XIII juntos

Są tutaj. Wszystkie pięć. Znalazłam je. Udało mi się je namierzyć.

Mogę wreszcie odetchnąć z ulgą i mentalnie otrzeć pot z czoła. W ciemności nie jestem w stanie dokładnie przejść wzrokiem po ich twarzach, ale wychwytuję charakterystyczne cechy. Nie mam wątpliwości, że wszystko się zgadza.

Kolana uginają się pode mną i pozwalam sobie opaść na trawę. Cały dzień pospiesznej wędrówki daje się wreszcie odczuć, a nie zdążyłam zdecydować, co właściwie powiem, kiedy się spotkamy. Cokolwiek udało mi się wymyślić, w tym momencie wylatuje mi z głowy, a mnie przytłacza ilość nowych danych, jakie napływają do moich urojonych zmysłów.

Przez chwilę klęczę tylko na ziemi ze spuszczonym wzrokiem, świadoma zgromadzonych nad moją głową postaci, uprzejmie, jak mniemam, dających mi chwilę wytchnienia przed falą nieuniknionych pytań. Uzbrojona w informacje, które posiada, unoszę głowę i napotykam ich spojrzenia.

Blondynka jest najbliżej, najprawdopodobniej zerwała się na równe nogi, gdy rzuciłam się na ziemię. Królowa siedzi naprzeciwko mnie, wysyłając spokojne, acz stanowcze spojrzenie, z którym oczekuje, aż zacznę mówić. Dziecko siedzi na kocu, zaciekawione nowym przybyszem, więc pozostałe dwie muszą chować się w cieniu drzew, skąd nie jestem w stanie dokładnie stwierdzić, o czym mogą myśleć.

Odchrząkam głosem.

— Jestem. Jak widzicie. — Przesuwam ręką po splatanych na czubku głowy włosach. — Długo już tutaj czekacie?

Odpowiada mi tylko cisza, aż wreszcie siedząca naprzeciwko mnie na tronie kobieta postanawia przerwać milczenie lekkim śmiechem.

— Spokojnie, nie ma co panikować. Cieszymy się wszystkie, że wreszcie dotarłaś.

Cieszycie się. No jasne... Słabe światło księżyca i wszystko ogarniający mrok już dawno uniemożliwił mi robienie notatek, więc będę musiała polegać wyłącznie na swojej pamięci.

— W takim razie zaczynajmy. Trzeba wszystkich wprowadzić w szczegóły. Omówić podział ról. Przestrzec przed niebezpieczeństwami — zaczynam wymieniać z nerwowym tikiem dłoni, zbliżając się do sztucznie ustanowionego środka zgromadzenia. Wejście w rolę wykładowcy wchodzi mi niemal automatycznie. — Są plusy i minusy obecnej sytuacji i dobrze by było, gdybyśmy wszystkie były ich jak najlepiej świadome. Oprócz tego...

— Dobrze, a może zaczniesz od początku? — przetrwa mi głos z lewej. Silna, jak zwykłam roboczo ją nazywać, wysuwa się z cienia i teraz gdy oświetla ją promień księżyca, zauważam mocno wysunięte kości policzkowe i postawę założonych rąk, jaką prezentuje.

— Początek. No tak. — Ile bym teraz dała, by móc spojrzeć do swoich notatek... — Może rozpalimy ognisko? — proponuję w zamian.

— Dobry pomysł — przytakuje mi Królowa, po czym odchyla się lekko do tyłu, wołając: — Przygotuj, proszę, ognisko!

Szukam wzrokiem tego, do kogo kierowała swoje polecenie, aż wreszcie zza cienia wyłania się postać mężczyzny niosącego naręcze gałęzi. Będę musiała potem stanowczo wyperswadować zdobnosuknej kobiecie jakiekolwiek interakcje z tym narzędziem sztucznej inteligencji.

Kiedy płomienie spalanego drewna są już wystarczająco wysokie i jasne, kontynuuję swój wywód.

— A więc tak: są pewne sytuacje, systemy... — spoglądam na ich twarze, szukając przebłysków zrozumienia. — Weźmy sobie na przykład jakieś wydarzenie. Ze świata rzeczywistego. Możemy je podzielić na cześć zewnętrzną i wewnętrzną.

Nie ma szans, że to zrozumieją.

— Wpływy zewnętrzne to coś, co bardzo trudno analizować, gdyż zależą one od zbyt wielu czynników. Nie mniej ich systematyka jest równie ważna, bo pozwala poddać analizie wielopłaszczyznowe oddziaływanie psychofizyczne.

— Okej, okej... — blondynka w pewnym momencie przerywa mi, zrywając się na równe nogi. — Znowu jakieś wzięte z kosmosu wytłumaczenia — buntuje się, rozkładając przed siebie obie dłonie. — Pracujesz razem z Panem Studentem Medycyny? Super, ale oszczędź nam zbędnych opisów i przejdźmy do sedna sprawy.

