13. Piątek, 5 grudnia
W szkole coraz częściej siedziałam w ławce z Krzysiem Szymańskim. Krzyś traktował mnie jak darmową, podręczną mieszankę Wikipedii, ściągi.pl i portalu „dajspisać". Był jedną z nielicznych, znanych mi osób, które totalnie nie przejmowały się tym, co kto o nich mówi i ostentacyjnie manifestował zakrojony na szeroką skalę „mamtowdupizm" i „mitozwisizm".
Przyszło mi też do głowy, że nazywanie "Krzysiem" wysokiego na dwa metry chłopa, który i tak już powtarzał rok, było, delikatnie mówiąc, nieporozumieniem. Każdy jego energiczny krok był jak małe trzęsienie ziemi, obrót, jak tsunami, a niesamowicie niski, męski głos wprowadzał w wibrato nie tylko pipetki, szalki Petriego i szklane menzurki, ale również przyczyniał się do niekontrolowanego drżenia nóg babeczki od chemii. I to było w sumie jedyne logiczne wyjaśnienie jego świetnych ocen z tegoż przedmiotu.
Krzysztof nie przywiązywał większej wagi do ubioru. Akceptował wszystko - począwszy od dresów, eleganckich koszul na babcinych sweterkach z wełenki skończywszy. Jedynymi jego wymogami były: kolor - zawsze i bez wyjątku czarny, oraz marka - im droższa, tym lepiej.
Na lekcjach przeważnie zachowywał się tak, jakby nasza rzeczywistość była zupełnie inna od jego własnej. Bujał się na swoim krzesełku, poruszając w rytm melodii płynących ze słuchawek, które wydawały się być na stałe wszczepione w jego uszy.
Krzyś sprawiał kiedyś tak wiele problemów wychowawczych, że pozorne jego wyciszenie, traktowane było przez nauczycieli jak dar niebios i nikomu z nich nie przyszło nigdy do głowy, żeby mu kazać owe słuchawki odłożyć. Na pozór zwykłe żądanie dotyczące wyłączenia muzyki mogło okazać się bowiem tajnym zaklęciem budzącym uśpioną i pokorną dotąd bestię. Przecież zupełnie bezsensownym było wypuszczanie Krakena z wygodnej i luksusowej klatki, którą tak dobrze znał i lubił. Jedna zasada sprawdzała się więc zawsze - szczęśliwy Krzyś to szczęśliwy nauczyciel.
Wydawało mi się, że Krzyś dogadywał się z Karoliną i tylko z nią. Był wycofany, wyobcowany i z tego co zauważyłam, Karolina była jedyną osobą do której się w ogóle odzywał. Schemat był jednak taki, że za każdym razem, kiedy spiął się z nią, przynosił swoje zwłoki do mojej ławki, rozsiadał się jak panisko i przeszkadzał mi do końca dnia.
I dzisiaj, ku mojemu nieszczęściu, było dokładnie tak samo.
***
Siedziałam już rozpakowana, kiedy wielka, czarna jak smoła, torba spadła z hukiem na moją ławkę, krzesło odsunęło się z impetem i z takim samym impetem opadł na nie Krzyś.
Nie pierwszy raz miałam z nim do czynienia, więc nie próbowałam się nawet odezwać. I tak by mnie nie usłyszał. Co prawda jego długie włosy maskowały zupełnie obecność słuchawek, ale ja, wprawny już Krzysiolog, mogłam z całą pewnością stwierdzić, że one gdzieś tam jednak były.
Po drugie wszelkie moje protesty i tak zawsze były ignorowane, zduszane w zarodku i traktowane jak popiskiwania małego szczeniaczka. Dokonało się - nie siedziałam dzisiaj sama.
Krzyś kiwnął w moją stronę głową w niemym powitaniu, bez większych ceregieli przysunął sobie mój zeszyt i zaczął bezczelnie spisywać zadanie domowe.
Odwróciłam się i popatrzyłam pytająco na Karolinę, ale ta wywróciła oczami, skrzywiła się brzydko i olewczo wzruszyła ramionami.
Krzyś odpisał, zamknął z hukiem mój zeszyt i oddał mi go łaskawie we władanie. Całą lekcję słuchał muzyki, bujał się na krzesełku, udawał, że robi notatki w swoim zeszyciku "do wszystkiego", odpowiadał bezbłędnie na wszelkie pytania nauczyciela i strzelał we mnie, specjalnie w tym celu wykonanymi, maleńkimi, papierowymi kuleczkami, które ułożył w równym rządku na ławce.
