33. Czwartek, 25 grudnia (1)

Na początku nie byłam pewna, czy otworzyłam oczy, czy dalej trzymałam powieki szczelnie zaciśnięte w jakimś niekontrolowanym odruchu paniki. Ciemność była tak nieprzenikniona, że nie potrafiłam stwierdzić, ani gdzie jestem, ani jak beznadziejne jest to położenie.

Nie potrzebowałam wiele czasu, żeby uświadomić sobie co się stało, dużo więcej natomiast zajęło mi zduszenie w sobie paniki i wszechogarniającego strachu, który opanował mnie do tego stopnia, że przez chwilę byłam przekonana, że umrę jeżeli nie zaczerpnę zaraz choć odrobiny świeżego powietrza.

Powtarzałam sobie uparcie, że tylko spokój i zachowanie zimnej krwi mogły mnie w tamtej chwili uratować. Przywoływałam się w myślach do porządku. Wdech... wydech... wdech... wydech... Moja panika z całą pewnością łączyła się z tym, że byłam związana, a moje usta zaklejone taśmą.

Tyle razy, oglądając filmy sensacyjne zastanawiałam się, dlaczego nikt nigdy nie próbuje po prostu pozbyć się tej taśmy. Przecież to nie mogło być aż takie trudne! Nie przypuszczałam, że kiedyś przyjdzie mi przekonać się o tym na własnej skórze.

Rozwarłam delikatnie szczęki i zaczęłam zwilżać językiem obrzydliwą w smaku powierzchnię taśmy. Okazało się to całkiem dobrym pomysłem. Taśma odeszła prawie bezboleśnie i choć usta miałam pełne śmierdzącego kleju, wymieszanego z moją śliną, mogłam wreszcie splunąć i swobodniej zaczerpnąć powietrza. Nie czułam się za dobrze. Bolała mnie głowa, chciało mi się wymiotować, a permanentne dzwonienie w uszach utrudniało koncentrację.

Leżałam na czymś twardym z kolanami przyciśniętymi do klatki piersiowej. Cały prawy bok zdrętwiał mi do tego stopnia, że przez chwilę obawiałam się, że już nigdy nie odzyskam w nim czucia. Próbowałam ulżyć niedokrwionym kończynom i usprawnić przepływ krwi, dlatego co jakiś czas zmieniałam delikatnie położenie ciała. Z powodu minimalnej powierzchni manewru, związanych z tyłu nadgarstków i skrępowanych nóg w kostkach, było to zadaniem raczej karkołomnym.

Starałam się nie dopuścić do ponownego odrętwienia, zastania się mięśni, ani utraty ruchomości stawów - tak, na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś realna szansa na ucieczkę. Przerabiałam to w wyobraźni setki razy. Dokładnie wiedziałam, co powinnam zrobić w takiej sytuacji. Tyle razy czytałam poradniki dla potencjalnych ofiar porwania, które przyniósł mi tata Roberta, że znałam je już chyba na pamięć.

Dlatego miałam zamiar utrzymać ciało w ciągłej gotowości do działania i nastawić się na zgromadzenie jak największej ilości szczegółów. Każda, z pozoru nawet błaha informacja mogła okazać się kluczowa.

Zamrugałam gwałtownie, nie wpłynęło to jednak na poprawę percepcji. Ciemność nie rozproszyła się. Nie potrafiłam dostrzec ani jednego jaśniejszego punktu, czy prześwitu. Nie słyszałam też niczego, poza moim przyspieszonym oddechem. Szyszka, spokojnie! Myśl! Skup się! Przestań się mazać i weź się w garść! Nie tylko wzrok i słuch odpowiadają za odbiór bodźców.

Wzięłam dwa głębsze oddechy.

No dalej! Trzeźwa i rzetelna ocena sytuacji. Myśl!

Nie potrafiłam wyprostować nóg, znajdowałam się więc na bardzo niewielkiej powierzchni. Czułam też charakterystyczny zapach, którego na początku nie potrafiłam zidentyfikować. Coś jakby smar i chyba benzyna... Bagażnik? Naprawdę ktoś zamknął mnie w bagażniku?

