21. Niedziela 14 grudnia (3)

Walenie do drzwi rozległo się dosłownie sekundy po moim pytaniu. Robert, z wyrazem niebotycznej ulgi na twarzy, od razu zerwał się, żeby otworzyć. Łukasz szczerzył zęby od progu, bezczelnie przyznając, że specjalnie czekał, aż pan Paweł sobie pójdzie, bo facet zwyczajnie go przerażał.

– A ja z nim muszę żyć pod jednym dachem! Wiesz, jakim cieniem to się kładzie na moim zdrowiu psychicznym? – westchnął Robert. Widziałam wyraźnie, jak co jakiś czas zerkał w moim kierunku z ukosa, upewniając się, że przy Łukaszu nie wrócę do sprawy.

– No cóż, przebywania z Agatką też nie można nazwać wczasami w sanatorium... – Uśmiechnął się ironicznie i mrugnął do mnie. – Co nie? Szyszunia?

– Weź, się odzajączkuj, co? – fuknęłam na niego. – Nie dość, że zabierasz mi moją cenną przestrzeń osobistą, zakłócasz prywatność, wyżerasz mi jogurty z lodówki, obsikujesz kibel, to jeszcze kręcisz nosem!

– Dobry humor jej wraca? – zapytał Roberta, stawiając świeżutki placek ze śliwkami na stole. Ukroił sobie pokaźny kawałek i wpakował do buzi niemal cały na raz. – Zawsze się robi bardziej upierdliwa, kiedy jest w dobrym nastroju – wybełkotał z pełnymi ustami. – Mama upiekła i kazała powiedzieć, że nie ma nic lepszego na zmartwienia, niż coś słodkiego na ciepło. Jedzcie! Częstujcie się! – zachęcił nas energicznie, wpychając sobie kolejny kawałek do ust.

– Naprawdę możemy? – Udałam przesadne zdziwienie. – Myślałam, że po prostu przyniosłeś sobie wreszcie własną wałówkę, żeby udowodnić, że jednak w domu cię kochają i karmią.

– A tobie co na sercu leży, że wyżerasz ciasto dla ludzi z problemami? – Robert sięgnął po placek, ale z powodu sztywnego opatrunku nie potrafił go złapać w żaden sposób, który pozwoliłby uniknąć bólu. Popatrzył na mnie z wdzięcznością, kiedy przytrzymując talerzyk, podniosłam ciasto na wysokość jego ust.

– W porównaniu z wami to jestem najbardziej bezproblemowym człowiekiem ever... – Wzruszył obojętnie ramionami. – Tylko... ta Julka mnie drażni...

– Słucham? – Z wrażenia zakrztusiłam się plackiem.

– Nie ta dziurka? – Poruszył brwiami Łukasz.

– Nie insynuuj mi tu teraz brzydkich rzeczy, tylko kontynuuj! – wykaszlałam z trudem. – Naprawdę mówimy o TEJ Julce? O tej samej, w której kochasz się od przedszkola? O Julce, którą ci...

– Tak. Dokładnie o tej. – Przerwał mi wywody i skrzywił się. – Wczoraj obraziła się na mnie z siedem razy o jakieś totalne pierdoły. Potem kazała mi się do siebie nie odzywać, a jeszcze potem się obraziła, bo się nie odzywałem. Ocipieć można. Nie wierzę, że wszystkie laski takie są. Nie da się z nią normalnie pogadać o niczym konkretnym, nie ma zainteresowań, żadnego hobby, nic. Książek nie czyta, bo woli filmy, gust muzyczny ma fatalny i w tej sferze zatrzymała się w rozwoju na oko w czwartej klasie szkoły podstawowej, gdzie się przestaje śpiewać o kolorowych kredkach, a zaczyna słuchać Biebera i One Direction. Sport uprawia, a i owszem, ale tylko pływanie, bo nie lubi się pocić. No powiedzcie mi, który facet w naszym wieku chciałby usłyszeć, że jego kobieta nie lubi się pocić? Przecież to się kładzie cieniem na całym moim przyszłym pożyciu! – jęknął zmartwiony. – Głęboka jest jak kałuża, a cała jej osobowość przypomina mi zużytą puszkę po sprężonym powietrzu. Zero charakteru i własnego zdania. Ciągle tylko "Nie wiem", "Misiu ty zdecyduj", "Misiu, jak uważasz", "Misiu jak wolisz", "Misiu, ty wybierz" – Zmienił ton głosu na wyższy, żeby nie uszło naszej uwadze, że to bezpośrednie cytaty w mowie niezależnej. – Ale powierzchowność! – Zamknął z lubością oczy i pokiwał energicznie głową. – Powierzchowność ma niesamowitą, trzeba jej oddać sprawiedliwość. Twarz niczym anioł, a ciało... heh... jakby da Vinci ją rzeźbił. Też bym ją porzeźbił... – mruknął z zadowoleniem i rozmarzył się na chwilę. – A jak tam u was?

