32. Środa, 24 grudnia

Dzień zaczął się bladym świtem i zdawał się nie mieć końca. Ciocia Isia wykazała się ogromną kreatywnością i wpadła na genialny pomysł urządzenia wspólnej wigilii.

Myślałam, że mówiąc "wspólna", miała na myśli wspólną ze mną. Do głowy by mi nie przyszło, że zamierzała wydać bankiet dla dziesięciu osób, zapraszając rodzinę Roberta. Chyba żal jej się zrobiło pięciu facetów mających spędzić samotny dzień w kuchni, podejmując nieudolne próby ugotowania czegoś, co da się w efekcie końcowym zjeść i nie zwrócić. Co prawda nie była to pierwsza ich wigilia bez matki, ale nigdy wcześniej Ola nie była w ciąży z jednym z nich.

Od rana każdy pomagał z czym się tylko dało. Robiliśmy moczki, makówki, serniki z żurawinami, śledzie po grecku, barszcze, uszka i wszystko to, co znajduje się na stole podczas wigilijnej kolacji w tradycyjnej, śląskiej rodzinie. Panował wzorcowy, świąteczny nastrój. Wszyscy sprawiali wrażenie mocno zaangażowanych w przygotowania i pochłoniętych pracą. Za wyjątkiem Roberta. Jedyne, co go w tej chwili bez reszty pochłaniało, to jego własne myśli.

Od wczoraj trzymał mnie na taki dystans, że nawet Łukasz patrzył pytająco w moją stronę. Wraz z informacją o odnalezieniu mieszkania poszukiwanego przez policję mężczyzny, czułam że coś wyraźnie się zmieniło. Zauważyłam, że częściej uciekał wzrokiem, lakonicznie i zdawkowo odpowiadał na moje pytania i stał się nagle nienaturalnie odległy. Miałam nadzieję, że to jakieś przejściowe napięcie i że szybko zażegnamy kryzys jego wiary w zwycięstwo dobra nad złem, ale niestety przeceniłam jego zdrowy rozsądek.

– Masz chwilę? Muszę zamienić z tobą parę słów – zagadnął niepewnie, wykorzystując okazję, iż zostałam na chwilę w kuchni zupełnie sama.

– Jasne – zgodziłam się bez większego namysłu. – Tylko to skończę i jestem cała twoja. – ruchem głowy wskazałam miskę z ugotowanymi warzywami, które trzeba było już tylko pokroić w kostkę.

– Czy możemy porozmawiać TERAZ? – Przygryzł wargę i przygwoździł mnie dość chłodnym spojrzeniem. – To chyba nie może czekać...

Zerknęłam na niego z ukosa i skrzywiłam się sceptycznie. Skinęłam głową, odłożyłam wszystko, czym się do tej pory zajmowałam i umyłam ręce.

Bez słowa przeszliśmy do mojego mieszkania. Nie umknęło mojej uwadze, że Robert, czujący się ostatnio u mnie lepiej niż u siebie, nie przekroczył nawet progu dużego pokoju. Zamiast tego oparł się barkiem o framugę i założył ręce na piersi, potęgując tym samym wrażenie bijącego od niego i tak już bardzo wyraźnie, dystansu i napięcia.

Czekał cierpliwie, aż zaleję herbatę wrzątkiem i postawię kubki na stole. Usiadłam na kanapie mając nadzieję, że zajmie miejsce tuż obok, ale tak się jednak nie stało.

Z największym zainteresowaniem na jakie było go stać, przyglądał się skrawkowi podłogi pod swoimi stopami. Nie ruszył się z miejsca, nie podniósł wzroku, nie wypowiedział ani jednego słowa. Chciał przecież rozmawiać, a stał teraz w zupełnej ciszy jakby bojąc się poruszyć, żeby nie spłoszyć swoich własnych myśli i słów, które sobie tak pieczołowicie poukładał w zdania. Widziałam jak zaciska szczęki i wciąga głęboko powietrze w płuca. Jak zwilża wyschnięte wargi i z trudem przełyka ślinę.

– Obiecasz mi coś? – odezwał się w końcu tak cicho, że musiałam się wysilić, żeby usłyszeć treść wypowiadanych przez niego słów. Wiedziałam już, że spokój w jego głosie był tylko pozorny i nie miał on nic wspólnego z tym, jak naprawdę się czuł. – Obiecaj mi, proszę, że zadzwonisz do mamy, powiesz jej o wszystkim i dasz się stąd zabrać.