Powoli, tak żeby nie zrobić sobie krzywdy zaczęłam poruszać nadgarstkami. Były skrępowane ciasno taśmą, więc żeby wyswobodzić dłonie musiałam znaleźć końcówkę i spróbować ją odkleić. Udało mi się skręcić stawy i szczęśliwie dla mnie dość łatwo wbiłam paznokcie w kraniec taśmy. Zamiast od razu pozbyć się więzów, zagięłam taśmę tak, żeby później łatwiej było mi za nią złapać.

Całkowite uwolnienie stanowiło zbyt wysokie ryzyko. Najważniejsza wskazówka dla potencjalnych porwanych brzmiała "pod żadnym pozorem nie drażnić porywaczy".

Żeby ocenić realne szanse na ucieczkę musiałabym najpierw wyjść z bagażnika. Nie mogłam ryzykować, że nie dość, że nie ucieknę to jeszcze zostanę związana skrupulatniej i to w dodatku czymś, z czym już tak łatwo sobie nie poradzę.

Przekręciłam się z trudem na plecy i oparłam stopy o klapę bagażnika. Naparłam na nią z całą siłą, ale nawet nie drgnęła. Próbowałam tak jeszcze parę razy ale z równie miernym rezultatem. Przeturlałam się z powrotem na bok, żeby choć trochę ulżyć boleśnie zgniatanym dłoniom.

Co mi pozostało oprócz czekania i uzbrojenia się w cierpliwość? Ślepo wierzyłam, że pan Paweł i jego chłopcy w kominiarkach szybko mnie odnajdą. Nie miałam pewności ile czasu upłynęło od mojego zniknięcia, ale byłam przekonana, że ktoś już zdążył zauważyć moją nieobecność.

Nie byłam w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy miałam przy sobie telefon. Przypomniałam sobie jednak, że coś uwierało mnie z lewej strony i zaczęłam żyć nadzieją, że to mógł być właśnie on. Z trudem, centymetr po centymetrze zaczęłam przekręcać pod plecami materiał kurtki tak, żeby skostniałymi palcami sięgnąć do kieszeni i natrafić na mały, prostokątny obiekt. Był! Nacisnęłam guziczek funkcyjny aby sprawdzić, czy dalej działa. Wnętrze wypełniło się delikatną, niebieskawą poświatą, a ja poczułam nieopisaną euforię.

Wyciszyłam go na oślep manewrując przy guziczkach i starałam się tak ułożyć, żeby choć zerknąć na ekran komórki. Kątem oka udało mi się dostrzec powiadomienie o nieodebranych połączeniach i ikonkę braku zasięgu. Czekałam chwilę, modląc się o pojawienie się choć jednej kreski, ale po parunastu minutach stwierdziłam, że chyba najlepszym rozwiązaniem będzie wyłączenie aparatu i oszczędzanie baterii na później. Tak też zrobiłam.

Z ogromnym trudem ulokowałam telefon na powrót w kieszeni. Przyszło mi do głowy, że miałam ogromne szczęście, że nikt mnie wcześniej nie przeszukał. Niestety mógł to zrobić w każdej chwili i raz na zawsze pozbawić mnie nadziei na kontakt z otoczeniem.

A gdyby tak nadpruć materiał podszewki w kieszeni i wcisnąć telefon głęboko między warstwy ociepliny? Kilka minut później udało mi się z powodzeniem zrealizować mój plan. Bolała mnie ręka od ciągłego leżenia na niej i chyba zraniłam się w palec kiedy zrywałam szew, ale byłam z siebie naprawdę dumna. Najważniejsze było teraz zachowanie spokoju i uzbrojenie się w cierpliwość. Było to nie lada wyzwaniem zwłaszcza, że doskonale wiedziałam, że nie zostałam porwana dla okupu, a moja wolność nie łączyła się z prostymi rozwiązaniami i trzymaniem się procedur.

Miałam też świadomość tego, jaki los mnie czeka w razie gdyby policja spóźniła się z pomocą. Taka perspektywa, łagodnie rzecz ujmując, nie napawała mnie optymizmem.

Zacisnęłam mocno szczękę, żeby zęby przestały w końcu dzwonić o siebie i próbowałam zmusić się do myślenia o czymś innym, nie potrafiłam jednak zapanować nad emocjami. Im dłużej pozostawiona byłam sama sobie, tym bardziej wzmagał się mój strach. W pewnym momencie pomyślałam, że to było jakieś szczęśliwe zrządzenie losu, że w ostatnim czasie zdążyłam zobaczyć się z rodzicami. Mogło to okazać się niezmiernie ważne, zwłaszcza gdybyśmy mieli się już nigdy więcej nie spotkać.