Robert przeżuwając, szybko i bez słowa podniósł oba zabandażowane kciuki w górę.

– I to mi się podoba! - Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Tak trzymać! Pozytywne nastawienie, to klucz do sukcesu!

Pomyślałam, że Łukasz był dla nas w tamtej chwili idealnym towarzystwem. Nie rozczulał się, nie rozdrapywał ran, nie wypytywał. Odciągał moją uwagę od wydarzeń wczorajszej nocy i robił to pierwszorzędnie.

– Mama pytała, czy już się dobrze czujesz, czy cię głowa nie boli, albo nie trzeba ci jakiegoś psychoterapeuty – wyrzucił jednym tchem, a widząc moją rzednącą minę dodał – No, co? Martwi się babeczka.

Poczułam znajomy ucisk w żołądku. No dobra. Czasem Łukasz działał też i w tę drugą stronę.

– Ciocia wie? – Z trudem przełknęłam ślinę.

– Mhm... Przecież siedziała z tobą pół nocy! Nie pamiętasz? Ktoś się musiał tobą zająć i wycierać twoje rzygi, kiedy tegoż oto – tu wskazał na Roberta – rycerza na białym koniu, opatrywano na izbie.

No tak, logiczne. Ciocia Isia jest z zawodu pielęgniarką, więc któż jak nie ona mogła się mną opiekować.

– Czy jest coś jeszcze, o czym powinnam wiedzieć? – zapytałam profilaktycznie.

– Nie, reszta ok. Lekarz cię w nocy badał i mówił, że spoko. Nienaruszonaś, zdrowaś, łaskiś pełna. – Z wyrazem niezmąconego spokoju na twarzy zaczął przeżuwać kolejny kawałek placka.

– Ja się zabiję. Sama. Bez udziału osób trzecich... – wyjęczałam we wnętrze własnych dłoni, żałując, że nie mogę po prostu zapaść się pod ziemię.

– A po co ci trzecie, skoro od niepamiętnych czasów jesteś samowystarczalna? – zarechotał, a potem podniósł wskazujący palec w górę. – Aha, Krzyś dzwonił, żeby się zapytać, czy doszłaś już do siebie.

– On też wie?! – Pacnęłam się otwartą dłonią w czoło. – Naprawdę? Czy jest ktoś w tym mieście, kto jeszcze nie wie, co zaszło? – jęknęłam zrozpaczona i zapadłam się w fotelu.

– Istnieje nikła możliwość – powiedział ostrożnie Łukasz – ale głowy za to nie daję.

– Łukasz! – Tupnęłam nogą. – Przestań w końcu pajacować! Nie uważasz, że najwyższy czas na chwilę spoważnieć?

– Spoko. – Podniósł ręce w obronnym geście. – Przekażę Krzysiowi, że ma nie wiedzieć. Albo nie, mam lepszy pomysł. Zrobimy tak: wypierzesz jego koszulę, pięknie odprasujesz, złożysz w kosteczkę. Potem podwieziemy cię pod jego dom. Ty się zakradniesz do jego pokoju i podrzucisz mu ją do szafy. To jest z natury głupio dobrotliwy i naiwny chłopak, więc może łyknie, jak mu zaczniemy wmawiać, że był kompletnie pijany i wszystko tylko mu się tylko przyśniło.

– Jaką koszulę? – W moment zapomniałam o tym, że się na niego gniewam. – Przecież ja nie mam żadnej jego... – przerwałam, a potem mocno złapałam nasadę nosa, zamknęłam oczy i zacisnęłam zęby. Niektórym faktom nie dało się zaprzeczać w nieskończoność. – Dobra chłopaki, po kolei. Co tam się stało?

– Na pewno chcesz wiedzieć? – zapytał ostrożnie Łukasz, i poruszając wolno głową na boki, zasugerował mi odpowiedź. – Ja bym sobie na twoim miejscu tego nie robił...

– Ale nie jesteś na moim miejscu! Mów mi tu zaraz wszystko! I to ze szczegółami! – zawołałam płaczliwie.

