25. Środa, 17 grudnia (1)
Rano obudziłam się nadzwyczaj wcześnie, a i tak zastałam mamę krzątającą się po kuchni. Na stole stały kawa i moje ulubione kanapki.
– Mamo! Krew! – jęknęłam tylko, zastanawiając się przez chwilę, czy nie olać tych badań i nie poddać się pokusie zjedzenia wszystkiego, co mi przygotowała. Byłam wściekle głodna.
– Jedz, nie przejmuj się. – Machnęła ręką. – Zawsze przecież możesz porwać kogoś i utoczyć mu odrobinę krwi. Co to dla ciebie? – Uśmiechnęła się złośliwie. – Tylko pamiętaj, żeby wybrać kogoś ze średnią budową ciała. Chudzi szybko uciekają, a grubych ciężko uprowadzić. I zdrowo wyglądającego, żeby się potem nie okazało, że napędzisz nam strachu jakąś domniemaną białaczką czy inną, nieuleczalną chorobą.
– Szanuję za cenne rady, mamo – westchnęłam i schowałam kanapki do lodówki.
Czułam, po prostu CZUŁAM, żeby nie zdradzać jej zbyt wielu szczegółów z naszej akcji. Dla własnego świętego spokoju i tak pominęłam najistotniejsze fakty, choćby takie jak powody, dla których wciągnęłam w to wszystko Olę i powiedziałam, że zrobiłyśmy to dla jaj. Co było najdziwniejsze, uwierzyła i nie zadawała więcej zbędnych pytań.
– Służę pomocą. – Uśmiechnęła się do mnie znowu, tym razem już mniej ironicznie.
***
Na badania poszłyśmy razem. W sumie odkryłam ze zdziwieniem, że strasznie mi było dobrze w jej towarzystwie i wcale nie chciałam, żeby wyjeżdżała. Proponowałam jej nawet, że nie pójdę do szkoły, żeby pobyć z nią trochę dłużej, ale nie zgodziła się - edukacja ponad wszystko.
Na wyniki miałam poczekać cztery godziny i uparłam się, że bez nich do szkoły nie pójdę. Na to nie mogła się nie zgodzić. Pozwoliło mi to pobyć z nią o te cztery godziny dłużej. Zawsze coś! Naprawdę za nią tęskniłam i choć nie byłam już małym dzieciakiem, to i tak brakowało mi jej jak cholera.
Strasznie smutno mi było, że po powrocie już jej nie zastanę. Ona chyba też chciała pobyć ze mną tak długo jak tylko się dało, bo wpadła na pomysł, że odprowadzi mnie do szkoły i przy okazji usprawiedliwi mi godziny, które dzisiaj opuściłam. Trafiłyśmy akurat na przerwę. Pożegnałyśmy się długim i mocnym uściskiem na parterze przy wejściu. Ja pobiegłam do szatni, potem skierowałam się do skrzydła "B" na trzecie piętro, a ona do gabinetu dyrektorki.
Uzbrojona w ksero wyników badań (tak, na wszelki wypadek), w doskonałym humorze biegłam pod swoją klasę, przeskakując po kilka schodków na raz. Czułam się tak, jakbym odzyskała dawno utraconego przyjaciela. Byłam przeszczęśliwa. Co teraz mogło pójść nie tak?
***
Świat rządzi się swoimi prawami. Ziemia obraca się wokół słońca, grawitacja wynosi 9.8 metra na sekundę kwadrat, a woda wylewa się z wanny dzięki sile wyporu. Niestety istnieją również takie prawa, o których nie dowiemy się na lekcjach w szkole.
Przykładowo, spójrzmy na takie pierwsze prawo Murphiego, które dumnie obwieszcza, że jeżeli coś może się popsuć, z pewnością się popsuje. Miałam wrażenie, że ktoś stworzył je specjalnie z myślą o mnie, z racji tego, że odgórnie nadano mi status najbardziej pechowego przedstawiciela wszystkich istniejących nagonasiennych.
