19. Sobota, 13 grudnia.

– No weź się przesuń! – rozkazał Łukasz, zerkając niecierpliwie przez moje ramię. – Ja też chcę do lustra!

– Nie siej fermentu! – Roześmiałam się, widząc jego przejętą minę. – Bez względu na to, ile razy spojrzysz w lustro mogę cię zapewnić, że ładniejszy od tego nie będziesz! – Pokazałam mu język, ale nie przesunęłam się ani o centymetr.

Zakładałam właśnie srebrne kolczyki, które przyszły wczoraj kurierem. Mama co prawda nie mogła przyjechać osobiście, ale dzwoniła z życzeniami już dzień wcześniej i pomijając całkiem trafiony prezent, ucieszyłam się z samego faktu, że pamiętała.

Swoją drogą, jak można zapomnieć o urodzinach własnego dziecka?

Najwidoczniej jakoś można, bo mój szanowany ojciec, strażnik prawa i sprawiedliwości, nie zadzwonił.

– Chcę tylko zobaczyć, czy czegoś mi nie brakuje – jęknął żałośnie.

– Oczywiście, że ci brakuje. A jakże! – Uśmiechnęłam się złośliwie, ale jeden rzut oka w stronę kuzyna sprawił, że połknęłam co najmniej trzy, najwyższej klasy, cięte riposty. Wyraz napięcia na jego twarzy sprawił, że normalnie, po ludzku, zrobiło mi się go szkoda. – Pewności siebie ci brakuje! Wyprostuj się! Pierś do przodu, broda do góry! – Poprawiłam mu krawat i klepnęłam parę razy w policzek. – No! Od razu lepiej!

– Co ty mnie tak dzisiaj smagasz tymi chudymi gałązkami? – Skrzywił się i odsunął z wyrazem najwyższego oburzenia na twarzy.

– Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. Dotarło do mnie, że faktycznie już wcześniej klepałam go po policzku co najmniej trzy razy i wszystkie trzy z większym natężeniem niż powinnam. – Może wyładowuję ukryte frustracje związane z tym, że gdziekolwiek ostatnio się nie ruszę, ciągnę za sobą ogon w postaci twojej osoby. Dobrze, że do wuceta za mną nie łazisz!

– Ale Julka mnie zaprosiła! – stęknął żałośnie. – Ona idzie ze mną na studniówkę, ja z nią na półmetek. Jak ty z Robertem. Pół życia na to czekałem! To co? Miałem teraz odmówić?

Westchnęłam. No przecież nie mógł. Wygładziłam fałdki małej czarnej, którą dostałam od mamy specjalnie na tę okazję. Była piękna, ładnie dopasowana, jakby szyta na miarę, z delikatnymi, nieprzesadzonymi zdobieniami. Sama nie mogłabym wybrać ładniejszej.

Poprawiłam włosy, sprawdziłam makijaż i założyłam buty, które cudem udało mi się kupić wczoraj późnym południem. Przejrzałam się w lustrze raz jeszcze i uznałam, że było znacznie lepiej niż przewidywałam. Łukasz znowu próbował się dostać do lustra.

– No nie! – Popatrzyłam na niego z pretensją. – Powinno ci wystarczyć samo to, że toleruję jak się panoszysz, rządzisz, wyżerasz mi jedzenie z lodówki i sikasz do mojego sedesu. Byś mi chociaż nie przeszkadzał. Przecież możesz iść do siebie i mnie nie wnerwiać, tak?

– Poszedłbym – skinął poważnie głową – ale Robert mnie prosił, żebym z tobą został.

– Uwierz mi, można mnie na chwilę zostawić samą. Krzywdy sobie nie zrobię. – Wywróciłam oczami. Łukasz spojrzał na mnie tak sceptycznie, jakby chciał mi dać znać, że jest skrajnie odmiennego zdania.

Robert zapukał akurat w chwili, w której stwierdziłam, że jestem gotowa.