– Co? Nie! – zaprotestowałam gwałtownie, nawet nie próbując ukryć rosnącej we mnie irytacji. – Robert, rozmawialiśmy już na ten temat. Nie chcę wyjeżdżać. Nie po to błagałam ciocię o zachowanie tajemnicy przed rodzicami, żeby teraz dobrowolnie im o wszystkim powiedzieć. Poza tym ustaliliśmy z twoim tatą, że lepiej będzie kiedy jednak zostanę tu i pomogę policji. Twój tata powiedział...

– Mam gdzieś co mówi ojciec! – przerwał mi, zupełnie nie licząc się z tym co miałam do powiedzenia. Mówił cicho i powoli, nie dało się jednak nie dostrzec zabarwienia emocjonalnego w jego głosie. – Spakuj się, ogarniemy loty, kupię ci bilet i osobiście odstawię na lotnisko. Policja poradzi sobie bez ciebie. W jaki sposób chcesz im jeszcze pomóc? Już chyba wystarczająco dużo dla nich zrobiłaś.

– Nie robię tego tylko dla nich. Przede wszystkim chodzi mi o mnie samą, o mój spokój. A przy okazji może o spokój kogoś innego w przyszłości. – Starałam się wytłumaczyć mu moje racje najjaśniej, jak tylko mogłam. – Poza tym nie chcę burzyć tego, co sobie zdążyłam przez ten czas poskładać do kupy. Tu jest teraz moje życie i nie mam ochoty na więcej zmian.

– Proszę cię, wyjedź, bo ja tego dłużej nie wytrzymam. Wolę widywać się z tobą dwa razy do roku i tęsknić cholernie niż nie mieć za kim tęsknić. – Przetarł palcami zmęczone powieki. – Jeżeli nie chcesz się wyprowadzać na stałe, to zniknij stąd chociaż na chwilę. Przeczekaj to wszystko. Pojedź do któregoś z rodziców w odwiedziny. Przecież oboje zapraszali cię do siebie na święta.

– Nie chcę – upierałam się przy swoim. – To nie ma żadnego sensu. Tymczasowy wyjazd w niczym nam nie pomoże, a jeżeli chodzi o wyprowadzkę na stałe to... za dużo mnie tu trzyma, żeby beztrosko odwrócić się na pięcie i pójść w innym kierunku.

– Jeżeli tak... – Skrzywił się i zacisnął mocno szczęki. – To dla twojego dobra mogę sprawić, że będzie cię tu trzymać trochę mniej.

– Nie komplikuj, proszę – jęknęłam zrezygnowana.

– Ja niczego nie komplikuję, wręcz przeciwnie. Doskonale wiem jak sprawić, żeby decyzja o wyjeździe stała się dla ciebie prostsza.

– I co zrobisz? – Buntowniczo podniosłam brodę. – Zerwiesz ze mną?

– Jeżeli nie pozostawisz mi wyboru – potwierdził moje domysły.

– Proszę cię – sapnęłam lekceważąco i wywróciłam oczami.

– Nie wierzysz, że jestem do tego zdolny? – Zacisnął szczelnie powieki i przycisnął mocno palce do skroni. – Czy nikt ci nie powiedział, że taki właśnie jestem? Czy nie przed tym cię wszyscy ostrzegali?

Choć wcześniej byłam pewna stałości jego uczuć, zaczęłam się powoli zastanawiać ile w jego słowach jest prawdy, a ile czysto hipotetycznej paplaniny spanikowanego człowieka.

– To też już przerabialiśmy – przypomniałam mu na tyle spokojnie, na ile pozwalały mi szalejące już we mnie emocje. – I dobrze pamiętam, co mówiłeś.

– I co z tego? – Wzruszył niedbale ramionami. - Sama stwierdziłaś przecież, że to TYLKO słowa.

– A co z tym, co się kryje za słowami? – Zacisnęłam usta w wąską kreskę. Czułam, że z rosnącego zdenerwowania brakuje mi oddechu. – Będziesz próbował mi wmówić, że kłamałeś i tak naprawdę nic do mnie nie czujesz, czy chcesz mi wcisnąć kit, że się przesłyszałam?

Zmarszczył brwi, przygryzł nerwowo dolną wargę, spuścił wzrok i potrząsnął zdecydowanie głową, jakby mowa jego ciała przeczyła temu, co mówił.

– Chcę tylko, żebyś wyjechała – mruknął wymijająco. – Zrób to, proszę. Dla mojego spokoju i własnego bezpieczeństwa.