– Nie chcesz ze szczegółami – powiedział pewnie, ale nie na tyle, żeby mnie przekonać. – No dobra, JA nie chcę ze szczegółami. Ogólnie więc, w wielkim, skondensowanym skrócie i tylko dlatego, że nalegasz... – Westchnął, oparł się wygodnie i założył ręce nad głową. – Kiedy udało nam się w końcu namierzyć twoją lokalizację, to kogoś z nas tam poniosło, i zaznaczam od razu, że nie siebie mam na myśli. No i ten, którego poniosło próbował zabić tego, który z kolei próbował ciebie... no chciał cię... ten... – Oblizał nerwowo wargi. – Wiesz, że ja Roberta lubię, mimo wszystko. – Skrzywił się, posyłając przyjacielowi krytyczne spojrzenie. – I bardzo bym nie chciał, żeby go zamknęli za morderstwo, więc starałem się uniemożliwić mu ten niechybny czyn. No, a poczciwina Krzyś stwierdził, że obrażasz Pana Boga świecąc golizną, i w myśl przykazania "nagich przyodziać" oddał ci swoją własną koszulę.

– Lucjan... – Robert zmarszczył brwi, popatrzył ostrzegawczo na Łukasza i usiadł sztywno. – Ja też tam wtedy byłem, a nie zauważyłem żadnych wątków humorystycznych.

- Ja tak samo, ale... – zawahał się, przeczesał włosy otwartą dłonią, zacisnął pięść i znieruchomiał na parę długich sekund. – Kiedy się z czegoś śmieję, przestaje mnie to aż tak bardzo przerażać, a wiecie przecież, że ja nawet horrorów nie oglądam, bo nie lubię.

Ten argument chyba dotarł do Roberta, bo na powrót opadł na poduszki, a chęć mordu w jego oczach zelżała.

– Co było dalej? – przerwałam nieprzyjemną ciszę. Spontaniczne wyznanie Łukasza sprawiło, że atmosfera zgęstniała w sekundzie i znowu zachciało mi się płakać.

– Nic. – Wzruszył ramionami. Najwyraźniej wcześniejsza reakcja Roberta odebrała mu chęci do okazywania radości. – W końcu Robert trochę oprzytomniał, pozbieraliśmy co się dało, zwialiśmy przed pałami w ostatnim momencie i przywieźliśmy cię do domu. Potem pan Paweł zawiózł Roberta na pogotowie, żeby naprawić jego ręce, a ciocia zajęła się tobą. To wszystko.

– A moje rzeczy? Co z nimi? – Dotknęłam machinalnie miejsca, w którym powinien spoczywać naszyjnik.

– Nie wiem. Chyba tata Roberta skonfiskował na poczet ewentualnych dowodów w sprawie.

– Nie znalazł może mojego wisiorka? Takiego zielonego kamienia z małym smokiem? – Popatrzyłam na Łukasza z nadzieją, ale odebrał mi ją natychmiast, stanowczo potrząsając głową.

– Muszę tam wrócić – powiedziałam zdecydowanie. Czułam się podle. Jakbym zawiodła Roberta. Podarował mi na urodziny fantastyczny prezent. Piękny, przemyślany i symboliczny, a ja go straciłam.

Przemknęło mi przez myśl, że wiele zostało mi odebrane wczorajszego wieczora, ale tylko to jedno jestem w stanie realnie odzyskać.

– Naprawdę tego chcesz? – Łukasz patrzył na mnie z kompletnym niedowierzaniem. – Oszalałaś?

– Kto powiedział, że chcę? Jeżeli mam być szczera, to jest ostatnie miejsce na ziemi w którym chciałabym się znaleźć, ale ja MUSZĘ mieć ten wisiorek z powrotem.

– Nie ma takiej potrzeby – powiedział szybko Robert, jakby za wszelką cenę chciał odwieść mnie od tego pomysłu. – To tylko zwykły agat i trochę srebra. Kupię ci nowy, jeżeli ci się spodobał.

– Nie – przerwałam mu stanowczo. – Chcę tamten. To musi być tamten.

– Ja bym się bał. Bez kitu – wyznał poważnie Łukasz.

– Jednak zmieniam zdanie. Wolę, jak żartujesz i robisz sobie z wszystkiego jaja. – Podałam mu kolejny kawałek ciasta, który przyjął z entuzjazmem. – Twoja powaga wywołuje u mnie gęsią skórkę i ciarki na plecach. Błagam, nie chcę się czuć jak na własnym pogrzebie. Więc żartuj, kpij, bagatelizuj, ale pod żadnym pozorem nie mów mi, że się boisz, bo jak ty przestaniesz się śmiać, to będzie oznaczało, że naprawdę nie ma z czego.