Łukasz zaklął. Najwyraźniej on nie był.

Narzuciłam na siebie płaszcz, wypchnęłam go za drzwi i przekręciłam klucz w zamku.

– Poczekajcie na mnie! Muszę się jeszcze raz poperfumować! – rzucił i próbował skręcić jeszcze na chwilę do siebie.

Zerknęliśmy na siebie z Robertem porozumiewawczo i oboje wybuchnęliśmy śmiechem.

– Spokojnie, chłopie. – Robert klepnął go w plecy, ale to z pozoru niewinne klepnięcie zachwiało nim i nadało mu prawidłową trajektorię. – Wystarczy, że nie krążą nad tobą sępy i nie trącisz trupem.
Od godziny czułam perfumy Łukasza aż za dobrze, więc albo się do nich przyzwyczaił, albo to presja kolejnej randki z Julką wpłynęła na wyłączenie jego receptorów węchowych. W sumie covid19 też wchodził w grę.

– Nie znasz się – burknął z wyrzutem Łukasz, ale nie próbował zawrócić. – Prawdziwy mężczyzna to musi mieć mocny, wyrazisty zapach. Najlepiej żeby czuć od niego było dobre cygaro i pieniądze.

– Cygar niestety nie palę, ale w skrytce samochodowej mam trochę drobniaków, to ci się pozwolę ponacierać. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zdecydowanie był dzisiaj w formie.


***

Żeby odebrać Julkę, musieliśmy się dostać prawie na drugi koniec miasta i, o mały włos, nie przyjechaliśmy spóźnieni. Lokal, w którym mieliśmy się bawić, zaskakiwał niepowtarzalnym, średniowiecznym klimatem.

Mogliśmy podziwiać rzeźbione krzesła i stoły, ciężkie, drapowane zasłony, oraz niezwykle klimatyczny, drewniany strop, z którego zwisały dębowe żyrandole. Ściany zdobione były wiernie odtworzonymi imitacjami wszelkiego rodzaju broni białej. Gdzieniegdzie krzyżowały się miecze, sterczały halabardy, prężyły inkrustowane tarcze, oraz straszyły głowy poległej w walce zwierzyny. Wszystko to sprawiało, że czułam się żywcem wyjęta z filmu "Ogniem i Mieczem". Zaczęłam żałować, że nie uplotłam sobie warkocza na wzór i podobieństwo ukochanej Bohuna.

– Na szczęście to atrapy. – Karolina przytuliła mnie na przywitanie i cmoknęła w policzek. – Do tego przytwierdzone na stałe. Nawet jeżeli przyjdzie komuś do głowy, żeby zrobić z nich użytek, nie uda mu się oderwać ich od ścian. Mam jednak nadzieję, że nikt nie urżnie się aż tak poważnie, żeby próbować.

Poprowadziła nas w kierunku naszego stolika. Każdy miał wyznaczone miejsce opisane winietką. Robert odebrał nasze płaszcze i zaniósł do szatni. Łukasz z Julką siedzieli dość daleko, w innym końcu sali, co było od początku do przewidzenia. Chodziłyśmy przecież do zupełnie innych klas. Pomachał do nas, a Robert podniósł kciuk w górę. Lokalizacja przebiegła pomyślnie.

– Co myślisz o tej Julce? – zagadała do mnie.

– Nie mam pojęcia. Chyba jest spoko – powiedziałam cicho. Nie chciałam wątpić w dobry gust mojego kuzyna. – Generalnie mało się odzywa i... no dobra, będę wredną małpą, ale czy ty też masz wrażenie, że wisi na nim, jakby się bała, że ktoś jej go ukradnie? – Nie wytrzymałam. A miałam być miła!

– Totalnie! – Wybuchnęła śmiechem Karolina.

