nie chciałem żebyśmy w ten sposób skończyli...! Alfred...".

Dylan obserwował każdy krok swojego młodszego brata, patrząc porozumiewawczo na Ciarána, który klęczał przy Allistorze, wytrzymując cierpliwie jego rudą głowę wciskaną do swojego ramienia. Irlandczyk zacisnął zęby, pokiwał głową, a potem udawał, że jego oczy nie są szkliste, że wcale nie wpływa na niego ta sytuacja. Dalej się trzymał, nie rozpaczał i po prostu cierpliwie wyczekiwał tego, co miało nadejść.

- Arthur, chodź tu na chwilę, dobrze...? - zapytał Walia po cichu, wyciągając do niego drżącą dłoń, ze śladami wbijanych paznokci - Chcemy z tobą chwilę porozmawiać...

I podszedł, na nogach jak z waty, ze zgaszonym spojrzeniem i niesamowitym pragnieniem znalezienia się gdzieś indziej. W jakimś zupełnie innym, szczęśliwszym świecie. Liczył swoje kroki żeby choć na chwilę odciągnąć myśli, wyszukać dłoni Dylana i opuścić się na podłogę na tyle świadomie, żeby nie upaść na nią jak wór ciężkich kamieni.

- To nasze pożegnanie, Arthie. Przeniesiemy cię na tereny Ameryki, bo żaden z nas nie chce patrzeć na to, jak się męczysz. Zrobiliśmy już raz ten błąd, myśląc, że lepiej i bezpieczniej będzie pozostać tutaj... Jednak cholernie się pomyliliśmy, przynosząc więcej szkody, niż korzyści. Drugi raz się to nie stanie - Ciaràn mówił spokojnym głosem, wyczekując jakiejkolwiek reakcji drugiej strony, ale spotkał się tylko z milczeniem i nierozumiejącym wzrokiem, szukającym odpowiedzi - Podjęliśmy już decyzję. Nie przyjmuję żadnych twoich sprzeciwów. Chociaż raz posłuchaj się starszych braci.

Niewłaściwe, nieodpowiednie. To pierwsze, co przyszło Anglii do głowy. Miał zostawić swoich braci na pastwę losu...? Osoby, które opiekowały się nim od urodzenia i trwały przez całe wieki... Tak po prostu miałaby ich teraz opuścić dla własnego chwilowego szczęścia? Niesprawiedliwe.

- Nie mam zamiaru słuchać. Nie ruszę się stąd ani na kawałek - cofnął gwałtownie rękę, zaciskając je obie na kolanach i już chcąc od nowa się zerwać - Zostaję tutaj z wami, bo to w końcu do cholery jest mój dom i w nim umrę, nawet jeśli chcecie mnie stąd wyrzucić...! Nie zamierzam wyjść ani znikać setki kilometrów tylko po to, żeby powiedzieć cholerne "żegnaj", a potem zniknąć na zawsze..! Co by mi to dało?!

"Wszystko... Właśnie tego najbardziej chcesz. Pożegnać się z nim i podziękować..."- odezwał się jakiś cichy szept w jego myślach. Starał się go nie słuchać.

- Cicho bądź, gówniarzu...- Allistor rzucił niespodziewanie, odsuwając się od Ciarána - Zaraz nas wszystkich tutaj nie będzie, więc co za różnica gdzie sobie znikniesz. A jak masz szansę się pożegnać, to ją wykorzystaj, póki jeszcze możesz. Nie zmarnuj jej tak, jak ja, rozumiesz? Nie spieprz tego. Chociaż to raz w życiu musisz zrobić dobrze - przyciągnął Arthura bliżej, sadzając go w samym środku - Bawiliśmy się tak, jak byliśmy mali, mama często dawała nam wystrugane przez siebie figurki różnych zwierząt, pamiętacie? To pewnie jedno z pierwszych twoich wspomnień, gówniarzu - Szkot grał, och jak dobrze udawało mu się granie, kiedy naprawdę całą siłą swojej woli powstrzymywał się od pokazania prawdziwych emocji. Jedynie jego oczy, puste, przerażone i niedowierzające, zdradzały tą prawdę - A teraz ostatnie ze swoimi braćmi - zacisnął dłoń na nadgarstku Anglii w tym samym czasie, gdy Ciaràn wykonał to samo na drugim. Arthur syknął, próbując się wyrwać gdy siwe i czerwonawe, świecące linie zatańczyły na jego rękach, pnąc się w górę niczym liany - Nie zamierzam teraz się zatrzymać, a długie pożegnania skrócą tylko niepotrzebnie czas. Żegnaj, Arthur. Może kiedyś, jakoś się jeszcze spotkamy...

