8. Czwartek, 27 listopada
Pogubiłam się w emocjach. Desperacko starałam się poukładać sobie wszystko w głowie, ale wystarczyło tylko, że usłyszałam jego głos na klatce schodowej i kroki pod drzwiami, a każde logiczne założenie i racjonalny argument topił się jak płatek śniegu na rozgrzanej dłoni.
Robert zdawał się kompletnie ignorować moje próby wycofywania się i wykorzystywał wszystkie, nadarzające się okazje, aby być gdzieś w pobliżu. Jak to zwykł mawiać Kubuś Puchatek - im bardziej się ukrywałam, tym bardziej mnie odnajdywał. Nie mogłam tego złożyć na karb przypadku. On naprawdę robił wszystko, żeby być obok.
Czekał na mnie po szkole i odprowadzał do domu, chodził ze mną na treningi, a po nich odtransportowywał mnie pod same drzwi. Za każdym razem zachowywał się powściągliwie i grzecznie, jakby nie łączyło nas nic innego, jak tylko ta sama trasa docelowa. Żadnych żartów, dwuznaczności, insynuacji, propozycji, ani kontaktu fizycznego. Nic. Platoniczne zero.
Zastanawiałam się, czy robi to specjalnie. Im większy bowiem zachowywał dystans, im dłużej nie wykonywał żadnych gestów w moją stronę, tym większą czułam w sobie niecierpliwość, wyczekując ich.
Miałam wrażenie, że specjalnie odciął mnie od dopaminy, trzymając jak narkomana na głodzie, po to tylko, żebym to ja zainicjowała wreszcie jakąś cielesną bliskość.
Czy tego chciałam? Pytanie! Nie potrafiłam myśleć o niczym innym!
Czy to oznaczało, że dam mu to, czego oczekiwał? Po moim trupie! Przecież nie byłam jakąś tam pierwszą lepszą podfruwajką, którą miałby na skinienie! Niedoczekanie!
***
Po dzisiejszym treningu byłam szczególnie wykończona. Kula wycisnął z nas ostatnie pokłady sił. Nawet słaba, od początku sezonu, sztafeta szła nad wyraz sprawnie i rzucała skromne okruchy nadziei na zgarnięcie jakiegoś pomniejszego trofeum. Trener zdecydował, że popłynę w niej jako ostatnia, co było dla mnie prawdziwym zaszczytem, zwłaszcza, że byłam przecież nowa.
Nowa, no tak. Czasem zastanawiałam się, kiedy na powrót stanę się Szyszką, albo chociaż Agatą. Bycie nazywaną Nową, Supernową, albo po prostu "kuzynką Szklarskiego" działało zdecydowanie ujemnie na moje sponiewierane ego. Czy tego chciałam, czy nie, bezsprzecznie skazana byłam na bezimienność do momentu, w którym zjawi się ktoś nowszy.
Wyszłam od trenera jako ostatnia. Chciał zamienić ze mną jeszcze parę słów, bo okazało się, że potrzebuję nowych badań ogólnego stanu zdrowia, a w moich dokumentach nie ma pozwolenia opiekuna prawnego na udział w zawodach. Stałam potem bez ruchu pod prysznicem, pozwalając gorącej wodzie prawie parzyć moje ciało. Wylałam na siebie pół butelki żelu pod prysznic, tyle samo szamponu i rozkoszowałam się ich zapachem. Czułam jak siły witalne powoli wracają.
– Tu jesteś. – Usłyszałam głos, od którego przyjemne ciarki przebiegły mi po kręgosłupie. – Znalazłbym cię nawet z zamkniętymi oczami. Wytropiłbym cię po zapachu.
Nie zareagowałam. Nawet gdybym chciała, skończyłoby się to dla mnie zadławieniem pianą i chwilową ślepotą, włożyłam więc twarz pod strumień gorącej wody. Robert potraktował to jako zachętę, bo bez pytania o pozwolenie, zajął miejsce tuż obok mnie.
– Przepraszam, ale wydawało mi się, że to jest damski prysznic. – rzuciłam z udawaną pewnością siebie, gdy wreszcie odzyskałam zdolności werbalne. – Wiesz, tak tylko mówię. – kontynuowałam, kiedy nie zareagował. – W razie, gdybyś nie zauważył, że ci się pomyliło.