Dopiero teraz zwróciłam uwagę na partnera Karoli. Krzyś! Nie zauważyłam go wcześniej albo zwyczajnie nie poznałam. W eleganckiej marynarce, białej koszuli i krawacie, z włosami schludnie przystrzyżonymi i uśmiechem na ustach wyglądał zupełnie jak nie Krzyś. Robert chyba też doznał głębokiego wstrząsu, bo patrzył na niego z otwartymi ustami i wyrazem bezbrzeżnego szoku na twarzy.

– Okoliczność zobowiązuje – stwierdził dumnie Krzyś i wzruszył nonszalancko ramionami.

– Czego się nie robi dla kobiet – potwierdził Robert tak cicho, żebym tylko ja usłyszała i pociągnął mnie za kosmyk włosów.

Uroczystość zaczęła się tradycyjnie walcem wiedeńskim w wykonaniu kilku par, powitaniem klas trzecich i krótką przemową nauczyciela - opiekuna. Potem w górę poszły dziesiątki balonów, wypełnionych helem i DJ przejął stery.

Nikogo nie trzeba było namawiać, żeby odkleił tyłek od krzesła. Nie spodziewałam się, że będzie aż tak fajnie. Zgrzana podeszłam do stolika i nalałam sobie z przezroczystego dzbanka, soku pomarańczowego. Zrobiłam solidnego łyka i prawie się zakrztusiłam.

– Sok z wódką? Jezu, w jakich to jest proporcjach? – Osłupiałam, nie potrafiąc dojść do siebie.

Karolina roześmiała się i podniosła swoją szklankę w górę, gestem życząc mi "na zdrowie".

– Czy tu nie ma czegoś bez alkoholu? – Rozejrzałam się uważnie po stoliku.

– Może u nauczycieli coś się znajdzie, ale nie liczyłabym na to zbytnio – westchnęła, kiedy zauważyła przerażenie malujące się na mojej twarzy.

– Tak, wiem. – Westchnęłam. – Jestem sztywna jak Pal Azji i nie umiem się bawić.

– Małe kapslowane nie zawierają procentów. – Podała mi otwieracz.

– Tylko? – zdziwiłam się znowu, bo na każdym stoliku zauważyłam znaczną przewagę soku z niespodzianką.

– Yup. – potwierdziła lakonicznie, racząc się trunkiem. – Dyrektorka powiedziała, że nie chce widzieć alkoholu. No, to go nie widzi.

Zazwyczaj nie piłam. Nie wiązało się to z żadnymi moimi przekonaniami czy wiarą, po prostu kiedyś, na imprezie, Tośka nawaliła się jak messerschmitt i była nie do opanowania. Tańczyła na stole, rozbierała się, odwalała głupoty i tak ją ten alkohol sponiewierał, że stwierdziłam, że lepiej nudzić się na trzeźwo, niż wstydzić za siebie następnego dnia.

Nawet nie zdążyłam usiąść, kiedy Robert podszedł do mnie, złapał mnie za rękę i powoli zaprowadził z powrotem na parkiet. Światła zgasły nagle i zrobiło się całkiem cicho. Drzwi na zaplecze kuchenne otworzyły się, a wjeżdżający na salę ogromny, pięciopiętrowy tort był jedynym widocznym teraz elementem w całym pomieszczeniu.

Pierwszy raz słyszałam "sto lat" śpiewane na tyle głosów, a potem brawa tak gromkie, że wzbijały kurz z podłogi. Było mi niezmiernie... głupio.

– To twój pomysł? – Zerknęłam na niego podejrzliwie.

– Twojego taty – sprostował, uśmiechając się przepraszająco.

– Zdmuchnij świeczki! – zawołał ktoś z sali. – Dmuchaj, bo chcemy już jeść!

Zdmuchnęłam więc posłusznie, ukroiłam pierwszy kawałek i odsunęłam się, bo okazało się, że za mną ustawiła się spora kolejka niecierpliwych amatorów słodkości, dzierżących talerzyki w dłoniach.

– Rozmawiałeś z moim tatą? – Próbowałam wyjaśnić to, co się przed chwilą stało.