– Widzę, że to nie jest dyskusja dwojga dorosłych ludzi, tylko świąteczny koncert życzeń i wychodzi na to, że obojętnie czy zostanę, czy wyjadę i tak nie będziemy się widywać – powiedziałam spokojnie, zupełnie na przekór temu, co czułam. – Ustalmy więc raz na zawsze, że zostaję tutaj i albo się z tym pogodzisz i wszystko będzie tak jak wcześniej, albo każde z nas pójdzie w swoją stronę. Wybór pozostawiam tobie i uszanuję każdą decyzję, jaka by ona nie była. Jeżeli jednak dalej chcesz ze mną zerwać, to lepiej zrób to od razu. Po co czekać? Mam do ciebie w związku z tym jedną, małą prośbę. Kiedy będziesz mi mówił, że nie chcesz ze mną być i że mnie jednak nie kochasz, masz mi patrzeć prosto w oczy. Zrób to tak, żebym nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie kłamiesz. Umiesz tak, prawda? – wysyczałam złośliwie, doskonale zdając sobie sprawę z mojego nieuzasadnionego okrucieństwa.

Z jednej strony rozumiałam, że chciał dla mnie dobrze, z drugiej tak strasznie byłam wściekła na sposób, w jaki o to dobro dbał, że nie przebierałam w środkach, byle tylko wylać wzbierający we mnie gniew. Czułam też, że pęka mi serce, a do oczu napływają łzy.

– Agata... – wyszeptał cicho i oderwał wreszcie wzrok od podłogi. Popatrzył na mnie tak, że wiedziałam już, że nigdy, przenigdy nie zapomnę wyrazu jego bezdennie smutnych, zrozpaczonych oczu. Dotarło do mnie również, że zrobi dosłownie wszystko, nawet wbrew sobie i temu, co czuł, żeby mnie chronić.

– Czy wiesz, jak bezdennie głupie i bez sensu jest to, co teraz robisz? – rzuciłam, nie potrafiąc już powstrzymać łez, które kaskadami spływały mi po policzkach.

– To nie musi być mądre. To ma zadziałać. – Uśmiechnął się smutno.

– Mam nadzieję, że nie będziesz tego żałował – powiedziałam z udawaną obojętnością. – Ja i tak nie wyjadę. I to jest moje ostateczne słowo w tej sprawie.

– W takim razie... – westchnął ciężko i ponownie uciekł wzrokiem.

– Ok, jak chcesz. – Do bólu zagryzłam wargi i odwróciłam twarz w kierunku okna. – Połóż klucze na stole i wyjdź.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, co ci grozi? – Nie odpuszczał. – On cię porwie, a potem ZABIJE. A, chwila! – Roześmiał się śmiechem wariata. – Prawie zapomniałem, że wcześniej będzie cię gwałcił, żebyś mu urodziła dziecko, a potem przez dziewięć miesięcy przetrzymywał w jakimś bunkrze, cholera wie, w jakich warunkach. Dopiero potem cię zamorduje. No, chyba, że nie zajdziesz w ciążę, to zabije cię od razu. Agata, widziałem dokumentację z otwarcia jego mieszkania. Facet ma ołtarzyk składający się z miliona twoich zdjęć! Trzyma twoją szczotkę na komodzie! Twoje włosy w słoiku! To jest psychol! Zboczeniec i morderca! Dociera to do ciebie? Rozumiesz wreszcie? Naprawdę tak ci się spieszy na tamten świat? – cedził cicho przez zaciśnięte zęby, ale słyszałam każde jego słowo aż nazbyt wyraźnie.

– Przestań! – Starłam łzy wierzchem dłoni i żałośnie pociągnęłam nosem. – Do niczego takiego nie dojdzie. Pilnuje mnie pół armii! – Podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. – Widzisz? – Wskazałam na samochód tajniaków, stojący pod blokiem. – Tu masz jedną ekipę, tam drugą. Pewnie gdzieś w zaroślach czai się trzecia.

– Już raz mu się udało. Uprowadził cię z sali pełnej ludzi. Sprzątnął cię wprost sprzed mojego nosa!

– Ale wtedy terrorystyczni nie dyszeli mi w dziurkę od klucza i nie zwisali na lianach za oknem! Uspokój się, Robert. Wdech i wydech!