Arthur wyszarpywał się, chociaż część jego głowy krzyczała zupełnie coś innego niż ta, na której usiłował się teraz głównie skupić. Popatrzył na braci z przerażeniem, z kryształowymi kroplami słonej wilgoci, błyszczących w oczach. Nie chciał ich zostawiać! Nie chciał, ale...!

Dylan siedział najbardziej z tyłu i poczochrał jego włosy, uśmiechając się ciepło. Tak jak zawsze robił, zawsze gdy tylko byli mali, a on chwalił Arthura za uczenie się nowych rzeczy.
Walijczyk nie płakał, on chciał tylko dodać mu otuchy, chociaż sam nie wierzył, że w jakikolwiek sposób to pomoże. Ale wolał żeby jego "żegnaj" było tym ciepłym i troskliwym, żeby takiego go zapamiętał. Z radosnym uśmiechem na ustach.

Ciaràn wpatrywał się w niego intensywnie, przypominając tego poważnego, starszego brata, który godzinami przesiadywał przy książkach, nie dając się nawet odciągnąć na chwilę do zabawy. To on nauczył Arthura o roślinach, o zwierzętach, o konstelacjach na niebie i działaniu magii, to wszystko widział dzięki niemu, a teraz czytał od niego prostą wiadomość. "Wszystko idzie, jak powinno, taki od początku był plan". I Anglia powoli zaczął w to wierzyć.

A na koniec Allistor, którego oczy na chwilę porzuciły tamtą obojętność, widząc przed sobą ukochanego, małego braciszka, znikającego powoli w blasku białego, oślepiającego światła. Zawsze ta arogancja, z którą go traktował, przebijający się czasami żal za krzywdy, wyrządzone przez młodego, teraz nadal gdzieś się tam tliła, ale przyćmiona przez miłość i ból tego pożegnania. Może też ukryte gdzieś głęboko prośby za niektóre sytuacje. To była ostatnia minuta, w której widział swojego brata...

"Przepraszam... Przepraszam, przepraszam" - Arthur miał ochotę krzyczeć, usiłując jeszcze widzieć sylwetkę Allistora - "Przepraszam za wszystko, co ci zrobiłem, wam wszystkim... Ja nie chciałem, nie chciałem...! Nienawidziłem tego, nienawidziłem krzywdzenia was. Dziękuję, że mimo wszystko przy mnie byliście aż do samego końca, a teraz zrobiliście dla mnie coś takiego, daliście mi szansę się z nim pożegnać. Nawet własnym kosztem, pomimo wszystko..."

- I love you...! - krzyknął, zanim podłoga domu całkowicie zniknęła, a on nie mógł już dłużej jej czuć. Spojrzenia braci, nasycone czułością i ich nieme poruszenia wargami były ostatnim co zobaczył, zanim upadł z wysokość na twarde, zakurzone podłoże.

A w tym samym czasie cały dom braci Kirkland całkowicie się zawalił dokładnie w chwili, gdy Arthur zniknął z jego powierzchni. Gruzy zasypały trójkę postaci, które skuliły się w jednym miejscu, obejmując ciasno ramionami, nawet gdy krew strugami spływała po ich ciałach.

Z braci Kirkland został teraz jedynie Arthur...

***

Nadzieja. To jedyne co trzymało go jeszcze na nogach. Nadzieja, że jakimś cudem zdoła jeszcze po raz ostatni ujrzeć osobę, która przez całe wieki była tak droga jego sercu. Bo jedynie on mógł jeszcze żyć, tak czuł, tak mu się wydawało, bo o reszcie państw już dawno dostał informacje. Upadły. Słabe, wykończone, upadły.

Jego kraj, ukochany, wolny kraj wyglądał teraz jak pozostałość po największym możliwym boju, ociekający świeżą, niewinną krwią i wręcz usłany martwymi ciałami, które patrzyły na niego przerażająco pustymi oczami. Wyblakłymi, niewidzącymi. I jakby te wszystkie spojrzenia usiłowały mu wmówić, że to jego wina, jego sprawka, to on spowodował tą katastrofę, to on wstrzymał kalendarze i zniszczył zegary ludzi żyjących na tym świecie. A Ameryce zbierało się na wymioty przy każdym zrzucanym na niego ciężarze winy, przyduszało go to jeszcze bardziej, wyżerało łakomie od środka, zagarniając coraz więcej chęci, coraz więcej wiary, chcąc pozostawić z radosnego kraju jedynie pustą wydmuszkę. Ale jakkolwiek by nie próbowało, jakkolwiek nie siłowałoby się z nim i nie wyzywało na pojedynki wytrwałości, on i tak się trzymał, powtarzając jedynie:

"Nie wiem jak, nie wiem w czym, ale przepłynę nawet ten cholerny ocean żeby go zobaczyć. Nie obchodzi mnie czy to fizycznie możliwe i czy nie umrę gdzieś po drodze. Dopóki mogę, będę iść przed siebie."