Nie byłam do końca pewna, czy to z powodu daty moich urodzin, czy też grzechów przodków, które odziedziczyłam w spadku, owo prawo działało na mnie zdecydowanie intensywniej, niż na jakąkolwiek inną, żywą istotę.
Niestety - dura lex, sed lex, czy nam się to podoba, czy nie.
***
Jeszcze nie zdążyłam dojść pod klasę, a już miałam stuprocentową pewność, że wszyscy wiedzą. I mówiąc "wszyscy", naprawdę miałam na myśli WSZYSTKICH. Uczniów, nauczycieli, woźnych, panie sprzątające i palacza. Wszystkich.
Tych szeptów, dziwnych uśmieszków i niezdrowego zainteresowania nie dało się niczym innym usprawiedliwić. Niektórzy uśmiechali się złośliwie, inni zerkali ze współczuciem, jeszcze inni odwracali wzrok. Jedno było pewne - miałam przechlapane. Co z tego, że nie byłam w ciąży, skoro wszyscy i tak żyli przekonaniem, że jednak byłam? Gdybym nie miała wglądu do wyników moich badań, sama zaczęłabym mieć pewne podejrzenia co do tego, czy aby przypadkiem nie mają jednak racji.
– Te! Cicha woda! – zaśmiała się złośliwie Amelka. – No i czemu nie postawiłaś na siebie, jak ci mówiłam o zakładzie? Zgarnęłabyś trochę kasy, w sam raz na pieluchy na początek. Zmarnowałaś dziecku szansę na godny start w przyszłość!
Usłyszałam głośny, rześki śmiech. Prawdę rzekłszy, nie musiałam nawet odwracać głowy, żeby mieć stuprocentową pewność, kogo tak bardzo cieszyła zaistniała sytuacja. Przez chwilę zastanawiałam się, czy w ogóle się tłumaczyć, ale zrezygnowałam z tego rozwiązania, uznając je za zupełnie bezcelowe.
– Nic się nie przejmuj. – Judyta przechyliła główkę w bok, patrząc na mnie z czystą przyjemnością. – Poskładamy się na ubranka. W biedzie cię nie zostawimy.
– A jak tatuś? Szczęśliwy? – zapytała z udawaną troską Marta. – Mam nadzieję, że tak! Na pewno o niczym innym nie marzył!
– No cóż, nogi też trzeba rozkładać umiejętnie i z głową – prychnęła Judyta. - Na drugi raz będziesz pamiętać o gumkach. – Puściła do mnie oczko.
Westchnęłam ciężko i zacisnęłam usta. Co miałam jej powiedzieć? Bardzo chciałam mieć w dupie wszystkie te ich docinki, ale niestety nie miałam. Smutne, że prawda liczyła się dla nich mniej od chwilowej rozrywki i zabawy czyimś kosztem. Wierzyli tylko w to, w co chcieli wierzyć.
Po wejściu do klasy zobaczyłam, że ktoś wcześniej położył na mojej ławce małe opakowanie witamin ciążowych z naklejoną u góry białą kokardą. Przykro mi się zrobiło, kiedy pomyślałam, że Ola może przechodzić w najbliższej przyszłości przez coś równie nieciekawego.
Krzyś wszedł do klasy od razu po mnie. Podszedł do mojej ławki, podniósł pudełko witamin i rozejrzał się badawczo po klasie.
– Czyj to był pomysł? Czyj pytam?! – zagrzmiał, a kiedy nikt się nie przyznał, rzucił witaminy na ławkę Judyty i Marty. – Zabierajcie to! Jeszcze jedno słowo, albo durna aluzja, to nie ręczę za siebie. Siadajcie na dupach i nie róbcie z siebie idiotów! Zasrane niedorozwoje!
Popatrzyłam na niego z wdzięcznością. Czy ja już mówiłam, że lubiłam tego typa?