***

Kiedyś wbiłam sobie do głowy, że w przypadkach skrajnego zagrożenia życia organizm utrzymuje ciągłą gotowość bojową i nigdy nie zasypia. Mimo, iż w poradnikach dla ofiar potencjalnych uprowadzeń znalazłam wzmiankę o permanentnym, trwającym nawet do 48 godzin, śnie, nie mieściło mi się w głowie, jak można tak po prostu pójść spać. Teraz siłą próbowałam zachować przytomność umysłu i mimo wszechogarniającej ciemności trzymać jednak oczy szeroko otwarte.

Nie miałam pojęcia jak długo walczyłam z sennością i ile czasu tak naprawdę spędziłam w bagażniku, marząc tylko o tym, żeby choć na chwilę rozprostować kości. Na przemian trzęsłam się z zimna i przerażenia, doprowadzając się do stanu skrajnego wyczerpania.

Udowodniłam tym samym, że strach potrafi ekstremalnie wykończyć człowieka. Zamknęłam na chwilę oczy i można powiedzieć, że zapomniałam o ich otwarciu.

Ze snu brutalnie wyrwał mnie odgłos otwieranej z impetem klapy bagażnika. Oślepiające, ostre światło było jak wybuch granatu błyskowego w odległości dziesięciu centymetrów od twarzy. Wszystko docierało do mnie w strzępach i toczyło się niespotykanie szybko.

Przez uchylone powieki widziałam cień sylwetki jakiegoś mężczyzny w kominiarce, który pochylał się nade mną i coś do mnie mówił. Słyszałam go, ale nie potrafiłam zrozumieć wypowiadanych w moim kierunku słów. Czułam się otumaniona i otępiała. Do mężczyzny dotarło chyba, że nie ma sensu strzępić sobie języka po próżnicy, bo w końcu zamilkł.

Zamiast tego pochylił się nade mną i z niespotykaną lekkością wyciągnął mnie z bagażnika, a potem przerzucił sobie przez ramię jak worek kartofli. Oczy, ciągle nieprzywykłe do światła, piekły i łzawiły przy każdej, najmniejszej próbie podniesienia powiek.

W pamięć zapadały mi tylko fragmenty obrazów, podobnych do zdjęć robionych polaroidem w ciemności. Czułam, jak niosący mnie mężczyzna wchodzi pod stromą górkę. Zarejestrowałam coś na kształt głębokiego zsypu, na którego dnie stał samochód z otwartym bagażnikiem. Ogromny wysiłek włożyłam w zapamiętanie marki, koloru i tablic rejestracyjnych wozu, z którego przed chwilą mnie wyciągnięto.

Później zauważyłam parę drzew, otwartą przestrzeń i sieć jakichś większych budynków. Wszystko to wyglądało co najmniej dziwnie. Zupełnie jakbym się znajdowała na terenie niedokończonej budowy lub opuszczonej fabryki. Mury budynków były niebieskoszare i wydawało mi się, że widzę na nich jakieś kolorowe, jaskrawe plamy.

Wzrok jednak miałam w takim stanie, że nie zdziwiłabym się, gdyby to były tylko przywidzenia. Mężczyzna zatrzymał się i oparł barkiem o metalowe drzwi, które z wielkim trudem ustąpiły, skrzypiąc przeraźliwie. Wniósł mnie do środka i poczekał chwilę, aż ciężkie drzwi zatrzasną się same. Podrzucił mnie lekko w górę, poprawiając sobie moje ułożenie na barku, a potem wszedł w mały, śmierdzący mysimi odchodami korytarzyk, prowadzący w dół.

Poruszał się ostrożnie ponieważ na wylanej betonem podłodze wszędzie poniewierały się gruz, większe kawałki cegieł i tynku, oraz połamane deski. Odnalazł coś na kształt wąskiej klatki schodowej i zaczął schodzić w dół. Kolejne drzwi, tym razem zamykane na zamek i zasuwę. Powtarzałam sobie w myślach trasę, starając się nie pominąć ani jednego szczegółu i uczyłam się jej jak modlitwy. Prosto, lewo, prawo w dół, prawo schody, lewo drzwi. Jeszcze raz: prosto, lewo, prawo w dół. Rozeznanie w terenie mogłoby okazać się bardzo pomocne, gdybym zdecydowała się uciekać.