– Oddycham! Niczego innego ostatnio nie robię! Tylko na tym potrafię się skupić i tylko to przychodzi mi bez trudu. Nie trenuję, bo nie mam jak. – Podniósł w górę obie dłonie, prezentując wciąż nie do końca zagojone rany. – Totalnie olałem szkołę, opuszczam zajęcia, nie uczę się i łatam braki ściągami. Tylko dlatego mi średnia nie spada, bo jadę na opinii i biorę wszystkie nauczycielki na piękne oczy i urok osobisty. Nie myślę o niczym innym, tylko o tym, co stanie się z tobą! Błagam, wyjedź, bo ja już dłużej tak nie mogę! – Popatrzył na mnie tak, jakbym to ja łamała jego serce, a nie on moje.

– Idź do siebie. Uspokój się. Odzyskaj swoje dawne życie. Zostaw klucze. – Beznamiętnie wydawałam krótkie komendy, zupełnie nie kontrolując drżenia warg i łez.

Ruszył w moją stronę, ale zatrzymałam go gestem dłoni. – KLUCZE. – warknęłam i ostentacyjnie wycelowałam palcem w stronę stolika. – I chyba nie muszę odprowadzać cię do drzwi.

Bez słowa sięgnął do tylnej kieszeni i położył klucze tam, gdzie mu kazałam. Odwrócił się do mnie plecami i podniósł głowę wysoko w górę. Robił tak za każdym razem kiedy się zastanawiał, czy powiedzieć coś jeszcze, jednak tym razem milczał. Po kilku sekundach znikł w przedpokoju i zamknął za sobą drzwi tak cicho, że dopóki nie sprawdziłam, nie miałam stuprocentowej pewności, że wyszedł.

Kiedy parę godzin później usiadłam przy wigilijnym stole, robiłam wszystko, żeby nawet nie patrzeć w stronę Roberta. Uśmiechałam się, żartowałam, odpowiadałam na zaczepki Łukasza, starając się nie wciągać innych w moje prywatne, małe dramaty. Miało być miło i rodzinnie i starałam się zrobić wszystko, żeby tego nie zepsuć.

Ciągle czułam na sobie wzrok Roberta, co wprawiało mnie w ogromne zakłopotanie. Przygryzłam wargę, udając że do reszty jestem pochłonięta wydłubywaniem ości z karpia, podawaniem sałatek i chwaleniem smaku świątecznych potraw. Bałam się, że moje zwięzłe i rzeczowe odpowiedzi na pytania w końcu zaczną budzić czyjś niepokój, ale Bracia Ksero ściągnęli na siebie tyle uwagi, że mało kto w ogóle zauważał cokolwiek innego, poza ich wygłupami.

Po kolacji było jeszcze gorzej, bo przyszedł czas na prezenty i składanie życzeń, za czym nigdy szczególnie nie przepadałam. Dzisiaj jednak moja niechęć do tradycji osiągnęła niespotykane dotąd apogeum. Zauważyłam też ze zdziwieniem, że udawanie radości i szczęścia było niesamowicie męczące.

Całą moją uwagę skoncentrowałam na takim lawirowaniu między ludźmi, żeby uniknąć tej krępującej sytuacji, w której będę musiała życzyć Robertowi wszystkiego co najlepsze. Jedyne czego mu w tej chwili życzyłam, to pracy w kamieniołomach albo zderzenia z ciężarówką.

Mimo moich usilnych prób oszczędzenia sobie tej krępującej chwili, podszedł do mnie i czekał cierpliwie z opłatkiem w dłoni, aż skończę ściskać Olę. Poczułam ogromny dyskomfort, kiedy stanął blisko. Gdy dotarły do mnie bijące od niego ciepło i znajomy zapach, który tak uwielbiałam, mając go przy tym na wyciągnięcie ręki, uderzyło mnie, że to już naprawdę koniec. Oczywista kolej rzeczy, z którą zdążyłam przejść do porządku dziennego, nagle wyewoluowała w odległy, nieosiągalny twór. Przestaliśmy istnieć dla siebie.

Czułam, jak sadystycznie powoli łamie mi się serce, jak każde pojedyncze, poprzecznie prążkowane włókno rozciąga się, rozszczepia i pęka, jak nazbyt naprężona struna.

Już nigdy nie będę miała prawa dotykać go w sposób, który parę godzin temu był czymś oczywistym i naturalnym. Nie będzie mi dane poczuć jego warg na swoich. Nigdy więcej nie otoczą mnie jego troskliwe ramiona. Nie obudzi mnie rano. Nie wypijemy razem kawy. Nie będę szczęśliwa.