Łukasz nie rozpatrzył pozytywnie mojego podania o dobry humor. Wychodziliśmy w kompletnym milczeniu i grobowa cisza towarzyszyła nam aż do przybycia na miejsce.

Zaparkowaliśmy niedaleko lokalu, z którego miałam wczoraj wątpliwą przyjemność zostać uprowadzona. Obeszliśmy go dookoła, zeszliśmy długimi, stromymi schodami w głęboki jar i skierowaliśmy się w stronę czegoś, co z daleka przypominało park, albo zagajnik. Ścieżki między drzewami nie wyglądały na specjalnie uczęszczane.

Śnieg nie padał od co najmniej dwóch dni, ale i tak tylko gdzieniegdzie widać było ślady butów. Sceneria rodem z filmów Hitchcocka - pomyślałam, patrząc na nagie drzewa kołysane przez wiatr. Było przenikliwie zimno, a mrożąca krew w żyłach atmosfera jaka panowała w tym miejscu, wzmagała jeszcze to przerażające uczucie chłodu. Nie słyszeliśmy nic oprócz trzeszczących złowrogo konarów drzew, lekkich podmuchów wiatru i skrzypienia śniegu pod butami.

Wszędzie panowała też złowieszcza ciemność, rozpraszana gdzieniegdzie bielą śnieżnych pagórków i słabym światłem odległych latarni. Wyjęłam z kieszeni kurtki telefon i włączyłam latarkę, ciesząc się z urzekającej funkcjonalności tegoż ustrojstwa. Oświetliłam rozwidlenie do którego doszliśmy i przyjrzałam się mu badawczo. Lewo. To musiało być tu, zwłaszcza, że tylko na tej ścieżce zauważyłam oprócz śladów butów na płaskiej podeszwie, podłużne wyżłobienia i nieregularne, małe wgłębienia w kształcie prostokącików. Zupełnie takie same, jakie zostawiały moje nowe buty.

Skupiłam się na miarowym oddechu i opanowywaniu spazmatycznego drżenia całego ciała. Bałam się. Bałam się jak cholera. Co ja sobie wyobrażałam? Że przyjdę tu ze świąteczną atmosferą w sercu, znajdę szybciutko, to czego szukałam i tanecznym krokiem oddalę się w stronę zachodzącego słońca? Że to będzie jak wycieczka do cyrku? Najtrudniejsze okazało się utrzymanie w ryzach żołądka i całej jego zawartości.

Zacisnęłam zęby. Przecież nie mogłam teraz odwrócić się na pięcie i odejść, ale też nie potrafiłam powstrzymać łez. Wiedziałam, że facet leży w szpitalu, nie dość że nieprzytomny, to jeszcze pod obstawą policji, ale i tak nie umiałam zapanować nad niekontrolowanym dygotaniem.

Zadarłam głowę, starając się połknąć łzy i uspokoić się nieco. Mój wzrok padł na zarys wysokiego budynku, dumnie górującego ponad konarami drzew. Strzeliste fasady i wyraźnie odznaczająca się dzwonnica zakończona wielkim, czarnym na tle nieba, krzyżem tak bardzo pasowała do tego budzącego niepokój krajobrazu.

– To Kościół Matki Zbawiciela. – Głos Łukasza zabrzmiał tak niespodziewanie blisko mnie, że podskoczyłam ze strachu. Niemal od razu zauważyłam też, że Robert daje mu znaki, żeby siedział cicho. Cenna informacja - pomyślałam.

– Dojdę do niego tędy? – Wskazałam na wąską dróżkę, ozdobioną śladami moich obcasów.

– Nie bezpośrednio – powiedział, rzucił okiem w kierunku Roberta i profilaktycznie odsunął się od niego na bezpieczną odległość. – Do kościoła idzie się tędy. – Wskazał prawą odnogę.

– Gdzie prowadzi lewa? No mów! – pogoniłam go, bezceremonialnie świecąc mu latarką prosto w oczy.

– Na cmentarz i do kaplicy. – Widziałam jak mruży oczy i z trudem przełyka ślinę.

– Czy przypadkiem kościół i cmentarz nie powinny być połączone jakąś drogą czy czymś?

– Są – przytaknął – ale łączą się z zupełnie innej strony.

Cmentarz. Dziwne. Nie przypominałam sobie, żebym wczoraj widziała jakieś nagrobki. Zrobiłam parę kroków w stronę rzekomego cmentarza, ale uświadomiłam sobie, że chłopcy nie ruszyli się z miejsca.