Usiadłam blisko niego i rozpakowałam plecak. Dyskretnie wyjęłam ksero badań i podsunęłam mu. Zerknął na nie, skrzywił się trochę i wzruszył ramionami, jakby to, czy jestem w ciąży czy nie, totalnie mu zwisało.
– Dziękuję – wyszeptałam wzruszona. Miałam ochotę mocno go uściskać, ale powstrzymałam się. Wolałam nie narażać go na głupie pomówienia ani denerwować Karoliny, ani tym bardziej Roberta.
– Słuchaj – zagadnął cicho z wyraźnym poczuciem winy w oczach. – Ja ostatnio nie chciałem cię tak, wiesz, opieprzyć. Trochę mnie nerwy poniosły. Przepraszam.
– Nie ma za co. – Machnęłam lekceważąco ręką. – Nic się nie stało, naprawdę.
– Nie? – Zmarszczył brwi i patrzył na mnie z wyraźnym zaskoczeniem. – Myślałem, że się na mnie wkurzyłaś i właśnie dlatego wywaliłaś mnie ze znajomych na Facebooku.
– Nie wywaliłam cię ze znajomych! Już nawet nie pamiętam jak Facebook wygląda. Nie zaglądałam tam od... – przerwałam, przypominając sobie powód, dzięki któremu zrobiłam sobie przerwę od portali społecznościowych. Swoją drogą, byłam jednak trochę ciekawa, czy Marek i Tośka dalej trwali w szczęśliwym związku. – Od miesiąca może. Jakoś tak.
– Ciekawe – mruknął Krzyś. – Bo mógłbym przysiąc, że od czasu, kiedy mnie dodałaś, siedziałaś na dostępnym codziennie.
– Niemożliwe, Krzysiu! – Wyjęłam komórkę, żeby się zalogować i pokazać mu te wszystkie nieodczytanie wiadomości i powiadomienia, których powinno być już multum.
Wpisałam hasło.
"Wprowadzone hasło jest nieprawidłowe. Spróbuj jeszcze raz".
Spróbowałam. Ten sam komunikat.
Jeszcze raz - to samo.
To przecież niemożliwe, żebym zapomniała hasła, którego używałam praktycznie do wszystkiego. Ktoś mi się włamał na konto i zmienił hasło? Chciałam zalogować się na pocztę, ale z takim samym rezultatem. "Hasło niepoprawne".
Świetnie! Jakby nie dość mi było innych zmartwień!
Murphy, nienawidzę cię!
***
Zawsze wydawało mi się, że ciąża w wieku lat nastu to tragedia, koniec świata, armagedon i apokalipsa. Kiedy moje rówieśniczki szalały z miłości i (dosłownie i w przenośni) oddawały się uczuciom, ja myślałam tylko o tym, co by było, gdybym zaliczyła wpadkę. To była dla mnie wtedy najgorsza z najgorszych rzeczy, która mogłaby mi się kiedykolwiek przydarzyć.
Teraz patrzyłam na Olę i jej słodką, rozpromienioną buzię i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nigdy nie widziałam jej szczęśliwszej.
Rozgościliśmy się w piątkę w pokoju Łukasza - Ola z Bartkiem na kanapie, Łukasz na podłodze, a ja u Roberta na kolanach. Ola siedziała wyluzowana, chrupiąc z wyraźną przyjemnością marchewki maczane w jakiejś beżowej mazi.
– Chcesz? – Poczęstowała mnie, kiedy zauważyła, że jej się przyglądam. – Pycha!
– A co to za dziwna, szara breja? – zapytałam ostrożnie, powstrzymując się przed konsumpcją.
– Hummus – wytłumaczyła mi, zajadając kolejną marchewkę. – To jest naprawdę dobre! Spróbuj!