Automatycznie próbowałam uciec, odsunąć się, zrobić sobie miejsce na oddech, ale oparłam się plecami o witrynę z porcelaną i szkłem, które jeszcze wczoraj z takim zaangażowaniem polerował Łukasz.

– Agato... – zaczął cicho, woląc patrzeć na dłoń, którą mu z grzeczności podałam, niż w moje oczy.

– Daruj sobie – syknęłam stanowczo. – Po prostu dla dobra tu zgromadzonych udajmy, że życzymy sobie wszystkiego najlepszego i nie przedłużajmy tej farsy...

– Farsy? – Zdziwiony uniósł brwi. – Ja naprawdę życzę ci wszystkiego najlepszego.

– I tego się trzymajmy. – Uśmiechnęłam się sztucznie, ułamałam kawałek jego opłatka, ostentacyjnie włożyłam sobie do ust. Patrząc mu bezczelnie prosto w oczy, klepnęłam go po przyjacielsku parę razy w ramię, choć, muszę przyznać, że miałam szczerą ochotę wycelować trochę wyżej i użyć do tego znacznie więcej siły.

A jeszcze kilka dni temu, w moim łóżku...

– Wiesz o czym marzę, Agatko? – odezwał się wujek Romek z przeciwległego kąta mieszkania, stawiając moje myśli do pionu. – Żebyś zagrała nam coś ładnego.

– Wujku, przecież ja wieki nie grałam! – Uśmiechnęłam się przepraszająco. – Mógł wujek wcześniej powiedzieć, to bym chociaż trochę poćwiczyła.

No tak. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam w tamtej i tak już cholernie trudnej chwili, było znalezienie się w centrum zainteresowania. Sama nie wiedziałam, jakim cudem głos mi się nie łamał, a po policzkach kaskadami nie spływały łzy. Wujek nalegał. Każdy nagle nabrał ochoty na uczestnictwo w kameralnym, bożonarodzeniowym koncercie. Na nic się zdały moje uniki i marudzenie.

Łukasz z ogromnym entuzjazmem przytargał futerał z instrumentem i bezceremonialnie wepchnął mi go w ręce.

– Naprawdę grasz na skrzypcach? – Zdziwił się szczerze Robert. Widziałam podziw w jego oczach, ale bardziej mnie to wtedy rozdrażniło, niż ucieszyło. Naprawdę jesteś takim idiotą? - pomyślałam, ale nie odważyłam się powiedzieć tego na głos.

– Tak – burknęłam nieprzyjaźnie. – Jestem sztampowym przykładem posłusznego dziecka, które całe swoje życie starało się spełnić wygórowane ambicje swoich rodziców.

– Tak, tak, oczywiście. – przerwał mi Łukasz. – Wszyscy już zdążyliśmy poznać łzawą historię twojego smutnego i nieszczęśliwego dzieciństwa. Zamknij się i graj! – rozkazał.

Westchnęłam i wyjęłam skrzypce z futerału. Jedyne, na co miałam ochotę, to uciec do swojego mieszkania, zabarykadować drzwi wejściowe szafą i nie wychodzić stamtąd aż do wiosny. Zamiast tego musiałam robić dobrą minę do cholernie złej gry.

Czułam się trochę jak cyrkowa małpka z otwartym złamaniem kości piszczelowej, której kazano tańczyć dalej, bo spektakl za który zapłaciła widownia jeszcze się nie skończył.

Stałam na środku pokoju z zamkniętymi oczami, zastanawiając się czy byłoby fizycznie możliwe popełnienie samobójstwa przy pomocy smyczka. Gdyby tak użyć więcej siły i przeciągnąć nim po swoim gardle.

***

W okolicach dwudziestej drugiej jakiś niezidentyfikowany w pierwszej chwili odgłos wyrwał mnie z fazy lekkiego półsnu. Usiadłam gwałtownie zrzucając na podłogę książkę, której czytanie najwyraźniej bardzo mnie zmęczyło. Wstrzymałam oddech nasłuchując, nie byłam bowiem pewna czy faktycznie coś słyszałam, czy znowu przyśniły mi się jakieś bzdury.

Nie, nie przesłyszałam się. Westchnęłam ciężko, opadłam z powrotem na kanapę i bardzo mocno przycisnęłam poduszkę do twarzy. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że będę rozpoznawać ludzi po ich sposobie pukania do drzwi. Nie musiałam nawet podchodzić do wizjera, żeby wiedzieć, że to właśnie Robert stoi na progu mojego mieszkania.