No tak. TYLKO mój ojciec mógł wpaść na pomysł przeistoczenia szkolnego półmetka w prywatną zabawę z okazji "sweet eighteen" jego ukochanej córeczki. Ale zadzwonić, nie zadzwonił do tej pory.

– Nie, to Łukasz wszystko ogarniał, ale pomysł był twojego ojca. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. – Podkreślił widząc, że nie za bardzo mi się to wszystko podobało. – Mam za to dla ciebie coś zupełnie innego. – Sięgnął do kieszeni i wyjął niewielkie pudełko przewiązane kokardką. – Wszystkiego najlepszego.

Podniosłam wieczko i wyjęłam wisiorek na srebrnym łańcuszku. Mały smok z oksydowanego srebra obejmował szczelnie mlecznozielony, półprzezroczysty, podłużny kryształ, o przekroju graniastosłupa. Końcówka kryształu miała nierówne, poszarpane brzegi, zupełnie jakby kamień został odłamany od większej części. Wszystkie te detale sprawiły, że efekt był naprawdę imponujący.

– Dziękuję – wyszeptałam wzruszona. Nie wiedziałam co jeszcze powiedzieć. Prezent był wspaniały.

– To zielony agat – wyjaśnił, kiedy zapinał mi łańcuszek na szyi. Wisiorek stanowił znakomicie przemyślaną grę słów i tworzył symboliczną, luźną kombinację mojego imienia i jego nazwiska. – Teraz jesteś moją Khaleesi. – Roześmiał się i cmoknął mnie delikatnie w policzek. – Sto lat!

– Sto lat! – Usłyszałam jak ktoś krzyczy z końca sali. Sok z prądem zaczynał już działać.

Kelner podał nam kieliszki szampana, więc instynktownie podniosłam swój w górę, życząc gestem "na zdrowie" wszystkim, zgromadzonym w sali.

– Do dna! – krzyknął ktoś inny. – Do dna!

No cóż - pomyślałam - w końcu mój szampan był jedynym legalnym trunkiem na sali i szkoda by było, żeby się zmarnował. Uśmiechnęłam się, podniosłam kieliszek raz jeszcze i wychyliłam do dna.


Robert odłożył puste kieliszki, stanął za mną i objął mnie szczelnie, kładąc swoją brodę na czubku mojej głowy. Stał spokojnie, trzymając mnie w ramionach i kołysał się w takt delikatnej melodii.

Miałam ochotę zostawić to wszystko i wymknąć się gdzieś cichcem, żeby pobyć sam na sam tylko z nim. Obracałam w palcach wisiorek i uśmiechałam się do własnych myśli. Tak niewiele trzeba, aby być najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Motylki szalały w żołądku utwierdzając mnie w przekonaniu, że za dzień lub dwa zacznę wyraźnie odróżniać serotoninę od dopaminy, beztrosko uwalnianych do krwiobiegu z każdym najmniejszym dotykiem jego palców na mojej skórze.

Najwspanialsze było to, że pomimo iż nie padły żadne wielkie obietnice i górnolotne słowa, byłam stuprocentowo pewna, że czuje do mnie to samo, co ja do niego.

Pocałował mnie we włosy i odsunął się nieznacznie.

– Pójdę po kawałek tortu, moja solenizantko. Jeszcze chwila, a nic dla nas nie zostanie.

Kiwnęłam głową, a Robert zabrał dwa talerzyki i stanął w kolejce. Choć ojciec zatroszczył się o to, żeby tortu starczyło dla wszystkich z nawiązką, to nie wziął pod uwagę nader żarłocznej natury młodzieży.

W pewnej chwili ruchy motyli stały się nagłe, gwałtowne i nieobliczalne. Poczułam jak świat wokół mnie zaczyna wirować. Delikatnie potrząsnęłam głową chcąc oprzytomnieć, ale pogorszyłam tylko sprawę. Musiałam oprzeć się mocno obiema rękami o stolik, żeby nie upaść.