– Będziecie tu tak stać, czy idziecie ze mną i pomożecie mi szukać?

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

– Agata... – Łukasz zrobił krok w moim kierunku. – Jesteś pewna, że wszystko z tobą ok?

– Nie. Przez mojego życiowego pecha totalnie mi odbiło. – Przełknęłam kolejne łzy. Tak się starałam, żeby nie wydać im się śmieszna w swojej żałości, że chyba przedobrzyłam w drugą stronę. – Znowu ci coś nie pasuje?

– No bo widzisz... wczoraj... o mało... no wiesz... a ty się zachowujesz, jakby ci tata nie kupił zabawki w kiosku. Jesteś straumatyzowana i wydaje mi się, że naprawdę potrzeba ci jakiegoś psychologa. Albo psychiatry od razu.

– Czyli lepiej, jakbym ryczała w poduszkę i nieustannie użalała się nad sobą, tak? – warknęłam ze złością.

– Może nie lepiej, ale... – Łukasz poskrobał się w czoło – na pewno naturalniej.

– Przepraszam, że uraziłam szanownego pana moją nienormalnością – sarknęłam ze złością – Wiedz jednak, że nie przyszłam tu tańczyć nago wokół ogniska, tylko znaleźć mój prezent urodzinowy i nie ruszę się nigdzie bez niego, więc lepiej się pospiesz, jeżeli nie chcesz tu zamarznąć.

Łukasz posłał mi dziwne spojrzenie, kiwnął głową i wysunął się dwa kroki przede mnie.

Zastanawiałam się czy ma sens zgrywanie gieroja i udawanie, że nic się nie stało, skoro najbliższe osoby biorą mnie za psychopatę.

Dreptałam chwilę ze spuszczoną głową, kiedy Łukasz zatrzymał się w końcu i wskazał na coś ręką.

– To tu. Tu znaleźliśmy twoje rzeczy.

Z trudem przełknęłam ślinę, bo poczułam silny ucisk, jakby czyjaś niewidzialna ręka coraz mocniej i mocniej zamykała palce na moim gardle. Patrzyłam na drzewo stojące dumnie tuż przede mną i zbity śnieg wokół niego. To tu.

Podeszłam do drzewa powoli, na zupełnie miękkich nogach i osunęłam się na kolana. Ostrożnie rozgarnęłam śnieg palcami w miejscu bardzo niewielkich wgłębień i drobnych śladów. Znalazłam spinki. Zamknęłam oczy, starając przypomnieć sobie w którym dokładnie momencie, w której chwili, zerwał mi łańcuszek z szyi.

Żołądek znowu powędrował w górę. Byłam niemal pewna, że wyrzucił go zanim przeniósł mnie w inne miejsce. Musiał być gdzieś w pobliżu. Rozejrzałam się uważnie, oświetlając ziemię latarką. Coś błysnęło kilka metrów dalej, po prawej stronie i zapaliło iskierkę nadziei w moim sercu.

Na suchej łodyżce wyzierającej spod białego puchu, wisiał srebrny łańcuszek. Jeden jego koniec owinął się parę razy o gałązkę, a drugi wchodził w śnieg pod ostrym kątem. Zanurzyłam dłonie w białym puchu i ku mojemu zaskoczeniu wyczułam gładki i regularny kształt. Nie umiałam uwierzyć swojemu szczęściu.

Był! Znalazłam! Usiadłam bezwładnie na zamarzniętej ziemi i skuliłam się, przyciskając do ust zielony kamień tak mocno, jakby to była najcenniejsza rzecz na świecie. Nie potrafiłam powstrzymać spazmatycznego łkania.

Robert podniósł mnie z ziemi i przycisnął do piersi. Wtuliłam twarz w szorstki i zimny materiał kurtki. Czułam się bezradna jak małe, skrzywdzone dziecko, kiedy kołysał mnie w ramionach i mówił do mnie spokojnie.

Chciałam wrócić do domu. Po prostu wrócić. Zamknąć drzwi na klucz, wejść do wanny i nie wychodzić z niej godzinami. Nie widzieć nikogo, nie odbierać telefonu i udać, że nie istnieję. Zniknąć.

Wymamrotałam przeprosiny we wnętrze kurtki Roberta i odsunęłam się nieznacznie.

– Za chwilę będziesz u siebie. – Uśmiechnął się do mnie, ujął moją twarz w swoje dłonie, otarł mi łzy z policzków i cmoknął po ojcowsku w czoło.