Od kilku dni próbował wyrwać się z obszaru ogromnych wieżowców, które teraz stały się jedynie kopcami potłuczonego szkła i wystających metalowych bali, które czasami osuwały się w dół, niszcząc wszystko, co spotkały na swojej drodze. Dodatkowo nie potrafił przemóc się żeby spojrzeć w dół na chociażby krótką chwilę, bo co krok albo sina ręką, albo wystająca noga czy nawet zakurzone, częściowo wypalone włosy wystawały gdzieś spod gruzów. Taki widok potęgował chęć wykaszlenia swoich narządów na zewnątrz, szarpanych przez kaszel i wypływającą co chwilę krew. Z każdego niemal fragmentu jego ciała, każdego centymetra skóry, będącej paskudnie pokiereszowaną i prawdopodobnie trzymaną w kupie jedynie przez materiał częściowo poszarpanego munduru i odrapanej skóry ulubionej kurtki.

Każdy krok był niczym droga przez mękę, co w zasadzie nie było tylko przenośnią, bo to wszystko, co się działo, rzeczywiście było męką. Czystą, prawdziwą i bolesną, pozostawiając w logicznej części myśli jedynie chęć ukrócenia tego. Byle szybciej, byle jak najszybciej uwolnić się od ciężaru, zrzuconego tak bezlitośnie na udręczone ramiona, chcące za wszelką cenę wypełnić swój cel, nawet jeśli jego zamysł był absurdalną abstrakcją, usnutą przez palące pragnienie, wciąż tak żywe w jego świadomości.

A zaraz potem wybrzmiał kolejny wybuch, który posłał go na ziemię, obsypując kolejną grubą warstwą kurzu, lepiącego się do otwartych ran na twarzy i dłoniach, piekącego w nie niemiłosiernie tak, że Alfred musiał zaciskać zęby aby nie krzyczeć z bólu. Nie chciał pokazać słabości nawet teraz, bo przecież żeby osiągnąć wyznaczony sobie cel, musi być silny, tak nieludzko silny...

Odliczał minuty, leżąc płasko przy ziemi i znosząc każdy kamień spadający na jego plecy, każdy palący oddech, który wbijał się niczym noże w przełyk, błagający stale o chociażby kroplę wody, której nie miał w ustach od ładnych kilku dni, o jedzeniu już nie wspominając. Był tak bardzo wyczerpany, pozbawiony jakiejkolwiek energii do pójścia dalej, do ruszenia przed siebie i odszukania sposobu, znalezienia go i pochwycenia z całej siły, jaka mu jeszcze pozostała.

Podniósł się, poprawiając odruchowo popękane okulary na nosie, które swoją drogą trzymały się tam jeszcze w niewiadomy sposób, czasami jednak spełniając przydatną funkcję ochrony jego oczu przed różnymi drobinami. Chyba tylko dzięki nim jeszcze nie stracił wzroku i był w stanie widzieć drogę przed sobą.

Szara, miejscami nawet poczerniała, wyniszczona. To wszystko co widział od dłuższego czasu, równiny niczym ciemne pustynie, a nad nim grafitowe niebo niezależnie od pory dnia, zasnute dymem, który jakby wchłonął w siebie niemalże każdy z promieni słonecznych, jakie chciały się dostać do kuli ziemskiej.

Dawniej każdy budynek jarzył się kolorami, błyszczał, odbijał zieleń drzew i wszystkich ludzi, którzy kręcili się długimi pasmami ruchliwych ulic. Cały jego kraj tętnił życiem. Teraz to wszystko zostało zmiecione poszarpanym płaszczem śmierci, który przeciągał się po wszystkich kontynentach.

Ale wtedy właśnie dostrzegł odmianę, przed sobą zamiast jednolitości, dojrzał coś jeszcze innego. Krew... Krwiste ślady kroków po ruinach, które stworzyły całą ścieżkę prowadzącą do przodu, przed siebie. Alfred poczuł silną potrzebę pójścia za nimi, śledzenia tego bolesnego szlaku, bo tak bardzo coś go do niego ciągnęło. Dlaczego? Nie potrafił odpowiedzieć. Czy udanie się w głąb lądu nie zmarnuje tylko jego czasu? Nie wiedział.

Po prostu poszedł za nimi z coraz mocniej bijącym sercem, które trzepotało mu w klatce piersiowej. Nie wątpił ani przez chwilę, nawet jeśli miałaby zginąć za następnym zakrętem, pójdzie tam, gnany swoim przeczuciem. Bo czuł coś znajomego, coś dobrego, coś, co gnało go przed siebie, bo było jakby nitką ciepła pośród tego całego cierpienia.