Zsunęłam się jednak cicho z kanapy i weszłam na palcach do przedpokoju. Nie miałam najmniejszego zamiaru wpuszczać go do środka, ale jakoś nie potrafiłam sobie odmówić tych paru chwil, w których mogłam znowu na niego popatrzeć i po prostu być trochę bliżej. Tak, wiem - to było cholernie żałosne i niskie, ale każdy, kto kiedykolwiek kogoś kochał przyzna, że nie takie głupie rzeczy robiło się z miłości.

Stałam tak przez chwilę, z policzkiem przytulonym do zimnej okleiny drewnopodobnej, pozwalając na przemian podskakiwać i ściskać się boleśnie sercu z każdym kolejnym dźwiękiem dochodzącym z zewnątrz. W końcu dotarło do mnie jak głupio się zachowuję i postanowiłam wycofać się bezszelestnie w głąb mieszkania, robiąc jednak pierwszy krok w tył zahaczyłam o parasol, który przewrócił się i z łoskotem uderzył o podłogę.

– Agata otwórz. – Dźwięk jego głosu sprawił, że ucisk, który jeszcze chwilę temu czułam w klatce piersiowej, przybrał na sile. – Wiem, że tam jesteś. Słyszę cię. Porozmawiaj ze mną, proszę.

– Nie mamy o czym! Wyczerpałeś już dzisiaj wszelkie limity na wygadywanie bzdur! – powiedziałam stanowczo, próbując przełamać drżenie głosu.

– Proszę cię, otwórz. – Usłyszałam tak wyraźnie, jakby mówił wprost do szczeliny między framugą, a drzwiami. Poczułam jak łzy spływają mi po policzkach, więc starłam je gwałtownie i ze złością.

Co ten facet ze mną robił?! I pomyśleć, że kiedyś uważałam się za stabilną emocjonalnie osobę.

Mogłam uchylić drzwi, spojrzeć mu w oczy i raz na zawsze kazać zawijać się z mojego życia. Mogłam też odejść od tych piekielnych drzwi, wsadzić wzorem Krzysia słuchawki w uszy i przestać myśleć o czymkolwiek co pośrednio lub bezpośrednio było z Nim związane, ale... nie potrafiłam. Zamiast tego tkwiłam tam jak idiotka w pozornym zawieszeniu, nie potrafiąc zdecydować się na żaden najmniejszy nawet ruch w przód czy w tył.

Z coraz większą złością wycierałam łzy w rękaw swetra, dławiąc się swoją bezradnością i wątpliwościami. Byłam zła na siebie, że nie jestem na tyle silna by porozmawiać z nim w cztery oczy i musiałam chować się za warstwą klejonego drewna, żeby uchronić swój honor przed kompletną destrukcją.

– Idź sobie – rozkazałam cicho. Tylko na tyle było mnie stać.

Odwróciłam się i oparłam plecami o drzwi. Słyszałam jeszcze parę razy, jak próbuje namówić mnie do rozmowy, ale w końcu poddał się. Kiedy usłyszałam cichnące kroki na klatce, nogi ugięły się pode mną i wciąż wsparta plecami o wejściowe drzwi, zsunęłam się po nich płynnie na podłogę.

Nie zdążyłam się jednak na dobre rozkleić, bo inne drzwi trzasnęły gdzieś blisko, a mocne walenie knykciami o drewno, postawiło mnie w stan natychmiastowej gotowości. Wstałam, przekręciłam klucz, wciągnęłam Łukasza do mieszkania i przytuliłam się do niego. Westchnął ciężko i odwzajemnił mój uścisk. Nie był jakoś szczególnie zaskoczony moim zachowaniem, wywnioskowałam więc że Robert poinformował go o wszystkim.

– Powiedział ci – stwierdziłam z przekonaniem, mocząc mu sweter swoimi łzami.

– Yhm – mruknął, sprawiając wrażenie lekko zmieszanego moim zachowaniem. – Obiecałem sobie, że nie będę ci przypominać, że cię ostrzegałem, że tak to się właśnie skończy. – Westchnął głęboko. – I że nie będę mówił, że mnie wcale nie słuchałaś i że...

– Oszczędź sobie – fuknęłam na niego. Przeszłam do dużego pokoju i usiadłam na kanapie, a Łukasz rozsiadł się tuż obok mnie. – Pocieszać mnie masz, a nie wbijać gwoździe w trumnę.

– Szczerze współczuję. – Na kilka sekund zrobił zmartwioną minę po czym przewrócił oczami i wzruszył obojętnie ramionami. – Zadowolona?