Kiwnęłam głową, odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Napotkałam po drodze dwuznaczny wzrok Łukasza, ale darowałam sobie zbędny komentarz. Zrobiłam parę energicznych kroków, zastanawiając się, co jeszcze w moim zachowaniu było według niego nienormalne i nadawało się pod ścisłą obserwację specjalistów w zakładzie psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze, kiedy nagle w odległości paru metrów przede mną zamajaczyła w ciemnościach wyraźna ludzka sylwetka.

Nie potrafiłam powstrzymać krzyku przerażenia, który mimowolnie wydarł się z moich ust. Cofnęłam się i krzyknęłam raz jeszcze, bo odbiłam się od ruchomej przeszkody.

– Hej, spokojnie, to ja. – Robert przytrzymał mnie mocno.

Odetchnęłam z ulgą. Oparłam na chwilę czoło o jego klatkę piersiową, a potem odwróciłam się. To nie było przywidzenie. Sylwetka mężczyzny wciąż tam była - nienaturalnie jasna i nieruchoma. Z trudem wyswobodziłam się z ramion Roberta i podeszłam nieco bliżej.

Zamiast człowieka zobaczyłam wielki posąg skrzydlatego anioła osadzony na ponad metrowym cokole. Stał dumnie, jedną dłonią wskazując niebo, w drugiej dzierżąc miecz. Nie mogłam oprzeć się przeświadczeniu, że jego ciemne, nieruchome oczy patrzą tylko w moją stronę.

Potem zwróciłam uwagę na coś jeszcze. Łatwo było to przeoczyć nie podchodząc bliżej, bo biały kolor na tle śniegu nie odznaczał się prawie wcale. Dopiero ciemne smużki, ułożone w regularny, owalny kształt przyciągnęły mój wzrok.

Co to było? Wyglądało dziwnie... jak drewniane patyczki, słomki do napojów albo... łodyżki!

Wszędzie, w zasięgu paru metrów od podnóża posągu, jedna obok drugiej, ścieliły się gęsto i regularnie, pieczołowicie ułożone, białe lilie.


***

Leżałam skulona na kanapie, z głową na kolanach Roberta, który wcześniej zrobił mi herbaty, okrył kocem, a teraz delikatnie, prawie z namaszczeniem, gładził po włosach. Próbowałam skupić uwagę choć na jednej, neutralnej myśli, ale strzępki wspomnień wracały jak bumerang, niosąc ze sobą kolejne skurcze żołądka.

Przyszło mi do głowy, że nie zna strachu ten, kto potrafi utrzymać w ryzach wcześniej spożyty posiłek. Robert nic nie mówił, cierpliwie odgarniał mi tylko zbłąkane kosmyki z twarzy i poprawiał zsuwający się z ramion koc.

Jego dotyk działał na mnie cudownie uspokajająco. Zamknęłam zmęczone, przekrwione od ciągłego płaczu oczy, marząc jedynie o tym, żeby dzień się skończył. Obecność Roberta przynosiła spokój, ulgę i ukojenie. Nie koncentrowałam się wtedy jedynie na wiszącym nade mną fatum, o którym nieustannie przypominał mi pan Paweł.

Po naszym powrocie okazało się, że delikatnie mówiąc, nie bardzo był zadowolony z naszej samotnej eskapady i udzielił nam takiego kazania, po którym już zupełnie odechciało mi się gdziekolwiek wychodzić.

Na szczęście nie cofnął rozkazu i pozwolił, żeby Robert spędził kolejną noc w moim mieszkaniu. Znałam go od miesiąca. To tylko niespełna trzydzieści dni, a nie potrafiłam wyobrazić sobie, jakby to było bez niego.

Budził się rano tuż obok mnie, parzył kawę, przynosił świeże bułki na śniadanie i... był. Jedliśmy wspólnie, rozmawialiśmy o wszystkim, zasypialiśmy razem. Czasem zwyczajnie milczeliśmy i wystarczała krótka wymiana spojrzeń, żeby bezbłędnie odnaleźć się w gąszczu myśli. Zwariowałabym, gdyby ktoś mi to nagle odebrał. Tylko trzydzieści dni nowego życia, a prawie wszystkie spędzone z nim.

– O czym myślisz? – zapytałam zaniepokojona, bo przeszywał mnie pochmurnym spojrzeniem spod ściągniętych gniewnie brwi.

