7. Środa, 26 listopada

Mimo obozowiska ruchu oporu, który Łukasz postanowił założyć w swoim pokoju, ostrzegawczej syreny, wyjącej mi do ucha i wszechobecnych znaków stopu, wielkich jak billboardy przy autostradzie, chcąc nie chcąc, codziennie zbliżałam się do ogniska potencjalnego zagrożenia.

Robert był zawsze gdzieś obok. Wyrastał jak spod ziemi, gdziekolwiek tylko padł mój wzrok. Spotykałam go na szkolnym korytarzu, na treningach, w drodze do szkoły, w windzie, wracając z zakupów, czy choćby bezmyślnie gapiąc się w okno. Nawet, kiedy byłam sama w mieszkaniu, wiedziałam, że jest gdzieś tam, parę metrów wyżej i to sprawiało, że czułam przyjemny ucisk, gdzieś na wysokości splotu słonecznego.

Zaczęłam tak przywykać do jego wieczystej obecności, że bezbłędnie rozpoznawałam nawet zapach jego perfum na klatce schodowej, mimowolnie wciągając powietrze w płuca tak głęboko, jakby to miał być mój ostatni oddech.

Cieszyła mnie świadomość jego istnienia, tuż obok. Podchodził do mnie małymi, zgrabnymi kroczkami i choć wiedziałam, jak grząski to może być teren, to pod stopami czułam kawał solidnego gruntu.

Zawdzięczałam mu większość dobrych emocji, które miałam w sobie. Podniósł mnie z chodnika, otrzepał z kurzu i umieścił na najwyższej półeczce w swoim pokoju. Zreperował moje skrzydełka i sprawił, że podrosły jeszcze o parę centymetrów. Wszystko układało się wspaniale. Tak właśnie myślałam. Aż do dzisiaj.

***

Siedziałam na ławeczce pod salą gimnastyczną, czekając aż chłopcy opuszczą swoją szatnię. Chciałam spokojnie przebrać się w ciuchy na WF i mieć całkowitą pewność, że nikt niepowołany tej czynności nie zobaczy.

Byłam sama, bo reszta dziewczyn poszła się "dotlenić" do ubikacji na parterze. Tak, wiem - dla mnie też to było dziwne, przecież to "PRESTIŻOWA szkoła SPORTOWA o nieposzlakowanej opinii".

Został mi do opanowania jeszcze jeden dział przed sprawdzianem z biologii, więc wyciągnęłam z torby zeszyt z zamiarem szybkiego doedukowania, nie zdążyłam jednak nawet do niego zajrzeć, bo zamarłam, słysząc znajomy tembr głosu.

– Przykro mi, Marti. Serio. – Wyraźnie słyszałam rozbawiony głos Roberta. – Ciężki rok za tobą.

– Nie wyobrażasz sobie JAK ciężki. - mruknął zrezygnowany. – Staram się jak głupi od samego początku i nic. Nie możesz mi czegoś podpowiedzieć? Jak kumpel kumplowi...

– Może za bardzo się starasz? – podsunął Robert.

– Nie, no co ty. W sam raz się staram! – zapewnił gorąco.

– Jakbyś się "w sam raz starał", to byś teraz o porady nie prosił. – stwierdził trafnie.

– Fakt. Dobra, zasugeruj coś.

– Czemu sądzisz, że jestem w stanie zgadnąć, czego ona potrzebuje? To nie moja dziewczyna. – Robert śmiał się w dalszym ciągu. – Przeceniasz mnie. Nie wiem, co zadziała. Może zrób coś innego, nieprzewidywalnego. Wyjdź poza schemat. Poczaruj coś.

– Poczaruj. Aha. – Marti brzmiał tak, jakby robił notatki z tej rozmowy. – Jak?

– Słowami. – podsunął, najwidoczniej dobrze się bawiąc. – Użyj runicznej magii tajemnej i odpraw pradawne, słowiańskie rytuały.

– Nie rozumiem. – mruknął zdezorientowany. – Możesz wprost?

– O matko, jakiś ty niedomyślny. – jęknął zbolałym głosem. - Jest takie powiedzenie, że mężczyźni zakochują się w tym, co widzą, a kobiety w tym, co słyszą. Spróbuj sprawić, żeby usłyszała to, czego pragnie.