Pstryk! Jedna kuleczka odbiła się od mojej ręki. Pstryk! Druga kuleczka uderzyła mnie w nos. Pstryk! Kolejna kuleczka ugrzęzła gdzieś w moich włosach.
Nie wytrzymałam. Wycelowałam i z całej siły kopnęłam go w kostkę. Jęknął i chyba zrozumiał, bo jednym wprawnym ruchem zrzucił resztę kuleczek na podłogę.
Odwrócił się w moim kierunku, podparł łokciem głowę i do końca lekcji ani na chwilę nie spuścił mnie z oka. To było najdłuższe czterdzieści-pięć minut w moim życiu. Po dzwonku Krzyś wrzucił swój zeszyt do plecaka i przysunął się do mnie.
– Szyszka, idziemy na fajkę! – rozkazał lakonicznie.
– Krzysiu – Popatrzyłam na niego z dezaprobatą. – Przecież wiesz, że ja nie palę.
– Ale ja palę. – Ujął mnie pod ramię i prawie siłą poprowadził do wyjścia. – I potrzebuję kogoś do towarzystwa. Muszę się wygadać. I, żeby było jasne, masz tylko stać, kiwać głową i się nie wtrącać. Żadnych porad, wykładów, kazań, gdybań, współczucia, potępienia i oceny. Chcę, żeby po raz pierwszy w życiu ktoś zamknął w końcu paszczę i dał mi wyrzygać to, co mi siedzi na wątrobie.
– Dwadzieścia minut ci starczy? – wtrąciłam sceptycznie, brodząc w trampkach w głębokim śniegu. Sprawa chyba była poważna, bo nie umknęło mojej uwadze, że wyjął słuchawki z uszu. Prowadził mnie za szkołę, w krzaki, które służyły za pseudo-palarnię dla osób które albo nie skończyły jeszcze osiemnastu lat, albo nie posiadały pisemnej zgody obojga rodziców, wymaganej w przypadku chęci korzystania z palarni szkolnej.
– Starczy mi pięć – burknął niegrzecznie. – A jak sobie darujesz głupie pytania, to zamkniemy się nawet w trzech.
– Czy... Czy to mnie dotyczy? – zapytałam z wahaniem, wchodząc za nim za niewielki murek, otoczony szczelnie drobnymi gałązkami, które z powodu utraty liści i tak średnio ukrywały szukających azylu. Krzyś odwrócił się i popatrzył na mnie z politowaniem.
– Nie? Nie zawsze cały świat kręci się wokół ciebie, Szyszka. Niemniej jednak jesteś jedyną osobą w budzie, która mnie nie wkurwia. Jeszcze... – dodał od razu – I masz unikalną, bardzo ważną dla mnie w tej chwili, zaletę – rzucił, kiedy już zaczęłam się cieszyć swoją wyjątkowością. – Nikt z klasy z tobą nie gada, więc będę miał przynajmniej pewność, że NAWET jeżeli przyjdzie ci do głowy, żeby się wysypać z wszystkim, co ci teraz powiem, to i tak nikt nie będzie chciał cię słuchać.
– Ej! – oburzyłam się szczerze. – Ja się nie wysypuję!
– Miło z twojej strony. – Skinął głową na znak aprobaty. – Nie zmienia to jednak faktu, że wykazujesz ku temu mniejsze predyspozycje, niż cała reszta.
– Okej. – Przełknęłam z godnością tę gorzką pigułkę. Miał przecież słuszność, nie widziałam najmniejszego powodu, żeby zaprzeczać rzeczywistości. – To... o co chodzi?
– O kogo. – poprawił mnie.
– Dobrze, więc o kogo? – Nie dałam się zbić z pantałyku. – Mów! Przecież miałam się nie odzywać! To ty miałeś gadać! – Pospieszyłam go niecierpliwie.
– O Karolinę chodzi... między innymi. Albo nie, w sumie nie. Chodzi TYLKO o nią, tylko. – Prawie brutalnie potarł twarz otwartą dłonią, a potem przypomniał sobie inny powód, dla którego wyszliśmy ze szkoły.
Sięgnął po paczkę Marlboro i zapalniczkę. Włożył papierosa do ust, odpalił, machinalnie poczęstował mnie, ale przypomniał sobie, że przecież mówiłam mu, że nie palę więc potrząsnął głową i schował wszystko na powrót do kieszeni. Zaciągnął się głęboko, po czym zaczął wypuszczać dym powoli, równomiernie, jakby chciał uspokoić oddech i jednocześnie zyskać więcej czasu na odpowiedź.