I wtedy go zobaczył. Zgiętą sylwetkę, która najwidoczniej już nie miała siły dalej iść, stała w miejscu, biorąc te bolesne oddechy w płuca, chociaż najlepiej byłoby tego jak najwięcej unikać, żeby bardziej się nie truć, jednakże te nawet niewielkie ilości tlenu zawarte w ciężkim powietrzu. Krew, która wypływała z jego bladych ust, ściekająca po skórze, barwiąca na ciemniejszy kolor jego naturalnie złote, śliczne włosy. Nie widział jeszcze jego twarzy, ale nogi Ameryki same zerwały się do biegu, a uśmiech, szeroki, szczery uśmiech szczęścia pojawił się na jego ustach, kiedy zrozumiał, że będzie miał szansę po raz ostatni się z nim zobaczyć.

Pożegnać... Będzie mógł się pożegnać.

- Anglio! - krzyknął, a jego głos wydarł się z ust niemalże jako jedynie wymęczony skrzek, wyrwany na siłę, wydany przez gardło, które ledwo co mogło wyrzucać z siebie dźwięki - Anglio!

Arthur usłyszał. Najpierw poklepał się po twarzy kilka razy, myśląc, że już umiera, a teraz po prostu majaczy, głos jest jedynie iluzją, a on sam odpływa gdzieś do krainy nieświadomości. Jednak chwilę potem głos znowu zawołał, a on użył całej swojej mocy żeby obrócić się w drugą stronę i dostrzec przed sobą postać. Och, tak dobrze znaną mu, ukochaną postać.

Ameryka. W poniszczonych ubraniach, splamionych gęsto krwią, poszarpanych włosach, usmolonej twarzy o niezdrowym odcieniu cery, połamanych okularach i niemal pozbawionych przejrzystości oczach. Ale to nadal był on. Ten idealny, cholernie denerwujący, uparty Amerykanin, którego kochał bardziej niż kogokolwiek, dla którego przeszedł przez to piekło, dla którego przyjmował każdy kwaśny, palący, okropny oddech, każdą chwilę okropnego życia.

Był tutaj, znalazł go...

Chciał się ruszyć, ale stał, tak samo Alfred zatrzymał się w miejscu, wzbijając dookoła siebie całą chmurę kurzu. Patrzyli na siebie bez słów, przeciągając tą chwilę tak długo, jak tylko byli w stanie. Patrzyli, widząc przed sobą niemalże całe życie, każdą chwilę, dla której jeszcze oboje tu stali. Sprzeciwiając się wszystkiemu, nawet śmierci, które nieustannie uparcie dobijała się do drzwi ich organizmów. A oni dalej patrzyli, stojąc w miejscu, chcąc otworzyć usta, ale zamiast tego po prostu się uśmiechając i czując narastające w oczach łzy, które zamazywały widoczność coraz bardziej znacznie. Trzeba było się zbliżyć, aby dalej patrzeć i wierzyć, że to dzieje się naprawdę.

Jeden krok, potem drugi, trzeci i tak dalej... Po sznureczku usnutym z uczuć, przyciągani do siebie, biegli, biegli z całych sił, nawet jeśli ich już nie było. Coraz bliżej i bliżej. Oddech do oddechu, serce do serca, a spojrzenia utkwione w sobie, oba roztrzęsione, oba przerażone, ale szczęśliwe. Przynajmniej na chwilę.

A potem ramiona w tym ciasnym objęciu, szukające się nawzajem i zagarniające blisko pomimo bólu. Ciepło, to rozkoszne ciepło drugiego ciała obok, bicie serca, oddech szemrzący w płucach, łzy skapujące powoli, powoli... Potem coraz szybciej i szybciej. Wyrażające tą ulgę, to wzruszenie nawet w takiej chwili, jak ta, która mogła być przerwana w każdej sekundzie.

- Alfred, Alfred...- powtórzył cicho. Powtarzał jeszcze kilka razy zanim z całą mocą uwierzył, że to naprawdę on - Jesteś tu, naprawdę tu jesteś! - zaszlochał, zgarniając materiał skórzanej bomberki, w której już trudno było dostrzec tamtą brązową barwę. Ale to nieważne. Nic nie było już ważne.

- Jestem, Arthur, jestem przy tobie, nie płacz - pocałował go w głowę, nawet nie krzywiąc się na mokre, nieprzyjemne uczucie krwi na wargach. To też już nie ma znaczenia - Uśmiechnij się, darlin', jestem tu - wyciągnął dłonie do jego twarzy, unosząc ją do góry i obserwując z żalem jak bardzo różniła się od tamtej, którą widział w poprzednich miesiącach, poprzednich latach.

Blada cera, teraz brudna, poraniona, posiekana ostrymi kawałkami szkła i kamieni, różane usta teraz tak popękane i sine, zupełnie tak jak jego własne, błagające o wodę, oczy zgaszone, ciemne z czerwonymi białkami. Tak bardzo brakowało im tego blasków, tych ślicznych refleksów, które dodawały im świetlistości. Teraz pokazywały jedynie jak bardzo były umęczone, złamane i cierpiące.