– Miało być wprost. – burknął zniecierpliwiony. – Rozwiń, proszę.

– Powiedziałeś już, że ją kochasz? Nie? To powiedz. Trochę banalne, ale pomaga. Być może to jest właśnie TO zaklęcie, na które ona czeka i które tym samym otworzy ci drzwi do, powiedzmy, nowych możliwości.

– Ej! Nie patrzyłem na to w ten sposób. Podziękował! – Marcin wydawał się być wielce uradowany, wręcz zaślepiony szczęściem, bo wypadł z szatni nawet mnie nie zauważając.

Wszystko działo się tak szybko, że nie zdążyłam zasłonić twarzy zeszytem, nie mówiąc już o jakiejkolwiek bezpiecznej ewakuacji.

– O! Cześć Agata... – Robert zatrzymał się w pół kroku, wyraźnie zaskoczony tym, że mnie widzi. Minę miał nietęgą, więc pewnie podejrzewał, że wszystko słyszałam. Nie było sensu udawać, że się myli. Zresztą, nie miałam na to najmniejszej ochoty.

– Cześć Harry. – popatrzyłam mu prosto w oczy. Z trudem utrzymał mój wzrok, nerwowo oblizując wargi. Nie chciałam, żeby się tłumaczył, bo niby co miałby mi teraz powiedzieć? Że żartował?

– Ja... – zaczął, ale zająknął się.

– Okłamałeś go. – Zebrałam rzeczy i wykrzywiłam twarz w coś na kształt kwaśnego uśmiechu. – Przecież wszyscy wiedzą, że zaklęcie otwierające wszystkie drzwi, w tym te do nowych możliwości, to "Alohomora".

Minęłam go, zahaczając barkiem i zniknęłam w szatni, a on zdawał się być na tyle zbity z tropu, że nie odważył się pójść za mną.

Opadłam na ławeczkę i ukryłam twarz pod otwartym zeszytem.

Doskonale znałam zacytowane przez Roberta powiedzenie, dlatego tym dotkliwiej odczułam, jak grunt pod moimi stopami, postrzegany do tej pory jako solidny i twardy, zamienia się w grząskie bagno.

"Mężczyźni zakochują się w tym co widzą, kobiety w tym, co słyszą.

Dlatego kobiety się malują, a mężczyźni KŁAMIĄ."

Adekwatnie do przewijającego się dzisiaj literackiego motywu przewodniego, mogłam śmiało stwierdzić, że "czar prysł" - to tyle w tematyce magii.

I co ja wcześniej pisałam o skrzydłach?

***

Dwie godziny grałyśmy w siatkówkę. Byłam wszędzie naraz, przyjmowałam wszystko, biegałam jak oszalała, skakałam do bloku, serwowałam, wystawiałam i nie usiadłam ani na minutę.

Miałam nadzieję, że po solidnym wysiłku przejdzie mi złość, którą czułam od czasu wyjścia Roberta z przebieralni. Niestety, nadzieja okazała się płonna. Dalej miałam chęć na mord.

Przebrałam się, wykąpałam w pośpiechu i z mokrymi włosami pognałam pod salę od polskiego.

Tak, wiem - polski z Brzuską, jako ostatni przedmiot męczącego dnia, był cudownym pomysłem. Szczególnie po dwóch godzinach WF. Zdecydowanie plan układał ktoś, kto ewidentnie nie lubił młodzieży, nigdy nie miał WF-u, albo się nie pocił.

Prawie biegłam, żeby nie spóźnić się na lekcję. Byłam już pod drzwiami laboratorium chemicznego, kiedy usłyszałam jak ktoś próbuje przyciągnąć moją uwagę.

– Ej, Nowa! Nowa!

Nie reagowałam. Tak strasznie nie miałam w tamtej chwili ochoty na jakiekolwiek interakcje, że wzdrygnęłam się na samo wyobrażenie o tym, że będę musiała otworzyć do kogoś gębę.

– Hej! – Ów ktoś wreszcie złapał mnie za przedramię i odwrócił w swoim kierunku. – Nie słyszałaś, że cię wołam?

