31. Wtorek, 23 grudnia
Wizja zbliżających się nieuchronnie świąt i pustej podczas nich lodówki, zmusiła nas do radykalnych rozwiązań, takich jak wyprawa na zakupy. W sumie, jak długo można było siedzieć bezczynnie w domu? Ojciec Roberta namawiał nas do ostrożnego poruszania się po mieście, no bo jak niby inaczej mieliśmy wywabić liska z norki? Oczywistym było to, że pod drzwi już mi nie podejdzie.
Tak było i tym razem, kiedy zachowując wszelkie środki ostrożności powiadomiliśmy pana Pawła i jego ludzi o naszych planach, podaliśmy dokładnie godzinę wyjścia i cel podróży i zachowywaliśmy się jak przykładnie i nienagannie wychowane dzieci, szybko uczące się na własnych błędach.
Kiedy tylko ciocia Isia dowiedziała się, że wychodzimy do sklepu dorzuciła nam swoją własną, długą na kilometr listę zakupów i kazała się meldować w interwałach czasowych trwających nie dłużej, niż piętnaście minut.
Mój wspaniały kuzyn poczuł nagle palącą potrzebę dotrzymania nam towarzystwa zapewniając przy tym gorąco, że jest gotowy na to skrajne poświęcenie tylko i wyłącznie ze względu na nasze bezpieczeństwo. Przysięgał, iż nie miało to zupełnie nic wspólnego z desperacką próbą wyrwania się spod dyktatury Perfekcyjnej Pani Domu pod postacią jego własnej matki, która zaganiała go, co rusz, do wykonywania innych, za każdym razem bardziej wzbudzających niechęć i odrazę, przedświątecznych porządków.
Niestety władza ustawodawcza nie wyraziła zgody na opuszczenie stanowiska pracy, wrócił więc do obowiązków z głębokim westchnieniem, poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości, a my oddaliliśmy się w ciszy, szczerze mu współczując. No dobra. Udawaliśmy.
***
Jakieś dwie godziny później wyciągaliśmy z bagażnika samochodu dziesiątki mniejszych i większych toreb z zakupami, wypełnionych tryliardem niepotrzebnych, moim zdaniem, spożywczych półproduktów, których przeznaczenie było dla mnie tak samo niejasne jak czytanie od tyłu podręcznika fizyki kwantowej dla zaawansowanych.
Robert zatrzasnął bagażnik, zamknął samochód i pozbierał część zakupów, zostawiając dla mnie jedynie dwie lekkie reklamóweczki z przyprawami, proszkami do pieczenia i budyniami.
Powoli, chwiejnym krokiem skierował się w stronę drzwi do klatki schodowej, ale nie uszedł dalej niż pięć metrów, kiedy jedna reklamówka straciła ucho, a druga rozpruła się od spodu, posyłając w świeżą, śnieżną otchłań, parę kilogramów soczystych mandarynek.
– No masz – westchnęłam. – Mogliśmy zostawić więcej siatek w samochodzie.
– O nie! – sprzeciwił się, wygrzebując mandarynki ze śniegu i wrzucając je po parę sztuk do innych reklamówek. – Prawdziwy mężczyzna nigdy nie nosi zakupów na dwa razy. – Obrzucił resztę siatek taksującym spojrzeniem i skrzywił się, bo ucho kolejnej naciągnęło się niebezpiecznie.
– Na jakie dwa razy? Przecież i tak będziemy wracać tu co najmniej z pięć!
– Chciałem zmieścić się w czterech, ale teraz faktycznie się zastanawiam, czy i sześć nie byłoby optymalne.
– To może ja chociaż zadzwonię po Łukasza, żeby zniósł nam jakieś torby na zakupy, co? – zaproponowałam nieśmiało, zastanawiając się, czy to przystoi prawdziwemu mężczyźnie.