– Niedobrze mi – rzuciłam do Karoliny, ze zdziwieniem odkrywając, że mój własny głos brzmi trochę niewyraźnie, jakbym miała problemy z wypowiadaniem głosek. Karolina nie zdążyła nawet zareagować, za to obsługa sali działała błyskawicznie.

– Czy coś się dzieje? – zapytał rzeczowo mężczyzna, który wcześniej zajmował się roznoszeniem zastawy. Chyba wziął mnie za kolejną małolatę, która nie zna umiaru w piciu i ku uciesze tłumu pokoloruje za chwilę parkiet resztkami obiadu i niewchłoniętą jeszcze, mieszanką kolorowych trunków.

– Niedobrze jej – odpowiedziała za mnie Karolina, bo ja nie potrafiłam wydusić z siebie niczego sensownego. Próbowałam, ale nic z tego nie wychodziło.

– Zaprowadzę panienkę do łazienki – poinformował spokojnie i ujął mnie mocno pod ramię.

Przezornie nie protestowałam. Nie chciałam robić przedstawienia w razie, gdyby się okazało, że parę łyków soku z wódką i kieliszek szampana to dla mnie dawka śmiertelna.

Głowa stała się ciężka, powieki opadały samoistnie, a ruchy wymykały się spod kontroli.

Przez chwilę szłam grzecznie, obserwując posadzkę, przemieszczającą się płynnie pod moimi stopami, kiedy nagle ze zdziwieniem zauważyłam, że moje buty grzęzną w miękkim, sypkim śniegu. Podmuch mroźnego wiatru na twarzy otrzeźwił mnie na tyle, aby dotarło do mnie, że wyszliśmy z budynku. Próbowałam zaprotestować, ale nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu.

Nogi plątały się pode mną, kostki wyginały, obcasy grzęzły w śniegu, zostawiając za sobą głębokie bruzdy, a mężczyzna niestrudzenie pomagał mi iść. Zarzucił sobie moją rękę na barki i taszczył ze sobą, jak worek ziemniaków. Czasem dotykałam chodnika tylko czubkami butów, siły bowiem nie starczyło mi nawet na poruszanie nogami.

Zatrzymywał się co jakiś czas, gładził mnie po twarzy, poprawiał mi włosy, podnosił głowę, jakby dbając o to, żebym nie odpłynęła kompletnie.

– Ja naprawdę nie chcę tego robić – odezwał się w końcu, głosem dziwnie miękkim, w którym po części słychać było desperację i rozpacz – ale zrozum, nie mamy innego wyboru.  – Zatrzymał się na chwilę, zamknął moją twarz w jednej dłoni i pocałował mocno w nieruchome usta.

Potem pogładził mnie czule po policzku, poprawił chwyt i ruszył dalej.

– Jesteś taka słodka. Taka młoda i niewinna. Jak ona... To takie wielkie brzemię. Odpowiedzialność za miliony. Tak bardzo nie chciałem, żebyś to była ty. Codziennie się do mnie uśmiechałaś, widziałem, jak machałaś mi na dzień dobry, na do widzenia... taka radosna... beztroska... ale to On... On mnie wskazał. – wydyszał, a w jego głosie słychać było mieszankę strachu i podniecenia. – Wybrał nas. On ma plan, a ja muszę go wykonać.

Z każdą chwilą wzrok tracił na ostrości. Krajobraz przewijał się jakby sam z siebie, bez mojego udziału. Przypominał mi pierwszy pokaz filmu braci Lumierre, który oglądałam w dzieciństwie z dziadkiem Ignacym. Obraz podskakiwał, gubił płynność, rozmazując się i wyostrzając na przemian. Światło przygasało i rozbłyskało nagle, a on ciągle mówił. Nieprzerwany potok słów wylewał się bełkotem z jego gardła, sprawiając, że coraz bardziej dusiłam się w środku z przerażenia.