Niechętnie zadarłam głowę, napotykając zdezorientowany wzrok kolegi z klasy. Tego samego, w którym na zabój kochała się Marta. Patrzył na mnie z mieszkanką zaskoczenia i wyrzutu w oczach, zupełnie jakby oczekiwał, że sam dotyk jego palców na moim ramieniu sprawi, że padnę na kolana i zacznę wić się w konwulsjach, przeplatanych spazmami rozkoszy.

Na jego nieszczęście nadal byłam w bardzo bojowym nastroju.

– Słyszałam. – Poczęstowałam go brutalną szczerością, uwalniając rękę z jego uścisku. – Nie zwykłam jednak zawracać sobie głowy rozmowami z ludźmi, którzy nie potrafią zadać sobie trudu zapamiętania mojego imienia.

– Agato – powiedział uroczyście, jakby chciał podkreślić, że jednak pamięta, po czym uśmiechnął się nerwowo. Nie odwzajemniłam. Wbiłam w niego zimny wzrok i patrzyliśmy na siebie przez chwilę tak intensywnie, jakbyśmy sprawdzali, kto jest słabszy psychicznie i mrugnie jako pierwszy. – Chciałem z tobą porozmawiać, bo widzisz... nie wiem skąd pochodzisz i jakie tam u was są zwyczaje...

– Wiesz. – przerwałam z premedytacją. – W pierwszym tygodniu mówiłam o tym co najmniej dwanaście razy. Po razie na przedmiot. Nawet cię bawiło, jak Judyta pytała, czy mój życiorys będzie na maturze, skoro przerabiamy go na każdej lekcji.

– Z Warszawy, tak. - kontynuował, choć jego oczy wyrażały kompletne zagubienie. – Chciałbym zaprosić cię na połowinki... na... półmetek, czy jak to tam w twoich stronach nazywacie. Czy ty, Agato, chciałabyś pójść ze mną? Jako moja partnerka?

– To naprawdę miłe, ale nie. Nie sądzę. – wymamrotałam nieprzytomnie. Natychmiast straciłam zainteresowanie rozmówcą, gdy w głębi korytarza mignęła mi przez ułamek sekundy, dobrze znajoma, ciemnoszara bluza z kapturem.

– Jesteś pewna? – Przestąpił z nogi na nogę. Widać było, że nie jest przyzwyczajony do odmowy i drażniło go to, że nawet na niego nie patrzę. Zerkałam mu za to przez ramię, wypatrując z niepokojem właściciela ciemnoszarej bluzy. – Może... zastanów się i daj mi znać, ok? W razie, gdybyś jednak zmieniła zdanie. – Wyłapałam niepewność w tonie jego głosu.

– Nie zmienię. Przecież nie mogłabym tego zrobić Marcie. – Westchnęłam z udawaną troską i stanowczo spojrzałam w jego zaskakująco ładne, zielonoszare oczy. Minę miał taką, jakbym wbiła rozgrzany do białości sztylet w jego rozpieszczone, męskie ego. – Poza tym, zaprosiłam już kogoś innego. Nie mogłabym teraz wystawić go do wiatru. To byłoby nie w porządku. – skłamałam. Ostatnio łatwiej przychodziło mi posługiwanie się alternatywną rzeczywistością, niż mówienie prawdy.

Nie cierpiałam na omamy wzrokowe. Widziałam teraz wyraźnie Roberta, idącego w moją stronę.

Dlaczego nie potrafiłam go ignorować? Czemu, wbrew wszelkiej logice, ten cholerny facet tyle dla mnie znaczył i tak na mnie wpływał? Wystarczyło, że świadomość zanotowała jego obecność gdzieś w pobliżu, a moje durne serce zaczynało zachowywać się jak dziki ptak, uwięziony w zbyt małej klatce.

– Nic z tego. – Usłyszałam, jak Mateusz żalił się swojej paczce, stojącej pod oknem.

– No cóż, pewnie liczy na to, że to Robert z nią pójdzie. – prychnęła jedna z dziewczyn.

– Jeszcze czego! – zawtórowała jej inna, czyniąc to specjalnie na tyle głośno, żebym i ja usłyszała.