– Słuchaj, bo... – zaczął w końcu, a ja oparłam się plecami o jakieś pokryte szronem drzewo. – Zrobiłem coś niezbyt dobrego... coś złego, tak jakby. I nie wiem teraz... nie wiem, jak to wszystko odkręcić – jąkał się, uciekając wzrokiem w przestrzeń gdzieś ponad moją głową.
– Jak to "zrobiłeś coś złego"? Karolinie? – zdziwiłam się. Krzyś jaki był, każdy widział, ale nie wydawało mi się, że byłby w stanie komukolwiek specjalnie wyrządzić krzywdę.
– Zrobiłem i nie zrobiłem, właśnie. - Zmarszczył brwi i znowu się zaciągnął. – Tak jakby zrobiłem. Mogłem zrobić, ale nie zrobiłem. Ale ona myśli, że zrobiłem. Trochę to skomplikowane – sapnął strapiony.
– Aha, czyli "tak jakby" zrobiłeś coś, czego nie zrobiłeś. Ty wiesz, że nie zrobiłeś, a ona wierzy, że zrobiłeś. I to coś byłoby złe, gdyby zostało zrobione, ale zrobione nie zostało, więc jest złe tylko teoretycznie? Aha, okej. Daj mi czas, próbuję to posklejać – dokończyłam z wahaniem, ale nie potrafiłam odmówić sobie paru puknięć palcem wskazującym we własne czoło.
– Wmówiłem Karo, że poszła ze mną do łóżka – wyrzucił z siebie jednym tchem.
– Ale nie poszła? – dopytałam na wszelki wypadek, zupełnie nie rozumiejąc w jaki sposób można komuś wmówić, że się z nim spało.
– Nie poszła. – Przytaknął skwapliwie.
– To po jaką cholerę utrzymujesz ją w przekonaniu, że poszła? – Nie wytrzymałam w końcu.
– Za karę, tak jakby – wymamrotał z papierosem w ustach. – Bo myślałem, ba, byłem przekonany, że coś do mnie czuje, a potem się okazało, że ona się o mnie założyła z koleżankami. – Roześmiał się, był to jednak nerwowy śmiech wariata. – ZAŁOŻYŁA! Z tymi idiotkami, czaisz? Że pstryknie palcami, ja się zakocham, a ona mnie zostawi. Powiedz mi, jak tak można? Jak można potraktować innego człowieka jak rzecz? Jak zabawkę? – cedził przez zaciśnięte zęby. – A już totalnie wkurwia mnie fakt, że miała rację i jej się udało!
Zaciągnął się znowu i przytrzymał dym w płucach nienaturalnie długo, jakby to miało w jakiś sposób stłumić jego zdenerwowanie. Dłonie mu drżały, a ja zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy widzę prawdziwe oblicze luźnego Krzysia.
– Najgorsze, w tej całej brazylijskiej telenoweli, jest to – kontynuował niestrudzenie – że ja wcześniej, przed tym jej zakładem, nic do niej nie czułem. Kompletnie nic! A ona przyszła i od tak, rozpierdoliła mój świat na atomy i wstawiła mi zderzacz hadronów w sam środek aorty. Bo miała taki kaprys! Żeby było zabawniej, o całej sprawie dowiedziałem się od Judyty, kiedy byliśmy razem na imprezie. Powiedziała mi, żebym sobie nie robił nadziei, bo Karolina tylko się mną bawi, o zakładzie, o tym, że wszyscy wiedzą. Byłem tak strasznie wściekły, tak rozgoryczony... więc upiłem ją do nieprzytomności, zabrałem do domu, do siebie i na drugi dzień pozwoliłem jej wierzyć, że się ze sobą przespaliśmy. Ot, cała historia. Mam nadzieję, że tym razem logiczna – dokończył krzywiąc się ironicznie i zamilkł.
Widziałam jak ciężko mu było wydusić z siebie to wyznanie, ale na szczęście, jakimś cudem, udało mi się uchwycić generalny sens wypowiedzi, z posklejanych równoważników zdań i urwanych myśli.
– Tylko po co to wszystko? – Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem.