– To zadzwoń, bo za chwilę się okaże, że zgubiliśmy tyle żarcia, że starczyłoby na tygodniowe wyżywienie jakieś mniejszej, afrykańskiej wioski. – Westchnął i postawił część zakupów w śniegu, opierając reklamówki o drzwi samochodu sąsiadów. – Możemy również wykorzystać Łukasza do wniesienia ich na górę i zredukujemy się do trzech kursów.
Łukaszowi najwidoczniej się do nas spieszyło, bo nie zawracał sobie głowy ani ubieraniem kurtki, ani czekaniem na windę. Zbiegał w takim w pośpiechu, jakby go sam diabeł gonił.
Ogarnięcie chaosu zajęło nam jednak więcej czasu niż zakładałam, głównie przez ślimacze tempo kuzyna, domyśliłam się więc, że pan Mocno Pomocny traktował obecną sytuację, jak wybawienie i ani myślał spieszyć się do domu.
– Co tym razem? – zapytałam wlokącego się za nami kuzyna. – Kazała ci szorować fugi w łazience szczoteczką do zębów, czy wymyśliła sobie, że przymrozek wpływa na efektywne i szybkie mycie okien?
– Szkło – odparł krzywiąc się z niesmakiem. – Cała fabryka szkła do umycia, wytarcia i wypolerowania. Mrowie kieliszków, literatek, szklanek, szklaneczek, pater i rzeczy, których ani nazwy, ani zastosowania nie znam i których nikt też nie będzie wyjmował z witryny, aż do Wielkanocy pewnie.
– A Ola nie pomaga? – Zmarszczyłam brwi, przypominając sobie, że mycie zastawy zawsze przypadało jej w udziale.
– A Ola jest w ciąży. Tak tylko przypominam, gdyby ten znamienity fakt jakimś cudem zdążył ci umknąć, albo zakurzyć w zepchniętych w podświadomość zakamarkach pamięci. Ola się nie może przemęczać. Ola nie może się schylać, Ola nie może dźwigać! Dobrze, że oddychać jej wolno, bo pewnie matka kazałaby mi to robić za nią. – marudził kręcąc nosem. – Z całym szacunkiem dla mojej rodzicielki i jej metod wychowawczych, ale trąci mi to trochę nagrodą za zły uczynek. Czuję się pokrzywdzony i uważam, że mnie pokarało za wstrzemięźliwość w latach młodzieńczych.
– Tak! Oczywiście! Wstrzemięźliwość to przecież twoje drugie imię! – Robert z przesadnym entuzjazmem przyznał mu rację. – A Julka, jak rozumiem, bawi się w doktora całkiem sama?
– Nie sama, nie sama. – Wzruszył nonszalancko ramionami, jakby zupełnie nie obeszło go to, że właśnie przed chwilą został przyłapany na haniebnym naginaniu rzeczywistości. – Ale nie zachodzi!
– Nawet gdyby, to i tak stałbyś dalej na pierwszym miejscu w kolejce do prac domowych – uświadomiłam go uprzejmie.
– Faceci to mają przesrane. Wy tylko dzieci rodzicie, a na nas spada cała odpowiedzialność i sprzątanie – stęknął żałośnie.
Skrzywiłam się i popatrzyłam znacząco na Roberta. Ten tylko przewrócił oczami i bez zbędnych komentarzy przytrzymał mi drzwi windy.
Łukasz, był tylko Łukaszem i nie należało się nad tym głębiej zastanawiać. Położyłam reklamówki na podłodze i odwróciłam się do lustra. Czułam, że coś wpadło mi do oka, więc zbliżyłam twarz do gładkiej, srebrnej powierzchni i zerknęłam pod powiekę. Wyjęłam zbłąkaną rzęsę i przy okazji sprawdziłam stan cery, a potem jak zawsze bez wyjątku przypomniałam sobie, że nad lustrem zamontowana jest kamera i po jej drugiej stronie siedzi ktoś, kto może mieć niezły ubaw ze mnie, robiącej głupie miny do lustra.