Zupełnie nie przejął się moimi słowami. Stał wyprostowany, dumny i wyraźnie uradowany zainicjowaną sytuacją. Oczy błyszczały mu figlarnie, a na jego nagim, noszącym jeszcze ślady letniej opalenizny, torsie, gdzieniegdzie zatrzymały się kropelki wody. Był nieziemsko zbudowany. Musiałam upominać się w myślach, żeby w dalszym ciągu trzymać ręce przy sobie.
– Posuń się! Nie jesteś tu sama. Też chcę się wykąpać! – upomniał mnie bezczelnie, jakbym to ja przeszkadzała jemu, a nie on mnie. Roześmiałam się, zrobiłam krok w tył i rzuciłam w niego myjką, którą złapał zwinnie i jak gdyby nigdy nic, zaczął używać jak własnej.
– Teraz przesadzasz! – Śmiałam się w głos. – Oddawaj!
Gestem przywołał mnie do siebie i wyciągnął w moim kierunku dłoń, w której trzymał myjkę, a kiedy naiwnie po nią sięgnęłam, złapał mnie drugą ręką za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Przycisnął mnie gwałtownie do zimnej ścianki prysznica, ujął moją twarz w obie dłonie i podniósł do góry. Nasze usta spotkały się nagle, prawie brutalnie, sprawiając że mój ugłaskany, cukierkowy świat eksplodował intensywnością emocji i doznań.
Wpiłam się w niego tak zachłannie, jakby to miał być mój pierwszy i ostatni pocałunek w życiu. Wplotłam palce w jego mokre włosy i zacisnęłam w pięści. Przycisnęłam go do siebie tak mocno, jakbym się bała, że za chwilę zniknie, a to, co się działo, było tylko senną imaginacją.
Gorączkowo oddawałam mu pocałunki. Opuszkami palców gładziłam go po policzku tak delikatnie, jakbym się bała, że gdy zrobię to mocniej, wszystko rozmyje się i rozpłynie jak rozkoszny sen, tuż nad ranem.
Kłęby siwej pary otaczały nas szczelnie, co dodatkowo podnosiło mistycyzm chwili i niezwykle podkręcało atmosferę. Mimo dusznego gorąca, czułam na ciele jego chłodne, szczupłe palce, na mój gust zbyt powściągliwe i grzeczne jak na tamten moment.
Gdzieś w oddali usłyszeliśmy, jak ktoś głośno zatrzasnął szafkę. Nie byliśmy sami. Robert oderwał się ode mnie leniwie i niechętnie, ale ciągle stal pochylony i trzymał moją twarz w dłoniach.
– Nie tego się spodziewałem. – wyszeptał, a w jego oczach mogłam dostrzec potwierdzające jego słowa, żywe zaskoczenie.
– Nie? A czego w takim razie się spodziewałeś? – Odsunęłam się całkiem i trochę spłoszona ewakuowałam się spod prysznica.
– Łukasza ze strzelbą, tsunami, lądowania kosmitów, że wysmagasz mnie po mordzie, ale na pewno nie tego, co przed chwilą zaszło. – wychrypiał z trudem.
– Mogę cię jeszcze wysmagać, jeżeli siłą przyzwyczajenia czujesz jakieś mocniejsze deficyty. Resztę sam sobie organizuj. - rzuciłam przez ramię, znikając w damskiej szatni. Miałam nadzieję, że pójdzie za mną i nie pójdzie, równocześnie. Zamknęłam się w kabinie, narzuciłam ręcznik na twarz i stłumiłam krzyk. Pocałował mnie! W końcu!
A ja? No cóż. Wzięłam parę długich i głębokich oddechów w nadziei, że uda mi się ochłonąć. Krew nie woda. Mówi się trudno. Nie czas teraz na wstyd i fałszywy żal za zrobienie czegoś, czego się i tak przecież od początku bardzo chciało! Nie byłam w stanie udawać, nawet sama przed sobą, że nie zrobiło to na mnie wrażenia.
Zrobiło. Cholernie zrobiło. Kupił mnie w stu procentach, i to z całym moim wewnętrznym dobrodziejstwem inwentarza.
Ej, chwila! Czy to ja wcześniej wspominałam coś o NIE byciu pierwszą lepszą podfruwajką?
Tak, to chyba byłam ja...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top