– Wyprowadź mnie z błędu, jeżeli nie mam racji, ale czy ty masz satysfakcję z tego, że on ze mną zerwał? – Zmarszczyłam groźnie brwi. Nie podobało mi się jego zachowanie i zastanawiałam się czy aby przypadkiem nie powinnam ulec pokusie przywalenia mu czymś ciężkim w łeb.

– Nie – odparł, tym razem szczerze. – Ale tak naprawdę, to co ja mogę? Nic nie mogę! Ty się męczysz, on się męczy. Ty jesteś zakochana, on by się za ciebie dał poćwiartować. On chce cię chronić, ty jesteś UPARTYM OSŁEM. – Podniósł głos, tak żebym przypadkiem nie przeoczyła tego nad wyraz subtelnego przekazu.

– Czyli chcesz powiedzieć, że jesteś po jego stronie? – Cmoknęłam ostrzegawczo i przyszpiliłam go wymownym spojrzeniem.

– Wcale nie chcę tego powiedzieć. – Potrząsnął głową i podniósł w górę wskazujący palec. – I nie patrz tak na mnie, bo zaczynasz działać jak reklama podprogowa! Nie obieram jego strony również z czysto pragmatycznych pobudek. Ktoś tu musi dzisiaj zostać na noc żeby cię pilnować, a jednego już pogoniłaś za wyrażanie swojej opinii. A tak serio, może to i lepiej? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej zachowasz swój wianuszek na trochę dłużej.

Aha - pomyślałam, krzywiąc się przy tym brzydko - Przemilczał, skubany. Gentleman od siedmiu boleści.

– Ja się tu dzisiaj kimnę, co? – Pomacał palcami kanapę, jakby się upewniał, że jest tak samo niewygodna, jak poprzednim razem, kiedy na niej siedział. – Pościelisz mi ładnie? Jak już wrócimy? – Zamrugał szybko, wyglądając przy tym trochę jak disnejowska sarenka. – Proszę!

– Skoro tak ładnie prosisz. – Zmusiłam się do łagodnego uśmiechu. – Ale czekaj. Jak to wrócimy? Wybieracie się gdzieś?

– WybieraMY. My. Wigilia jest, tak? Czy kojarzysz, choćby z samej nazwy pojęcia takie jak pasterka i jasełka? Mówi ci to coś? To fajnie. – Odetchnął z udawaną ulgą, kiedy kiwnęłam głową. – Bo masz jakieś pięć minut, żeby ogarnąć dupę i dołączyć do nas. Nie marnuj czasu! Masz go niewiele! Si ja! – Wstał, pomachał mi w progu i z uśmiechem od ucha do ucha, zniknął za drzwiami.

Nawet mnie nie zapytał, czy mam ochotę pójść, nic! Czy ktoś tu się w ogóle ze mną liczył? No pewnie, że nikt. Ignoranci!

***

– Przybieżeli do Betlejem PAS-TE-RZE! – Usłyszałam dobiegający zza moich drzwi wejściowych dźwięk, przypominający bardziej skowyt rannego psa dingo, niż śpiew grupy kolędników.

Wyszłam na klatkę schodową i z ulgą, a zarazem nieopisanym zawodem odkryłam, że wśród zgromadzonych ludzi brakowało tego, który liczył się dla mnie najbardziej na świecie. Bartek z Olą stali już na półpiętrze, Bracia Ksero z Łukaszem wykrzykiwali kolejne słowa kolędy, a Julka wydawała się być pod wrażeniem umiejętności wokalnych swojego, najwidoczniej JESZCZE, obecnego chłopaka.

– Wiecie, co, bo ja jakoś nie czuję tego całego, kościelnego klimatu – zagaiłam cicho mając nadzieję, że jeżeli trochę pomarudzę, pozwolą mi wrócić do mieszkania. – I średnio do mnie przemawia to całe bożonarodzeniowe przedstawienie.

– Wcale się nie dziwię. – Zerknął na mnie ze zrozumieniem Łukasz. – Zwłaszcza, że ktoś cię ostatnio, wbrew twojej woli, próbował zaangażować do odgrywania roli Maryi w swoich prywatnych jasełkach.

– Łukasz! – Ola otworzyła usta z oburzenia. – Ktoś ci kiedyś urypie ten twój długi ozór u samej dupy, jak nim będziesz tak chlapał na lewo i prawo, jak krowa przy paśniku! Zobaczysz!

