18. Niedziela, 14 grudnia (1)
Dzisiaj będzie krótko pod każdym względem. Wahałam się, czy wrzucać, bo to tak naprawdę wstęp do wielkiego BUM, które za chwilę się wydarzy, ale w sumie... bohaterka też cierpi i nikt jej nie pyta, czy ma na to ochotę, to Wy też troszkę możecie XD
Od teraz już nie będzie TYLKO śmieszkowania!
W końcu mam #kryminał w tagach, a to zobowiązuje! Enjoy, and brace yourselves! Kryminał is coming!
(I normalnie tego nie robię [choć powinnam], ale MEGA pragnę podziękować mojej stałej ekipie, za ogromne wsparcie, słowa otuchy, odwiedziny, komcie i gwiazdeczki! Jesteście na wypasie! Jaram się każdą/ym z WAS!)
____________________________________________________
Nie potrafię wyjść z wanny. Czuję wszechogarniającą, bezbrzeżną niemoc w każdej, nawet najmniej istotnej tkance. Siedzę tu już którąś godzinę, rozważając, całkiem na poważnie, możliwość utopienia się w tej cholernej łazience.
Woda zawsze do tej pory pomagała. Pomagało pisanie, pomagał płacz i samotność.
Tym razem, najwidoczniej, wszystkie moje wypróbowane uspokajacze straciły swoje magiczne właściwości, bo pomimo połączenia składowych, wcale nie poczułam się lepiej.
Być może, gdybym nie roztrząsała wszystkiego, co mnie spotkało w przeciągu ostatniej doby, gdybym nie odtwarzała szczegółów, nie katowała się flashbackami wciąż od nowa... No cóż, może wtedy czułabym się inaczej.
Zamiast tego, wbrew wszelkiej logice, z uporem maniaka wracam do przeżyć sprzed kilkunastu godzin. Próbuję odbudować zdarzenia, posklejać, jak poszarpane skrawki papieru, dopasować jak puzzle i przeprowadzić w poprawnej kolejności, jak nuty w dawno niesłyszanej piosence. Bezowocnie.
Robert podchodzi co jakiś czas pod drzwi i pyta, czy jeszcze żyję.
Żyję, a jakże. Chociaż nie do końca jestem pewna, czy to dobrze.
Może lepiej by było, gdybym nie żyła?
Piszę, a potem przytrzymując klawisz backspace, wymazuję wszystko, co do tej pory udało mi się przenieść na wirtualne kartki. Patrzę jak tekst znika i zastanawiam się, dlaczego nie czuję ulgi? Dlaczego nikt nie wymyślił klawisza backspace działającego w realu? Albo takiego, który przywraca wszystko? Wszystko, albo nic. Tego mi trzeba.
Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie byłam ostrożna? Po co w ogóle poszłam na ten zasrany półmetek? Przecież nawet nie miałam na to ochoty! Jedyne czego odrobinę chciałam, to mieć święty spokój, zrobić przyjemność mamie, ubierając sukienkę, którą mi kupiła i utrzeć nosa dziewczynom, pokazując się z Robertem.
Z Robertem, któremu nie potrafię spojrzeć teraz w oczy.
Z Robertem, który w jednej chwili poświęcił dla mnie wszystko, co kochał i na co w życiu liczył.
I czyja to wina?
Siedzę i płaczę. Dłonie mi drżą, broda mi drży i serce. I wszystko mnie boli - plecy, barki, kolana, potłuczone biodra, zdarte łokcie.
Boli, ale specjalnie wbijam palce w te miejsca, żeby bolało bardziej, bo wtedy fizyczny ból zagłusza inny, ten w środku.
Szoruję się ostrą gąbką po raz dwudziesty i ciągle czuję się brudna. Zapaskudzona, śmierdząca, utytłana w gównie. I zastanawiam się, czy to kiedyś minie? Czy da się zmyć poczucie winy, obrzydzenia i wstydu?
Robert znowu puka. Chciałabym zawołać, że jeszcze chwila, że pięć minut, ale nie mogę. Nie mam na to siły.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie będę w stanie chować się w łazience w nieskończoność. Kiedyś trzeba będzie wyjść, wyrzygać kolejny posiłek i stawić czoła temu, co nieuniknione.
Może po raz kolejny w życiu usłyszeć, że jestem pechowa jak piątek trzynastego, w który równo osiemnaście lat temu przyszłam na świat.
Jeżeli tak ma wyglądać dorosłość, to ja jej nie chcę. I nie chcę już żadnych niespodzianek na urodziny.
I nie chcę wcale kolejnych urodzin.
Chcę umrzeć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top