– Przykro mi, że to musisz być ty. Byłoby mi łatwiej, gdyby... ale to ciebie wskazał... Tylko ty jesteś w stanie sprostać zadaniu... Postaram się zrobić to szybko...

Nagle znalazłam się kilkadziesiąt metrów dalej, zupełnie tak, jak gdybym przeniosła się w czasie, jakby ktoś przewinął w przód jakiś nudny film. Zawroty głowy były nie do zniesienia.

Półprzytomna mogłam stwierdzić tylko, że zrobiło się znacznie ciemniej. Obecność starych drzew sugerowała, że znaleźliśmy się daleko od miejskiego zgiełku.

Drżałam niekontrolowanie z powodu przenikliwego chłodu i przerażenia, ale mężczyzna zdawał się to ignorować. Chciałam się wyrwać, uciekać, ukryć się gdziekolwiek, ale nie byłam w stanie niczemu się sprzeciwić. Jak marionetka w dłoniach właściciela.

Oparł mnie o drzewo i zaczął wyciągać spinki z mojego misternie upiętego koka. Jedna po drugiej. Powoli, z namaszczeniem, jakby każdy gest był częścią tajemnego rytuału.

Podtrzymywał mnie mocno napierając swoim ciałem na moje. Słyszałam swój własny głos. Próbowałam krzyczeć, ale z moich rozchylonych, odrętwiałych warg, wydobył się jedynie delikatny, niezrozumiały pomruk.

– Cicho, ciiii, już dobrze... – uspokajał mnie, zamykając mi usta własnymi.

Wrzucił ostatnią spinkę w śnieg, pozwalając moim włosom opaść kaskadą na ramiona i plecy. Czułam ciepłą wilgoć wydzierającą się spod powiek i ze zdziwieniem zauważyłam, że i on płakał.

Zrobił krok w tył, jakby chciał zobaczyć efekt swojej pracy, a ja pozostawiona bez podparcia, osunęłam się bezwładnie na zaśnieżoną ziemię, raniąc dotkliwie plecy o szorstką, zmarzniętą korę pnia drzewa.

Nie pomógł mi wstać. Czułam, że zaczyna zdejmować mi buty. Dłonie mu drżały, więc nie potrafił poradzić sobie z zapinkami. Zdjął je w końcu i wyrzucił daleko za siebie, jakby wiedział, że już nigdy więcej ich nie założę. Delikatnie ściągnął mi rajstopy.

Ukląkł na wysokości mojego mostka, zagarnął trochę śniegu w dłonie i potarł moją twarz. Potem raz jeszcze i jeszcze. Zmywał mi makijaż szorstkim śniegiem tak długo, aż efekt w pełni go nie zadowolił. Na końcu zerwał mi łańcuszek z szyi, cisnął go na oślep w bok i wziął mnie na ręce.

Niósł mnie chwilę, wkładając w to niewyobrażalny wysiłek, zupełnie jakbym ważyła tonę, a nie marnych pięćdziesiąt kilo. Położył mnie w końcu na śniegu, ukląkł nade mną i przeżegnał się kilkukrotnie.

– Raduj się pełna łaski, Pan z tobą! – zagrzmiał, a ja zamarłam, nie potrafiąc uwierzyć, że to się działo naprawdę. – Nie bój się, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni cię. – Złapał moją sukienkę na wysokości piersi i szarpnął jednym, mocnym ruchem. Słyszałam odgłos dartego materiału i jego płytki, urywany oddech. – Umiesz się modlić, prawda...? – wyszeptał nerwowo. Złożył mi dłonie i pieczołowicie zaplótł palce, a potem przytrzymał mnie brutalnie za nadgarstki, dociskając z całej siły do lodowatej ziemi tuż nad moją głową. – ...to módl się teraz razem ze mną...

Przestałam oddychać.

Czas się zatrzymał, czarna mgła zasnuła świadomość i świat zakołysał się po raz ostatni tamtego dnia.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top