– O tobie, o nas... – Uśmiechnął się w końcu, ale wyglądało to raczej na grymas bólu, niż oznakę radości. – Nie wybaczyłbym sobie, gdyby stała ci się krzywda. Nawet nie masz pojęcia, jak... – zająknął się, po czym zawiesił wzrok gdzieś w przestrzeni. Nie dokończył.

– Dziękuję, że jesteś ze mną. – Podniosłam się i pocałowałam go w szorstki, pokryty dwudniowym zarostem policzek.

Objęłam go szczelnie ramionami, a on przygarnął mnie do siebie stanowczo i zachłannie.

Odnalazł moje usta i całował tak, jakby robił to po raz pierwszy, a zarazem ostatni w życiu. Delikatnie, ostrożnie, z takim oddaniem, jak gdyby wraz z pocałunkiem, ofiarowywał mi cząstkę swojej duszy.

Koc osunął się na podłogę, ale wcale z tego powodu nie zrobiło mi się zimniej. Wplotłam palce w jego włosy i gorączkowo oddawałam pocałunki. Nie odrywając od niego ust, usiadłam na nim, oplatając jego biodra udami. Przylgnęłam do niego, nawet nie próbując opanować drżenia dłoni i fali gorąca, przepływających teraz przez moje ciało.

Przestałam przejmować się tym, co sobie pomyśli i co wypada. Hamulce puściły nam obojgu, bo w ułamkach sekund znalazłam się pod nim. Całował moje usta, oczy, szyję i czułam taką euforię, jak nigdy dotąd. Być może właśnie tego potrzebowałam. Cudownego remedium, które pozwoliłoby mi choć na chwilę przestać myśleć.

Z wrażenia i emocji jakie mną zawładnęły, prawie nie potrafiłam oddychać. Chciałam czuć jego ciało pod palcami, każdy mięsień, ruch, każdy skrawek rozgrzanej skóry. Całe moje ciało krzyczało o więcej, a on... przestał.

Nieprzyjemnie zaskoczona otworzyłam oczy i napotkałam jego nieodgadniony wzrok. Uśmiechnął się do mnie przepraszająco i wypuścił ze świstem powietrze z płuc. Zamknął oczy, zacisnął usta i potrząsnął głową, jakby sam nie dowierzał temu, co robił. Wsparł się na łokciu, westchnął ciężko, a potem oparł czoło o mój bark.

– Wybacz – wyszeptał. Oddychał płytko, z lekkim trudem, wciąż nie podnosząc głowy. – Przepraszam, nie powinienem...

– Nie bardzo rozumiem. Przepraszasz mnie za to, że zacząłeś, czy za to, że przestałeś? – zapytałam, siląc się na żartobliwy ton.

– Nie chcę zrobić ci krzywdy. Nie mogę tak... – wyznał z powagą, której ja sama, desperacko starałam się uniknąć. Usiadł, pociągnął mnie za sobą i zamknął mnie w swoich ramionach. – To jest najgorszy moment z możliwych.

Kiwnęłam głową. Choć było mi ciężko, postanowiłam wmówić sobie, że miał rację. Bo miał, prawda?


***

Telefon dzwonił już trzeci raz. Robert podniósł się leniwie z kanapy i sięgnął w końcu w jego kierunku, ale aparat wyślizgnął mu się z rąk i upadł na miękki dywan. Z dłonią skrępowaną bandażem, trudno mu było wykonywać jakiekolwiek drobne, precyzyjne czynności. Starał się wydłubać komórkę z gęstego włosia dywanu, ale wychodziło mu to, delikatnie mówiąc, średnio. Zanim sama zdążyłam się podnieść i odebrać, telefon zamilkł.

– To Łukasz. Znowu. – Westchnął i wstał z wyraźną niechęcią. – Muszę iść zmienić opatrunek. Ciocia Isia kazała mi przyjść się pokazać. Idziesz ze mną?

Drzwi otworzył Łukasz i spokojnie wpuścił nas do środka. Usiedliśmy w dużym pokoju, czekając, aż ciocia zbierze swoje medyczne narzędzia tortur. Łukasz usiadł przy nas, ale milczał uparcie, gapiąc się na Roberta, zupełnie jakby wiedział, o czym jeszcze przed chwilą myślałam.

– A tobie co? – Szturchnęłam kuzyna łokciem w żebra, bo znałam tę minę i nie bardzo mi się ona podobała. – Zastanawiasz się, czy cię jeszcze kocha?

– To, że kocha to chyba oczywiste, mimo, że ostatnio nie odpisuje, nie odbiera i jawnie ignoruje – powiedział siląc się na powagę. – A tak serio – burknął z miną wskazującą, że to serio na serio – to oceniam jego zdolności rozpłodowe. Funkcje manualne ma co prawda znacznie obniżone, ale to nie musi wcale o niczym świadczyć, no nie?