Zwróciłam więc twarz w stronę obiektywu, uśmiechnęłam się słodko i pomachałam radośnie, starając się ukryć zażenowanie tym, iż znowu, tradycyjnie wyszłam na debila.
Odwróciłam się w stronę chłopaków z nadzieją, że nikt z nich tego nie zauważył. Łukasz faktycznie pochłonięty był swoimi, dziwnego pokroju rozmyślaniami na temat jego przedświątecznych cierpień i katuszy, Robert natomiast zastygł w bezruchu, wbijając we mnie wzrok wyrażający mieszankę skrajnych emocji.
– Coś - ty - teraz - zrobiła? – wyszeptał prawie niedosłyszalnie, robiąc krótkie pauzy po każdym słowie.
– No, nic takiego przecież. – Popatrzyłam na niego bez głębszego zrozumienia.
– Trzymaj to! – rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu i wcisnął resztę reklamówek z zakupami w ręce zdezorientowanego Łukasza.
– Co robisz? – Łukasz z trudem próbował złapać wszystkie torby.
– Dzwonię do ojca! – Nerwowo przetrzepywał kieszenie w poszukiwaniu telefonu. Kiedy winda zatrzymała się na szóstym piętrze, a drzwi rozsunęły, Robert wypadł na korytarz, jakby go gonili. Wybrał numer i przycisnął mocno telefon do ucha. Poczekał chwilę, a potem zaklął gdy w telefonie odezwał się dźwięk automatycznej sekretarki. – Tato oddzwoń do mnie! To bardzo ważne! Wiem kto to jest! Wiem, kogo szukacie! – Rozłączył się i stał chwilę w milczeniu, nie odrywając ode mnie wzroku. – Jaki ja głupi jestem, że też prędzej się nie domyśliłem!
– Jak to wiesz? – Łukasz otworzył usta ze zdziwienia. – Skąd? Gadaj!
– Czytałem... – Zawahał się, jakby się zastanawiał, czy może powiedzieć to na głos. – Czytałem protokół z przesłuchania Szyszki, który tymczasowo podprowadziłem ojcu i... – Odwrócił się w moją stronę. – Nie bądź zła, proszę, ale od czasu, kiedy wiem że piszesz bloga, zaglądam tam dość regularnie.
– Co to ma do rzeczy? – Potrząsnęłam głową, dając mu do zrozumienia, że dalej nic nie rozumiem. Nie byłam zła. Mogłabym się gniewać, gdyby wyjął mi pamiętniczek spod łóżka, ale czytanie bloga na publicznych ustawieniach nie miało dla mnie jakoś nic wspólnego z pogwałceniem prywatności.
O boże, chwila! Czyli o naszym pierwszym razie też czytał...!
– Dwa razy natknąłem się na ten sam opis zdarzeń i dwa razy przeczytałem, co ten facet do ciebie mówił. Wiesz co mnie zastanowiło? Szyszka, bądźmy szczerzy, to przecież niemożliwe, żebyś beztrosko i uroczo uśmiechała się do jakiegoś randoma z ulicy.
– Czy ty uważasz... – wydusiłam i z niepokojem spojrzałam w stronę windy.
– Dokładnie tak uważam. – Skinął głową i nerwowo przeczesał włosy dłonią. – To musi być ktoś od monitoringu.
***
Robert się nie mylił. Trop okazał się właściwy i policji nie zajęło specjalnie dużo czasu odnalezienie miejsca zamieszkania mężczyzny, który przestał pojawiać się nagle w pracy wraz z dniem 14 grudnia.
Samego mężczyzny jednak w dalszym ciągu nie odnaleziono. Policja prowadziła nieustanną obserwację mieszkania podejrzanego, mnie zaś nakazano zachowanie nadzwyczajnych środków ostrożności, zupełnie tak, jakby te poprzednie były totalnie zwyczajne.