– Nie radzę – ostrzegł mnie Łukasz. – Nazwa humus, w biologii, figuruje jako określenie próchnicy, na którą składają się bezpostaciowe, organiczne szczątki w różnym stadium mikrobiologicznego i fizykochemicznego procesu ROZ-KŁA-DU. – Mocno podkreślił ostatnie słowo i wypiął dumnie pierś, uśmiechając się od ucha do ucha. – Uczyło się na maturkę!
– Mnie jakoś przeraża ta próchnica... – Bartek dotknął koniuszkiem języka swoich, idealnie wypucowanych jedynek. – Nienawidzę jak mi ktoś wierci w zębach.
– Nie słuchaj go! Jedz! – wymamrotała z pełnymi ustami. – Hummus jest pyszny i zdrowy! Robi się go z gotowanej ciecierzycy, dodaje się...
– Ciecierzyca! – przerwał jej Łukasz, krzywiąc się z obrzydzenia. – Słyszycie, jak to brzmi? Jak jakaś tropikalna, śmiertelna choroba weneryczna.
– To w końcu tropikalna, czy weneryczna? – próbował uściślić Robert. – Się zdecyduj, bo ci się nomenklatura nie zgadza. I przy okazji, opowiesz nam, czym się ostatnio zaraziłeś, czy wolisz raczej ZNOWU porozmawiać o tym z mamą?
– A to nie jest tak, że żeby zarazić się jakąś chorobą, przenoszoną drogą płciową, trzeba najpierw jakąkolwiek płciową drogą podążać? – Uśmiechnęła się uroczo Ola, zlizując z zaangażowaniem hummus z palców.
– Yhm. Podobno tak. A wiesz, że prezerwatywy skutecznie chronią przed niektórymi chorobami, a nawet mogą z powodzeniem służyć jako środek antykoncepcyjny? Tak czytałem – powtórzył ciszej, bo Bartek strzelił kostkami palców. – Najwidoczniej wy nie. – Odchrząknął, szacując naprędce odległość pomiędzy swoją twarzą, a pięścią potencjalnego szwagra.
– Łukaszu! – fuknęłam, patrząc na niego z potępieniem.
– Jasne! Teraz to "Łukaszu", a jak wszyscy na mnie jadą, to się odgryźć nie wolno! – obruszył się.
– Odgryzaj się, odgryzaj. – Uśmiechnął się złowieszczo Bartek. – Póki jeszcze masz czym. Wiesz jak się zabawnie odgryza bez uzębienia? Ale – machnął ręką – nie martw się, podobno ludzie z trwałą wadą wymowy są seksowni. To ci doda pięć punktów do szansy na pożycie. I razem będziesz miał... – przerwał, udając, że oblicza coś na palcach – calutkie pięć punktów.
Znowu śmialiśmy się wszyscy. Łukasz nie zabił Bartka za zrobienie Oli dziecka, to pewnie i Bartek nie zabije Łukasza za parę złośliwości. Przynajmniej taką miałam nadzieję.
Przyjrzałam się pałaszującej marchewki kuzynce i chyba dostrzegłam wreszcie delikatną krągłość jej brzuszka. Istniała też możliwość, że sama świadomość tego, że jest w ciąży kazała mi ją zobaczyć. Nie uszło mojej uwadze, że Bartek odnosił się do niej nad wyraz czule i troskliwie.
Przecież ludzie, którym nie zależy, nie zachowują się w ten sposób. Nie da się zaliczyć wpadki z kimś przypadkowym, powiedzieć mu o tym i oczekiwać, że się ucieszy. A Bartek... no właśnie. Bartek wyglądał na co najmniej pogodzonego z sytuacją, żeby nie powiedzieć, zadowolonego. Według mnie zachowywał się trochę wbrew logice, więc albo był totalnym wariatem, albo Robert miał rację.
***
– Jak to, jak do tego doszło? – Olka zaczerwieniła się. – No normalnie, a jak inaczej?