Kolejne drzwi otworzyły się do wewnątrz. W małym, obskurnym pomieszczeniu z odrapanymi ścianami, stała jakaś stara, wysłużona prycza, prowizoryczny, niski stolik zbity ze starych desek i jedno koślawe krzesło. Zauważyłam z entuzjazmem, że mimo iż pomieszczenie znajdowało się w większości pod ziemią, posiadało wąskie okienko przy suficie, co być może wiązało się dla mnie z możliwością użycia telefonu i wezwania pomocy.

Mężczyzna rzucił mnie na łóżko i wyszedł, nawet nie patrząc w moją stronę. Słyszałam zgrzyt klucza w zamku i trzask zamykanej zasuwy. Kiedy ucichły kroki i chrzęst żwiru rozproszył się gdzieś w oddali, jedynym dźwiękiem jaki dochodził do moich uszu było brzęczenie zawieszonej pod sufitem starej żarówki, rzucającej nieostre, żółtawe światło.

W pomieszczeniu panował przenikliwy chłód, ale kiedy usłyszałam silnik odjeżdżającego samochodu zalała mnie fala gorąca. Poleżałam jeszcze chwilę w kompletnym bezruchu nasłuchując, a potem, kiedy do moich uszy nie docierało nic innego, poza charakterystycznym odgłosem jarzeniówki, postanowiłam działać.

Czułam, że nie mam czasu do stracenia. Najszybciej, jak potrafiłam przełożyłam nogi przez pętlę z moich własnych rąk, tak aby skrępowane dłonie znalazły się z przodu. Z obrzydzeniem zerwałam taśmę zaklejającą mi w dalszym ciągu usta, zgniotłam ją i rzuciłam na podłogę. Odszukałam zagięcie taśmy na nadgarstkach i powoli, pomagając sobie zębami, zaczęłam ją odrywać milimetr po milimetrze. Mimo, iż zadanie okazało się trudniejsze niż przewidywałam, poradziłam sobie z nim dość sprawnie. Zdjęłam srebrną taśmę z nadgarstków i rozmasowałam odruchowo bolące i zdrętwiałe miejsca. Pochyliłam się i bez żadnych przeszkód rozwiązałam kostki.

Wygrzebałam telefon ze środka kurtki i włączyłam go. Podeszłam do okienka i podniosłam telefon najwyżej, jak potrafiłam. Brak zasięgu. Kiedy zbliżyłam się do stolika, chcąc przysunąć go pod okno, zauważyłam dość pokaźnych rozmiarów księgę. Zerknęłam na nią przelotnie, ale rozmieszczenie graficzne tekstu na stronach nie pozostawiało żadnych wątpliwości co do istoty i pochodzenia owej księgi. Było to jakieś stare wydanie Pisma Świętego, które złapałam bez namysłu i cisnęłam na łóżko.

Zbudowałam naprędce małą piramidę ze stolika i krzesła. Wspięłam się na nią i przytrzymałam telefon przy samym sklepieniu. W dalszym ciągu żadna kreska zasięgu nie pojawiła się na wyświetlaczu. Okienko było wąskie i malutkie. Miało może ze dwadzieścia centymetrów wysokości. Mimo, że udało mi się je bez problemu otworzyć, nie miałam żadnych szans, aby się przez nie przecisnąć.

Za okienkiem widziałam tylko plac otoczony szarymi murami, które, jak mi się wcześniej wydawało, miejscami zostały upstrzone jaskrawymi, różnokolorowymi plamami. Gdzieś na wprost zauważyłam pokaźna kupę gruzu.

Nagle przyszło mi do głowy, że gdybym dorzuciła telefonem na szczyt, to może złapałby zasięg. Może tylko tyle byłoby potrzebne, aby komórka zalogowała się do sieci. Może któraś z wież odebrałaby sygnał, a z kolei to wystarczyłoby kryminalnym, żeby choć w przybliżeniu określić moje położenie. Może...

Włączyłam aplikację messengera i weszłam w okienko rozmów z Robertem.