Arthur faktycznie spróbował się uśmiechnąć, ale był to tylko nieznaczny grymas przełamany przez łzy, na więcej nie było go stać, zwłaszcza, że coraz to mocnej odczuwał wszelkie możliwe emocje. Od radości po czystą rozpacz. Jak inaczej można było sobie z tym poradzić? Jak wytrzymać taki ciężar? Nie wiedział.

Osunęli się razem na ziemię, trzymając mocno, jakby od tego zależały ich życia, bo jakby puścili, oboje rozpadliby się na kawałki.

I dalej było tylko milczenie, bez żadnych zbędnych słów, bez nawet szeptów. Mieli świadomość tego, co się stanie, nie chcieli więc niepotrzebnie rozmawiać, nie potrzebowali żadnych wyjaśnień, bo już wszystko było między nimi powiedziane, zanim rozpętało się to wszystko. Zdążyli przeprosić, zdążyli krzyczeć i wyrzucić wszystkie żale, łzy zdążyły polać się po obu stronach, potem zostawiając jedynie błogosławione oczyszczenie.

Tylko spojrzenia, mącone przez ból, ale w dalszym ciągu tak czyste i tęskne, przyciągane stale do siebie, widzące przed sobą jedyną szansę na ocalenie. Bo wszystko dookoła znowu znikało, świat ograniczał się ściśle do właśnie tego drugiego spojrzenia, nierównego oddechu i szybkiego rytmu serca, silnie walczącego o jeszcze kilka minut razem. O jeszcze jeden pocałunek, o jeszcze kilka słów na sam koniec. Jak krótkie przemówienie podsumowujące na koniec życia.

I pocałunek, suche, popękane wargi do drugich suchych i popękanych warg. Słony od łez, gorzkawo-słodki od krwi posmak rozlał się na ich językach, kiedy niemal spijali ten niemy żal, który palił i piekł żywym ogniem. Tu było wszystko, tu była miłość, tu była tęsknota i strach, skryte pod płaszczem z ceremonialnego pokazu uczuć. Szczupłe, pokrwawione dłonie w miodowych włosach, szukające ich zwyczajnej miękkości, zamiast tego znajdując w nich jedynie przypalone, brudne kosmyki. Ale to nieważne.
Druga para dłoni, przyciągana pamięcią, spoczęła na talii, przybliżając nieco, byle ostrożnie, byle nie zapomnieć, że Arthur ma tyle ran i nie może go trzymać aż tak blisko, jak by chciał. Ale to nie ważne.

Słońce przedarło się jakimś cudem przez kłęby dymu, oświetlając powoli ziemię i ciągnąc coraz bardziej do nich, do dwóch postaci, trzymających się bliskości jak powietrza niezbędnego do życia. Niemalże czerwone, krwiste promienie zwiastujące zachód były coraz bliżej, już wkradły się do włosów Anglii, bawiąc się tam jak zwykle, dając rude refleksy, które błyszczały kusząco. A potem na twarz Ameryki, który uchylił na chwilę powieki, patrząc przelotnie na słońce. I jego błękitne oczy na chwilę, na nowo stały się tak piękne, tak świetliste i wspaniałe, gdy tylko Arthur je zobaczył.

Usta rozłączyły się, jednak dłonie odszukały drogę do siebie, grając sceny zapamiętane z poprzednich lat. Oboje byli skłonni uwierzyć, że jest tak jak wtedy, jak na tej polanie pełnej zieleni. Arthur wygląda tak samo pięknie jak wtedy, tylko zamiast świeżego, srebrnego blasku, obiecującego tak wiele, ujrzał czerwony, nie zwiastujący niczego dobrego, złowrogi w swej krwistej intensywności. Ale nadal był tym cudownym, pięknym Arthurem.

Jedynym na tym cholernym, złym świecie.

Lecz wtedy wydarzyło się coś dziwnego, coś bardzo niespodziewanego, co na chwilę całkowicie zajęło myśli Arthura. Wraz z promieniami słońca, które oświetliły jego sylwetkę, powoli od stóp jego ciało zaczynało stopniowo znikać. Wraz z tym blaskiem promieni, ono jakby odchodziło w ognistym świetle, jakby ono go spalało... Tylko bezboleśnie, jedynie z ciepłym muśnięciem, które można było odebrać raczej receptorami przyjemności, niżeli bólu.