Zostałyśmy same. Robert poszedł pokibicować chłopakom na treningu, Łukasz pływał, a Bartek właśnie jadł obiad w dużym pokoju. Ciocia Isia uparła się, że go nakarmi. Wieloletnia tradycja głosiła, że z domu Szklarskich nikt nigdy nie mógł wyjść głodny.
– Ola! – Skrzywiłam się. – Nie chodzi mi o to, żebyś mi opowiadała ze szczegółami, jak było z Bartkiem w łóżku, tylko jak do tego w ogóle doszło, że w tym łóżku wylądowaliście.
– Zakochałam się w nim i go uwiodłam – powiedziała bez namysłu. – No co? Naprawdę tak było! – Trzepnęła mnie poduszką, kiedy roześmiałam się z niedowierzaniem. – Myślisz, że nie umiem uwodzić? Umiem! – wyszeptała rozbawiona, patrząc z obawą w stronę dużego pokoju.
– Widzę – potwierdziłam, mało taktownie spoglądając na jej brzuszek. Faktycznie, coś tam pod sweterkiem już zaczynało się kształtować.
– Naprawdę się w nim zakochałam. Dawno temu. Bardzo mi się podobał. Bardzo! – Westchnęła i mocno zmrużyła oczy, jakby wstydząc się tego, co wtedy czuła. – Ale dopiero kiedy wyjechał na studia zrozumiałam, że nie był tylko zwykłym kolegą Łukasza, którego po prostu lubiłam, tylko kimś o wiele, wiele więcej. W wakacje pojechaliśmy całą paczką nad morze. Było tak cudownie, romantycznie... Wszędzie chodziliśmy razem, byliśmy prawie nierozłączni. Aż pewnego dnia... – Ciągle nie otwierała oczu. – To był ostatni dzień naszych wakacji. Siedzieliśmy przy ognisku, piliśmy wino. Zostaliśmy po zmroku na plaży i w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że byliśmy kompletnie sami, bo reszta ekipy rozeszła się do domków. Bartek powiedział mi wtedy, że wakacje się kończą i nie powinniśmy dłużej tego ciągnąć, bo przestaje to być zwykłą zabawą i zaczyna się robić poważnie. I że jestem przecież dużo młodsza, że nie wypada i że mamy z racji wieku inne oczekiwania względem związku. Spięliśmy się o to. Kłóciliśmy się całą drogę do domku, ale potem, w środku... potem się już nie kłóciliśmy... – dokończyła cicho. – Na następny dzień, kiedy wróciliśmy do domu, powiedziałam mu, że miał rację i że to wszystko nie ma sensu. Ja już wtedy czułam. – Położyła rękę na brzuchu. – Po prostu wiedziałam, rozumiesz?
– Dlaczego mu nie powiedziałaś? – Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. – Przecież by ci pomógł. Zrobiłby coś...
– Dokładnie dlatego nie chciałam mu mówić. Niech najpierw studia skończy. Tym się teraz powinien martwić, nie jakąś małolatą, która z nim wpadła. Bałam się, że zrobi coś głupiego, rzuci uczelnię, wróci tu, żeby być ze mną.
– Przecież od samego początku wiadomo było, że to się wyda i on się dowie. To było nieuniknione – zauważyłam trafnie. – Nie był zły?
– Nie – zaśmiała się w głos. – On był wściekły! Od rodziców nie dostałam takiego ochrzanu, jak od niego. Chyba bite pół godziny stał i wrzeszczał na mnie. Wiem, że źle zrobiłam. Ale ja go tak strasznie kocham. Ich – poprawiła się szybko i machinalnie dotknęła brzucha. – Wiesz co mi powiedział wczoraj? Że złamałam mu serce. I to jest chyba najgorsze. – Westchnęła ciężko i wsparła głowę o ścianę . Zauważyłam, że oczy błyszczą jej nienaturalnie. Pociągnęła nosem, energicznie wypuściła powietrze z płuc i odchrząknęła. – Najgorsze, kiedy komuś, kogo kochasz, dla jego własnego dobra, musisz złamać serce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top