– Nie! – warknęłam gniewnie. – I odwal się od mojego życia seksualnego! Ostrzegałam cię już!

– No już, spokojnie, mały ratlerku. Nie szczekaj na wujaszka Łukaszka. Wytłumacz mi tylko jak można się dowalać do czegoś, co nie istnieje? – Zaśmiał się zadowolony ze swojego żartu.

– Najwidoczniej można – odezwał się w końcu Robert. – Pamiętasz, jak śmiałem się z twojej inteligencji? Albo poczucia humoru?

– Ha! Czyli wy dalej nic! – zawołał z triumfem i wyglądało na to, że fakt, że "my dalej nic" niezmiernie go uradował.

– A ty może coś? – prychnęłam z pogardą.

– A właśnie że ja coś! – pochwalił się, dumnie wypinając pierś.

– Jakby ci to wytłumaczyć Łukaszu... – Robert ze wszelkich sił starał się nie roześmiać. – Nazywanie przypadkowego orgazmu pod prysznicem "seksem" jest daleko posuniętą nadinterpretacją...

Nie zdążył się odgryźć. Ciężko było udowadniać, że się wcale nie nadinterpretowało orgazmów, kiedy przysłuchiwała się temu własna matka.

Ciocia Isia weszła do pokoju w idealnym momencie. Zmierzyła nas, jakby patrzyła na dziwadła w cyrku, a potem bez słowa zajęła się Robertem. Zmieniła opatrunek na prawej ręce, natomiast lewą zostawiła już bez, bo jak sama stwierdziła, rany wyglądały dużo lepiej. Moim zdaniem, jego dłoń wyglądała tragicznie - czerwonofioletowe siniaki, opuchlizna, szramy, zdarte knykcie, szwy, a to wszystko ubarwione mieszaniną jodyny i fioletu gencjany.

– Przemyślałaś kwestię szkoły? – zapytała ciocia niespodziewanie.

– Słucham? – Nie zrozumiałam. Z trudem oderwałam wzrok od dłoni Roberta.

– Idziesz jutro, czy od razu napisać ci jakieś usprawiedliwienie? – Najwyraźniej ciocia była bardziej wyluzowana w kwestii szkoły, niż ja sama.

– Nie wiem... – zawahałam się. Ciężko mi było wyobrazić sobie, jak zakryję zadrapania na policzkach i siniak pod okiem, nie używając potępionego korektora i podkładu.

– Jak ty nie idziesz, to ja też nie – wtrącił się Robert. – A musisz pamiętać, że jestem w ostatniej klasie i na pewno przez ciebie narobię sobie braków i nie zdam matury.

– Pójdę w takim razie, skoro aż tak bardzo ci zależy na jakiejś tam maturze – westchnęłam zrezygnowana.

– Ja mogę zostać w domu zamiast Agaty. Nie chcę, żeby jej przydział wolnego się zmarnował! – Ożywił się Łukasz.

– Nie ma takiej opcji – ucięła krótko ciocia Isia. – Nie uczysz się nawet w jednej czwartej tak dobrze jak Robert, a skoro on się boi o maturę, to ty tym bardziej powinieneś. Poza tym uważam, że musimy poważnie porozmawiać. I to nie tylko o twoich ocenach.

– A o czym jeszcze? – zapytał zaniepokojony.

– O tym CZYMŚ, którym się przed chwilą chwaliłeś synu. – Ciocia zmrużyła oczy, niczym przyczajony tygrys, wybierający ofiarę. – Wydaje mi się, że ominęliśmy ważny etap w twoim życiu i już chyba najwyższy czas trochę się pouświadamiać.

– Ale mamo! – jęknął Łukasz, robiąc ogromne, przerażone oczy. – Ja mam dziewiętnaście lat! Poza tym, od czego jest internet? Nie będę rozmawiał o TYM z rodzicami! Przecież to nosi znamiona głębokiej patologii! – Wił się jakby go smażono w smole, a ja nie mogłam powstrzymać się od śmiechu.

Robert pięknie podziękował za opiekę medyczną i mimo tego, że Łukasz błagał nas wzrokiem o pozostanie na miejscach, ewakuowaliśmy się na powrót do mojego mieszkania.

W końcu nie mogliśmy stać na drodze edukacji seksualnej mojego kuzyna.

To byłoby totalnie nie w porządku.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top