Niestety mimo ogromnego zainteresowania, wykazywanego w związku ze sprawą i miliardów zadawanych przeze mnie pytań, nikt nie zaspokoił mojej ciekawości jakimikolwiek, nawet zdawkowymi odpowiedziami.
Tak często słyszałam, że dla dobra śledztwa to, albo dla dobra śledztwa tamto, że zaczęłam się zastanawiać, czy kogokolwiek jeszcze obchodziło w tej sytuacji moje dobro.
Miałam nieodparte wrażenie, że zostałam odsunięta na bok, a im większe emocje zaczynały nas wszystkich ogarniać, tym mniej liczyłam się jako człowiek, bardziej zaś, jako szeroko pojęty „dowód rzeczowy".
Podsłuchałam, jak ojciec Roberta rozmawia o mnie z innymi funkcjonariuszami i ze zdziwieniem odkryłam, że nazywa się mnie po prostu „dziewczyną", mimo że każdy przecież doskonale wiedział, jak mam na imię. „Dziewczyna była bezpieczna", „dziewczyna nie mogła wyjść z domu bez nadzoru" i „dziewczyna powinna mieszkać z ochroną".
Na to ostatnie dziewczyna się nie zgodziła. Dziewczyna miała dobre, antywłamaniowe drzwi, ze świeżo wymienionymi zamkami marki Gerda. Dziewczyna miała również chłopaka, z którym dzieliła sypialnię i nie życzyła sobie, aby jakikolwiek napakowany misio z przyczepioną do piersi polską imitacją gwiazdy szeryfa, był świadkiem tego, co się w tej sypialni działo.
Co prawda od mojego niezapomnianego, pierwszego razu działo się niewiele, wolałam jednak zachować resztki prywatności w razie, gdyby coś się jednak dziać miało.
Wkurwiało mnie jednak (pardon, ale słowo „denerwuje" ma w tym przypadku arcydelikatny wydźwięk), że jeżeli chodziło o przepływ informacji, ich wartki strumień za każdym razem omijał mnie szerokim łukiem z każdej strony.
Pan Paweł zbywał mnie swoim wszechobecnym, niezniszczalnym „nie teraz", albo „później", a Robert odwracał głowę i uciekał wzrokiem milcząc przy tym zawzięcie, albo zbaczał z tematu w dość szorstki i nader obcesowy sposób.
„Dziewczyna" naprawdę chciałaby wiedzieć, co się dzieje i z czym prawdopodobnie przyjdzie jej się zmierzyć. Chciała przeczytać chociaż ogólny zarys możliwego przyszłego scenariusza, aby móc się dobrze przygotować do każdej ewentualnej roli, jaką być może przyjdzie jej grać.
„Dziewczyna" zmęczona była trochę nazbyt długo trwającym w jej życiu suspensem. Chciała zamknąć oczy i przestać wreszcie śnić o zasranych białoskrzydłych aniołach, sztyletujących jej obleczone w biel, wiotkie ciało. O polach lilii, o deszczu zakrzepłej krwi i umieraniu.
Tęskniła do normalności, do debilnych i płytkich problemów ludzi pierwszego świata, do nastoletniego buntu, który przecież powinna była przechodzić, do manifestowania znudzenia i młodzieńczego zniesmaczenia otaczającym ją światem...
Czy ktoś może oddać jej choć jedną, spokojnie przespaną noc? Albo dzień, taki jak dawniej, kiedy mogła iść swobodnie na bieżnię, taplając się w ulicznej, śnieżnej brei, a potem ponarzekać, że przemokły jej buciki do biegania?
Jutro Wigilia. I gdzie ta cholerna magia świąt? Zniknęła bez wieści, rozpłynęła się we mgle, przepadła. Może wyturlała się z reklamówki, jak te mandarynki, które zgubiliśmy, niosąc zakupy do domu. Owoce zdążyliśmy odnaleźć, świątecznej atmosfery nie dało się niestety wrzucić na powrót do reklamówki i wypakować w kuchni.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top