– Dziewczynki, nie róbcie wsi. – Tym razem doskonale wiedziałam, do kogo należał ten głos. – To nie jest bajka o Kopciuszku. Jeżeli nawet Dragan zdecyduje się iść z nią na bal, a potem coś jej włoży, to zapewniam was, że nie będzie to kryształowy pantofelek.

Zaśmiały się tak głośno i szczerze, że mimowolnie poczułam irracjonalny, palący wstyd, zwłaszcza, że Robert był o krok ode mnie i nie miałam żadnych wątpliwości, że i on słyszy to, co ja.

Myślałam, że po prostu mnie minie i że tylko przechodzi obok, ale zatrzymał się, patrząc na mnie przepraszająco. Oparł się ramieniem o ścianę i włożył ręce głęboko w kieszenie.

Poprawiłam plecak, zadarłam głowę i odgarnęłam włosy z twarzy. Zbiegowisko złośliwych istot przy oknie zamilkło, wpatrując się w nas intensywnie.

– Poszedłbyś ze mną na półmetek? – wyrzuciłam z siebie tak szybko, jakbym się bała, że jeżeli nie zrobię tego w dziesięć setnych sekundy, nie zrobię tego wcale.

– Pod warunkiem, że ty pójdziesz ze mną na studniówkę? – odpowiedział bez zastanowienia, choć wyglądał na zaskoczonego pytaniem.

– Przysługa za przysługę? – zapytałam przekornie, kodując kątem oka poruszenie pod oknem.

– Możemy to potraktować jako transakcję wiązaną. Taki mały barter. – mruknął, podnosząc jedną brew. Wydawało mi się, że bada teren po tym, jak stałam się mimowolnym świadkiem jego ciężkiej pracy w kąciku porad seksualnych. Pochylił się nade mną, po czym dyskretnym ruchem głowy wskazał na miejsce pod parapetem. – Umawiasz się ze mną, bo tego chcesz, czy robisz to tylko po to, żeby utrzeć im nosa?

– A czy jedno musi koniecznie wykluczać drugie? – spytałam retorycznie i wzruszyłam obojętnie ramionami.

– Gniewasz się na mnie. – Ni to stwierdził, ni zapytał, patrząc na mnie wzrokiem zagubionego w lesie szczeniaczka.

Znowu. Znowu to robił. A ja byłam przecież tak bardzo podatna na zagubione szczeniaczki, szukające drogi powrotnej do domu...

– Nie, no skąd! – Przechyliłam głowę, uśmiechając się słodko i złapałam w dłoń sznureczki jego kaptura, układające się wcześniej luźno na jego piersi. – I utrzymasz ten stan rzeczy, dopóki zdołasz przytrzymać swoją magiczną różdżkę za pazuchą. Aha i jeszcze jedno. Bardzo bym prosiła, wiesz, tak na przyszłość, żebyś nie rzucał na wiatr żadnych poważnych zaklęć. Jeszcze by mi się od tego zapięcie w pasie cnoty poluzowało, a tego byśmy nie chcieli, prawda?

Zrobił głęboki wdech i tak zamarł.

Nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że pierwszy raz w życiu nie wiedział, co powiedzieć. Moje uczucia względem niego były, delikatnie mówiąc, skomplikowane. Z jednej strony nie marzyłam o niczym innym, jak tylko wtulić się w jego ciepłe, opiekuńcze ramiona, z drugiej jednak wiedziałam, że zbliżenie się do niego może mnie kosztować, w najlepszym wypadku, złamane serce. O dobrą reputację się nie bałam. Nie da się przecież stracić czegoś, czego nie było.

Upajałam się chwilową wyższością, pozwalając mu stać tak w bezruchu i milczeniu.

– Zasłużyłem. – Skinął głową, wypuścił w końcu powietrze z płuc, przeczesał włosy szczupłymi palcami i przygryzł boleśnie dolną wargę. Potem odwrócił się i odszedł powoli.

Odprowadzałam go wzrokiem tak długo, aż wmieszał się w tłum, znikając mi z pola widzenia na bardzo długie godziny. Tamtego dnia nie spotkałam go już więcej.

Zasłużył.

Dlaczego więc to ja miałam wyrzuty sumienia?


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top