Jednakże szybko pojawiła się w jego głowie myśl, która zacisnęła mu gardło i odbiła cieniem niezgody w oczach. Znikał... Pamiętał, że jeszcze w młodym wieku, kiedy miał okazję bardzo wiele czytać, przyswoił kilka akapitów, które mówiły, że gdy państwo już nie ma ludności, a sam jego organizm nie zostanie wcześniej całkowicie wyniszczony i gdy jego ostatni cel zostanie spełniony, po prostu zacznie zanikać. Ciało wyblaknie, spali się łagodnym ogniem ulgi, który ma zrekompensować wszelkie cierpienia. Zniknie gdzieś, gdzie żaden człowiek już nie będzie miał prawa mu rozkazywać ani pomiatać, będzie wolne.

Ale teraz, gdy był z Ameryką, nie chciał już się żegnać, chciał przy nim zostać, zasnąć bezpiecznie w jego ramionach i obudzić się wraz ze złotym wschodem słońca, całusem w czoło na dzień dobry i zapachem porannej kawy unoszącym się w powietrzu. Chciał jeszcze raz wyjść z nim na spacer, a potem spędzić noc pełną bezdźwięcznych słów i westchnień. Jeszcze raz skrytykować jego nawyki i słuchać jak bezczelnie się z niego śmieje, gdy tylko za każdym razem przegrywał z nim w gry wideo. Zatańczyć przy powolnej muzyce, gdzieś w ulicznym zakamarku czy milczącym pomieszczeniu domu i nasłuchiwać jak nuci subtelną melodię, spijaną z głośnika starego radia.

Ale już na to za późno, o kilka miesięcy za późno...

Spojrzał na Alfreda, który wzrok miał utkwiony w smaganących płomieniach światła, spełzających stopniowo także na jego ciało. On chyba także rozumiał co się dzieje, ale nie wyglądał na ani trochę przestraszonego. Zamiast tego ścisnął jeszcze mocniej dłonie Anglii korzystając z tego, że jeszcze miał w nich czucie i uśmiechnął się. Szczerze, miło, chcąc dać mu do zrozumienia, że przecież nic złego się nie dzieje.

- Boję się, Alfred. Boję się umierać... Co jeśli po śmierci nic nie będzie? Jak to rzeczywiście będą nasze ostatnie chwile razem. Ja po prostu się boję...- ściszył głos, usiłując przybliżyć się do Alfreda, nie był w stanie, nie mogąc już poruszyć dolną częścią ciała.

- Hey, you don't need to be scared - uśmiechnął się jeszcze szerzej, promieniując czystą ufnością do dalszej kolejności wydarzeń i otarł drżącym ruchem jego łzy, mieszające się z brudem i krwią skóry - Everything will be alright. Jestem tu z tobą, widzisz? Tak, jak obiecałem, zamierzam zostać do samego końca! A potem będziemy razem, nieważne co! - złożył delikatny pocałunek na jego czole. Taki ciepły i kojący, że Arthur choć trochę się uspokoił, opuszczając spięte ramiona i starając się unormalizować oddech.

- Jak to zrobisz? Przecież nie wiemy co się dzieje, gdy znikniemy z tego świata! Nie chcę cię stracić, nie chcę...- poczuł jak jego dłonie są ujmowane delikatnie i unoszone do góry, całowane i przytulane do twarzy Alfreda. Chciał odwrócić jego uwagę od tego, że już coraz więcej ich ciał zanika. Zostało im mniej niż minuta, może dwie. Ameryka chciał zrobić wszystko żeby Arthur był szczęśliwy, żeby przestał płakać. Nienawidził widzieć go całego we łzach, kochał jego uśmiech, cudowny śmiech. Właśnie to chciał zobaczyć przy przyjęciu ostatniego wdechu do swoich ust.

- Znajdę sposób! Zawsze go znajdę, w końcu jestem bohaterem, prawda? I zobacz, nie musimy słuchać już zrzędzenia naszych szefów ani patrzenia na twarze tych rządowych parszywców. I zobacz, jesteśmy sami, cały świat jest tylko i wyłącznie dla nas! Wolni, Arthie, będziemy mogli razem żyć, całkowicie wolni! Dlatego uśmiechnij się, proszę, alright? Nie ma o co płakać, darlin'! Wszystko jest i będzie w porządku!

Arthur spojrzał na niego. Wyglądał tak spokojnie, tak pewnie, że sam nieznacznie się uśmiechnął, pomimo, że uśmiech wydawał mu się w tej chwili istnym pokazem ignorancji i głupoty. Ale wypełnił jego prośbę bez mrugnięcia okiem, przykładając ręce do jego policzków i głaszcząc czule, delikatnie. Zawsze tak robił, gdy opuszczał gardę powściągliwości.

Uśmiech Arthura, ostatnia rzecz, którą zobaczy. Marzenie.

- Wiesz, zastanawiałem się co mógłbym ci powiedzieć, ale nigdy nie odnajdywałem lepszych słów, niż te, które chciałem abyś słyszał każdego jednego dnia...