– Nie masz pojęcia, ile chciałabym ci powiedzieć – wyszeptałam cicho, przykładając usta do wyświetlacza. Po chwili roześmiałam się przez łzy. Przecież mogłam!

– Hej, tu ja. – Głos mi drżał, kiedy przytrzymywałam ikonkę mikrofonu. – Mam nadzieję, że to odsłuchasz jak już telefon złapie zasięg. O ile złapie. Jestem w jakiejś piwnicy. Cały teren wygląda jak opuszczona fabryka. Kiedy mnie przenosił z bagażnika do budynku, widziałam wysokie mury. Chyba nie są stare, ale bardzo zaniedbane, betonowe, bez elewacji. Mam tu mikroskopijne okienko przy suficie. Myślałam, że dam radę wyjść przez nie, ale się nie zmieszczę. Patrzę teraz na te same betonowe mury i plac na którym leży mnóstwo gruzu. Mijaliśmy też jedną, wysoką, prostokątną wieżę z wybitymi oknami. Nie wygląda jak wieża ciśnień. Zrobiona jest z betonowych płyt i jak cała reszta, nie wydaje mi się szczególnie stara. W jednym pomieszczeniu wisiały pod sufitem jakieś zardzewiałe łańcuchy i haki. A, i jeszcze te mury. Wydawało mi się, że są czymś pomalowane. To nie graffiti, ani nic regularnego. – Zastanowiłam się. – Wygląda jakby były po prostu brudne od farby, jakby ktoś rzucał w nie czymś kolorowym. Farba jest bardzo jaskrawa. Zielona, różowa, żółta i pomarańczowa. Zanim znalazłam się w budynku widziałam też otwartą przestrzeń. Żadnych domów w pobliżu. Nie wiem, czy to w czymś pomoże, ale samochód to czerwony fiat z dużym bagażnikiem. Niewygodnym – zażartowałam, ale w tamtej chwili nie było mi wcale do śmiechu. – Podaję numer rejestracyjny - SJZ 857...

– Chcę ci jeszcze powiedzieć, że nic mi nie jest. Przynajmniej na razie. I że ci dziękuję. Dałeś mi wszystko, o czym marzyłam. Żałuję tylko tego, że ja nie mogłam dać ci więcej. Absolutnie nie mam do ciebie o nic żalu. Wiem, że się martwiłeś. Wszystko rozumiem. Niewyobrażalnie cię kocham. Marzę tylko o tym, żeby wrócić i być z tobą. Wiesz, jak... – Głos mi zadrżał, i poczułam, jak łzy moczą mi usta, ale roześmiałam się, na przekór przerażeniu, które mnie doszczętnie trawiło. – Jak łabędzie. Nie chcę się z tobą żegnać. Dla mnie to jeszcze nie koniec. Do zobaczenia więc. Mam nadzieję, że wkrótce...

Skończyłam nagrywać, po czym kompletnie się rozkleiłam. Czułam dosłownie, jak imploduje mi żołądek, więc zwinęłam się w kulkę na jego podobieństwo i tak trwałam, aż w końcu władzę na nowo przejął rozsądek. Zaciskając zęby, robiłam wszystko, aby pozbierać się do kupy. Miałam świadomość, że moje życie zależy od mojego opanowania i zachowania zimnej krwi.

Musiałam zabezpieczyć telefon, żeby nie rozwalić go o jakiś przypadkowy kawał gruzu. Okleiłam go tą samą taśmą, która znajdowała się wcześniej na moich nadgarstkach. Bardzo nie chciałam, żeby się rozpadł i zgubił baterię podczas upadku. Potem wyszarpałam ocieplinę z kurtki i owinęłam nią komórkę, żeby ochronić wyświetlacz przed stłuczeniem. Na końcu jeszcze raz wszystko zawinęłam taśmą.

– Dobra, Szyszka – mruknęłam sama do siebie, kiedy uznałam, że wystarczająco dobrze zadbałam o "przesyłkę" – A teraz pokażesz wszystkim kto tu jest mistrzem świata w puszczaniu kaczek.

Wspięłam się na stojące na stoliku krzesło, otworzyłam okienko, wystawiłam rękę i płynnym ruchem wyrzuciłam telefon, starając się nadać mu łagodną trajektorię lotu. Co prawda nie wylądował na samym szczycie, ale pozostało mi tylko mieć nadzieję, że to wystarczy.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top