– Bo tylko w taki sposób... mogłem poczuć się na chwilę... może nie lepiej, bo to byłoby za dużo powiedziane, ale po prostu mniej źle. Mniej oszukany i upokorzony – wyznał z kwaśnym uśmiechem.
– Krzysiu... – Zaczęłam, ale uciszył mnie gestem dłoni.
– Żadnych porad, pamiętasz? – Uśmiechnął się smutno. Skończył palić, rzucił niedopałek pod nogi i zgasił, wdeptując w śnieg. Skinęłam głową. – Musiałem o tym w końcu komuś powiedzieć, bo inaczej bym zwariował. Padło na ciebie. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
– Nie! No coś ty? – Potrząsnęłam głową. – Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że to jest nasza pierwsza rozmowa? – powiedziałam cicho.
– A ty zdajesz sobie sprawę z tego, że jak komuś powiesz, to będzie to twoja ostatnia rozmowa? – zażartował i przytulił mnie. Oddałam uścisk mocno i serdecznie.
– Wracajmy już. – Skrzyżowałam ręce na piersi i zgarbiłam się. Dopiero teraz poczułam przenikliwy chłód, jaki panował wokół. – Zimno mi.
Krzyś schylił się, zgarnął trochę śniegu i zaczął ugniatać w dłoniach.
- Ooo nie! - Roześmiałam się i zaczęłam uciekać. Trampki ślizgały się w śniegu i z trudem udawało mi się nie upaść. – Puść to! Nie wkładaj tego do buzi! Mama ci nie mówiła, żeby nie jeść żółtego śniegu?! – Rechotałam jak głupia, łapiąc równowagę.
W końcu nie tylko oberwałam śnieżką, ale przy okazji wylądowałam jeszcze w zaspie. Upadłam na kolana w rozjeżdżoną kołami samochodów, wilgotną breję. Krzyś pomógł mi wstać, podczas gdy ja ze śmiechem strząsnęłam śnieg ze spodni. Nie dość dokładnie, bo kiedy wpadliśmy spóźnieni na historię, Mati gwizdnął przeciągle, a na twarzy Judyty zagościł, tak dobrze mi znany, złośliwy uśmiech.
– Proszę, proszę! Ktoś tu miał STOSUNKOWO udaną przerwę – powiedziała powoli i tak wyraźnie, żeby ani jedna dwuznaczność, ani jedno słóweczko nie zaginęło w czeluściach chichotu i gąszczu innych komentarzy. – Już się zdążyłeś pocieszyć po Karolinie?
Zrobiło mi się głupio. Nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś może pomyśleć, że moje mokre kolana wzięły się od tego, że klęczałam w śniegu robiąc komuś... wiadomo co robiąc!
Kątem oka zauważyłam, jak Krzyś upewnia się, że Karolina patrzy w naszym kierunku, a potem, zanim zdążyłam zareagować, złapał mnie wpół, przechylił w tył i pocałował!
Trwało to dosłownie ułamek sekundy, ale Karolina w tym czasie zdążyła złapać plecak i wybiec z sali. Jak tylko zatrzasnęły się drzwi, Krzyś zostawił mnie na środku klasy kompletnie rozbitą i zdezorientowaną i wybiegł w ślad za nią.
Na miękkich nogach podeszłam do ławki i w zupełnej ciszy zajęłam swoje miejsce. Nikt, łącznie ze mną, nie odważył się głośniej odetchnąć, nie wspominając nawet o jakimkolwiek zabieraniu głosu.
Nauczyciel odchrząknął. Spojrzał w kierunku drzwi, znowu na dziennik i na drzwi.
– Chyba nie wrócą – powiedział cicho – ale nie wpiszę im nieobecności, niech mają. Niech się cieszą. Niech to między sobą załatwią. W końcu młodość też ma swoje prawa.
Młodość, a i owszem, miała swoje prawa. Ja za to miałam kompletny mętlik w głowie, mokre kolana, cały żołądek wypełniony oślizgłym, pełzającym wstydem i kolejnego wroga, który jeszcze parę dni temu miał zadatki na kogoś, do kogo mogłabym codziennie mówić "cześć".
Z zaskoczeniem odkryłam też, że można mieć głębokie wyrzuty sumienia z powodu pocałunku, którego się nie chciało i zdrady, która nie miała miejsca, w stosunku do faceta, z którym się nie było.
I wyć mi się chciało, bo wyszło na to, że mój piękny, pachnący wiosenną świeżością wagonik wykoleił się, zanim na dobre wyruszył ze stacji.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top