Znikali coraz bardziej, trzymając się tak blisko, jak to tylko możliwe, dotykając twarzy, głaszcząc ją tak czule, wpatrując w oczy, chcąc jak najwięcej zapamiętać, wchłonąć. Może pomijając te łzy, łzy nie były warte zapamiętania. Ogień przy płucach, cześć ich ciała lecąca do wiatru niczym popiół, połyskujący w czerwonym słońcu, czasami krwisty, czasami złoty, mieniący się przy każdej zmianie położenia. Mieli tego świadomość, okropna, cudowna świadomość, że to ostateczny koniec.

Alfred musnął go ustami po raz ostatni, czując natychmiastową odpowiedź, desperacką, tak gorącą i pełną uczucia.

"Kocham cię. Bardziej niż życie, bardziej niż cokolwiek na tym świecie. I nigdy nie przestanę, nigdy, choćby wyrywali to ze mnie z całych sił. Nigdy.". Te słowa zamarły pomiędzy nimi, niewypowiedziane, nie potrzebowały być nawet powiedziane na głos. Oboje wiedzieli to najlepiej, kryło się w gestach, w spojrzeniach, nawet w tym ostatnim westchnieniu, kiedy świadomość zrobiła się czarna, serce przestało bić, a płuca przyjmować tych kwaśnych, okropnych wdechów.

Jedynie kilka scen przeleciało im przed oczami, parę skradzionych chwil, które tak często musieli ukrywać, zanim ktoś zacząłby coś podejrzewać i stawiając krzyżyk na tej relacji. Spacery po parku, kiedy liście rudych barw tańczyły w powietrzu, i kiedy Alfred wrzucił krzyczącego w niebogłosy Anglika w całą ich zakurzoną masę. Spokojne filmowe wieczory w ich domach, oni skryci pod miękkim kocem i obserwujący zdarzenia na zimnym ekranie. Wtuleni w siebie, czasami skracający krótkie pocałunki. Zdecydowanie za krótkie.

Ich życie... Tak długie, a tak cholernie dla nich krótkie. Zdecydowanie zbyt wiele czasu poświęcili na kłótnie, na oszukiwanie samych siebie, na próby zapomnienia o wszystkim.

"Jeśli mógłbym czegoś żałować to tego, że zbyt późno zdałem sobie ze wszystkiego sprawę i tego, że tak wiele razy cię skrzywdziłem. Przepraszam... Jeśli cię kiedyś spotkam, przeproszę cię jeszcze tysiące razy... I wiesz co? Chciałbym kiedyś wziąć z tobą ślub, przeżyć nasze wesele, założyć obrączkę na twój szczupły palec i poprowadzić cię na parkiet do pierwszego tańca. Chciałbym też się zestarzeć, u twojego boku, obserwować jak lata mijają i dla nas, a ja patrzę i czekam aż oboje doczekamy wspólnej wieczności. Nie musieć się z niczym kryć, nie uciekać przed wzrokiem innych i przytłaczającymi obowiązkami. Być u twojego boku... Tak po prostu. Kocham cię... Wierzę, że się spotkamy i spędzimy razem całą wieczność, bo nawet śmierć nas nie rozłączy."

Złote pozostałości ich ciał unosiły się jeszcze na wietrze, niesione wyżej i wyżej, błyszczące tak ślicznie przy słońcu i subtelnie wirujące. Tak blisko siebie, mieszające się ze sobą i wolne, tak beztrosko wolne, lecące w nieokreślonym kierunku. Ku słodkiej wolności, w której nie musieliby znosić aż takiego ciężaru...

Bo to wszystko już się skończyło. Jak senny koszmar, przeplatany jedynie ulotnymi momentami słodyczy.

***

Wiatr szumiał między źdźbłami trawy i tańczył ze świetlikami, które unosiły się radośnie w powietrzu, chowając za drzewami albo siadając chwilami na ich listkach, chwilowo przygasając.

Był spokojny, ciepły wieczór, środek lata, a niebo było usłane milionami gwiazd. Nie pokryte ani jedną chmurą, czysty granat koił oczy, przyciągając dodatkowo tymi ślicznymi światełkami, które każdy chciał obserwować, podziwiać ich odległe piękno.

Wśród traw leżał chłopiec, ściskający w dłoniach pluszowego misia i wpatrujący się w niebo z zauroczeniem, a jego małe usta były rozchylone w zachwycie. Szmaragdowe, młode oczy odbijały wszystkie gwiazdy, a ręce wyciągał do góry, chcąc je złapać i zatrzymać. Były takie śliczne i każdego wieczora uciekał z domu od braci tylko po to, żeby na nie popatrzeć. Co prawda potem na niego krzyczeli i mówili jak bardzo niebezpieczne jest wychodzenie samemu, ale po prostu nie potrafił inaczej. Coś go przywodziło na polanę, gdzieś na obrzeżach Londynu, o której pojęcie mieli tylko nieliczni. Z jakiegoś powodu kochał to miejsce.