– Ależ przecież to sama prawda jest! – rzucił na swoje usprawiedliwienie i mrugnął do mnie. – Co nie, Szyszunia?

– Łukasz! – przywołała go do porządku po raz drugi. – Bo zamiast czekać na karmę, sama ci ją wcisnę do gardła!

– Nakarmisz mnie karmą? – Ożywił się, ale Ola ostudziła jego zapały, zamierzając się na niego torebką. – Oj, no! Nie denerwuj się tak, bo jeszcze w kościele urodzisz i ci mohery dziecka nie oddadzą, bo pomyślą, że ze żłobka buchnęłaś! – Zarechotał i wrzucił szósty bieg, bo zauważył, że Bartek szarpnął się w jego stronę. – No, co wy? Jaj sobie robić nie można? Wigilia jest! Zwierzęta mówią ludzkim głosem! Barany i osły też powinny, więc załapanie żartu słownego leży gdzieś w zasięgu waszych kopyt. Wystarczyłoby się po niego schylić! Sytuacyjnego już od was nie wymagam, doceńcie. – Śmiał się zbiegając w dół po schodach.

Roześmiałam się. Nie musiałam się nawet zbytnio wysilać, żeby nakleić uśmiech na usta i udawać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. W myśl maksymy "jeżeli już coś robisz, rób to dobrze" całą drogę do kościoła starałam się trzymać pion. Ja udawałam, że dzisiaj wcale nie zawaliło mi się życie, a inni, że jestem w tym naprawdę przekonująca.

Starałam się ignorować obecność kryminalnych, którzy podążali za nami krok w krok. Mimo tego, że atmosfera była gęsta, śmialiśmy się, ganialiśmy i wrzucaliśmy sobie śnieg za kołnierze. Czułam wdzięczność za brak pytań o Roberta i jego tajemniczą nieobecność. Było mi naprawdę dużo łatwiej bez ciekawskich spojrzeń i niezdrowego zainteresowania.

To, że zgodnie przemilczeli sprawę, utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, że wszyscy wiedzieli co zaszło. Nie przeszkadzało mi to jednak zostać mistrzynią w tworzeniu iluzorycznego obrazu beztroskiej i radosnej Agaty eS.

Do kościoła dotarliśmy na tyle wcześnie, żeby ostatnim rzutem na taśmę załapać się na kilka miejsc siedzących w bocznych ławach po lewej stronie. Przycupnęłam koło Oli, na skraju i patrzyłam z zadowoleniem na nowo przybyłych, pojawiających się tłumnie z każdą kolejną minutą.

Jakaś sympatyczna starowinka stanęła obok mnie. Miała na oko grubo po siedemdziesiątce i sumienie nie pozwoliło mi grzać ławki, podczas gdy starszy człowiek wkłada ogromny wysiłek w to, żeby w ogóle ustać na nogach.

Szepnęłam do Oli, że będę stała całkiem z boku i dumna z siebie ustąpiłam wdzięcznej babci miejsca. Kościół pękał w szwach. Stanęłam na palcach i wytężyłam wzrok, zastanawiając się, czy z takiej odległości będę w stanie w ogóle dostrzec przedstawienie zorganizowane przez dzieciaki z lokalnej parafii.

Ścisk był tak ogromny, że po jakichś trzech minutach zapomniałam co oznaczało pojęcie "przestrzeni osobistej" i przestałam zwracać uwagę na niedopuszczalne w normalnych okolicznościach przyrody przepychanie, ocieractwo i wszelakiej maści kontakty trzeciego stopnia.

W pewnej chwili poczułam małe ukłucie w górnej partii prawego uda, ale zbagatelizowałam to. Zwyczajnie pomyślałam, że to moje neurony zaczynają wariować od nadmiaru bodźców, pod wpływem których znajdowały się w przeciągu kilku ostatnich tygodni.

Przerabiałam to wcześniej setki razy i nie widziałam niczego niezwykłego w tym, że od czasu do czasu czułam kłucie w mięśniach. Ot, codzienność sportowca.

Chwilę później jednak z zaskoczeniem odkryłam, że z każdym ruchem głowy, obraz zaczyna się dziwnie rozmazywać, tracić proporcje, drgać i falować. Stałam oszołomiona, przechylając głowę raz w lewo, raz w prawo, starając się dociec, co do diabła dzieje się z moim wzrokiem.

Nie zdążyłam się jednak tego dowiedzieć, bo sekundy później zwyczajnie urwał mi się film.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top