Przymknął oczy, oddając się tej kojącej ciszy, miła odmiana od hałasu, jaki panował w jego domu w niemal każdej godzinie. Zawsze jakaś kłótnia, a nawet jeśli były chwile spokoju to i tak Allistor przywlekał się do jego pokoju, jedynie tylko przeszkadzając i zabierając czas, który tak bardzo chciałby przeznaczyć na czytanie książek albo uczenie się wyszywania na szydełku. Nic z tego!

Wtedy jego uwagę odwrócił nagły szelest. Wzdrygnął się natychmiast, tuląc do siebie mocno misia i obserwując wysoką trawę wybałuszonymi oczami, przepełnionymi strachem.

"Świetnie! Jeszcze teraz brakowało żeby ktoś mnie zaatakował! Nie zdążę wrócić do domu, a nie mam się czym obronić...!"

Zacisnął powieki, sparaliżowany przez strach. Żałował, że chociaż ten jeden, jedyny raz nie posłuchał swoich braci i nie został w domu tak, jak mu nakazali. Teraz przyjdzie mu zapłacić za swój błąd i przeprosić z podkulonym ogonem. Och, jak bardzo nie lubił takich sytuacji, ale teraz po prostu marzył żeby leżeć w ciepłym łóżku, skryty za ścianami bezpiecznego pokoju.

Dźwięk się nasilił i teraz mógł rozróżnić w nim kroki, szybkie, tak bardzo niepokojące kroki, które przyprawiły go o gęsią skórkę i szybsze bicie serca.

- Hello! Wszystko w porządku? Siedziałeś tutaj sam, więc postanowiłem przyjść i zapytać. Uciekasz przed kimś, wyglądasz jakbyś się bał - usłyszał obok siebie głos, wysoki i prawdopodobnie należący do chłopca mniej więcej w jego wieku. Więc chyba nie było żadnego zagrożenia, nie wydawało mu się żeby mógł mu zrobić jakąkolwiek krzywdę...

Otworzył oczy, nadal ściskając misia tak, że niemal bielały mu kostki.

Przed sobą miał chłopca na oko będącego nieco młodszym od niego, ubrany był w nieco podarte jeansy i koszulkę z Kapitanem Ameryką. Potem dostrzegł jego uśmiech. Szeroki i jasny, niemalże wychodzący poza granicę jego twarzy. Sprawił, że Arthur już całkowicie przestał się bać, rozluźniając postawę i odkładając misia obok.

Właśnie wtedy dostrzegł też jego oczy i miał wrażenie, że wszystko w środku niego ustało, myśli przestały płynąć, a on zaczął się w niego wpatrywać bez słów. Poczuł się dziwnie, naprawdę strasznie dziwnie, zupełnie jakby wcześniej już znał tego człowieka, ba, jakby miał z nim doczynienia przez całe życie. Były takie znajome, takie ciepłe i czyste, jak południowe niebo, bez chmur, bez ani jednej nawet nieczystości. Zapomniał całkowicie, że wcześniej się obawiał, zapomniał o wszystkim.

Chłopak zdawał się mieć podobną reakcję, bo słowa, które chciał wypowiedzieć zamarły w chwili, gdy ich spojrzenia się spotkały. Otworzył usta, ale nie powiedział nic, patrząc, patrząc przenikliwie, zupełnie jakby sobie coś przypomniał, ale nie potrafił stwierdzić co takiego, odległe wspomnienie, zakopane gdzieś zbyt głęboko, żeby się do niego dostać. To było frustrujące, naprawdę strasznie frustrujące, bo w dalszym ciągu nie potrafił zrozumieć dlaczego ten nikły, skryty chłopak tak na niego wpłynął. Ale może to po prostu jego oczy...? Takie zielone, intensywne i niesamowicie przyciągające. Takie... Idealne.

- Umm... Chyba się nie przedstawiłem, racja? - zaśmiał się nieco nerwowo, starając się odgonić te dziwne anomalie myślowe - Jestem Alfred, miło mi cię poznać. Widziałem cię tu kilka dni z rzędu... Mieszkam niedaleko, więc chyba ty też, mam rację?

Jego uśmiech wrócił na miejsce, tak bardzo kłopotając Arthura.

"Alfred... Alfred..."

- Jestem Arthur.

"Arthur... Czemu to brzmi znajomo? Arthur..."


***

Witam na końcu!

Nie mam siły nawet pisać długich notatek, bo po prostu chcę iść spać xD
Męczyłam ten tekst od trzech dni, pisząc ze łzami bezsilności i walcząc z własnym lenistwem oraz całkowitym brakiem weny. Do tego dopadła mnie znieczulica i nawet nie mam pojęcia czy to miało jakiekolwiek emocje... Jak nie miało, możecie śmiało mnie ukamienować! Przyda się!

Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top