— Może dałabyś jej wpierw dokończyć?

Z przeciwnej strony rozlega się głos należący do silnej. Jej sylwetka pozostaje w półmroku, więc mogę tylko przypuszczać, iż towarzyszy temu nonszalanckie oparcie o drzewo i zaciśnięta szczęka.

Kiwam głową.

— No tak, właśnie. Pytania będą na koniec.

Blondynka nie jest przekonana. Na szczęście jej charakter czyni ją bardziej mediatorem niż prowokatorem, więc postanawia dać mi jeszcze jedną szansę i siada na kocu.

Dobra, muszę nieco uprościć moje tłumaczenie. Od ogółu do szczegółu, pamiętaj...

— Jak zostało zainsynuowane, wytłumaczę tylko, że nie współpracuję z tym, kogo nazywacie Panem Studentem Medycyny — rzucam pod nosem, pospiesznie przerzucając kartki notatek. Wreszcie natrafiam na właściwą stronę. — Możecie się zastanawiać, która z was jest prawdziwa, ale żadna nie jest — mówię naprędce i wracam do wertowania zapisków. — Według najświeższych informacji mam teorię, że każda z nas jest odpowiedzialna za inny ośrodek reagowania na bodźce zewnętrzne, a oprócz tego...

Czuję czyjąś rękę na ramieniu.

— Usiądź sobie — Królowa przerywa mi, szepcąc do ucha i kiwając głową na przed chwilą przyniesione proste krzesło na miejsce tronu, którego dźwiga teraz do wnętrza namiotu pomarańczowy bot-mężczyzna. — Ja pójdę przebrać się na kolację i zarządzić odpowiednie przygotowania. Jak skończysz wszystko tłumaczyć, to daj mi znać.

Rozszerza usta w spokojnym uśmiechu i oddala się w stronę swojej siedziby.

Jej polecenia mnie irytują, bo choć nie ma zielonego pojęcia, co właściwie się dzieje, rządzi się, wprowadza nieporozumienia i niepotrzebnie komplikuje wszystko.

Waham się, czy ulec podarowanemu siedzeniu, więc po prostu stoję tam, gdzie wcześniej.

— A więc tak: rozpatrując pojedyncze zdarzenia ze świata zewnętrznego, potrzeba nam mierzyć się z różnego rodzaju sytuacjami. Moje badania zdają się potwierdzać, że nasz umysł niejako w y g e n e r o w a ł, poszczególne reakcje, a nawet całą gamę reakcji na myśli, rozważania, spotkania, rozmowy, wysiłki, emocje, relacje, marzenia, plany i inne temu podobne.

Nie podnosząc wzroku, przewracam kolejną kartkę.

— Sprawdzało się to na tyle dobrze, że z czasem zostało wprowadzone na większą skalę, a później zyskało nawet własną, niezależną tożsamość — unoszę brew w nadziei, że brzmię dostatecznie wymownie. — Oczywiście jest to tylko moja teoria, ponadto jedna z wielu. Możecie próbować tłumaczyć to sobie na różne sposoby, trzeba nam jednak pamiętać, że nie bez powodu jest nas tyle, ile jest, i w takiej właśnie postaci. — Wzruszam ramionami. — Wciąż jest wiele do zrozumienia i na pewno zamierzam się tym wkrótce zająć.

Po moich słowach zapada długa, głucha cisza. Element, który odróżnia tą urojoną rzeczywistość od prawdziwej. Brak nocnych dźwięków natury, dopiero po zwróceniu na nie uwagi, zdaje się wyraźnie przeszkadzać i budzić niepokój.

— Nie macie żadnych pytań? To dobrze, myślę, że wszystko ułoży się jeszcze w czasie i nauczymy się jakoś współpracować.

Próbuję zrozumieć, co mogą myśleć na ten temat. Przewidzieć ich następne kroki. Plany. One jednak siedzą cicho i nie potrafię rozpoznać, czy to sens moich słów zrobił na nich takie wrażenie, czy raczej nadal nie rozumieją sytuacji, w której zostały postawione.

— Jedno. Pytanie. — To Silna robi krok naprzód. — Czy masz jakiś pomysł, co robić dalej, aby się obudzić?

— Chciałabym móc odpowiedzieć 'tak', ale szczerze powiedziawszy, wątpię, że moje domysły na coś się przydadzą.

— A więc to wszystko na nic? Mamy siedzieć na tyłkach, czekając, aż mózg całkiem nam wyschnie?

— Nie sugeruję tego. Mówię tylko, że...

— Skąd w ogóle wiesz to wszystko? Skoro jesteśmy jedną i tą samą osobą, nie powinniśmy wszystkie posiadać tej wiedzy? — przerywa blondynka.

— Posiadanie jest w tym przypadku trochę inaczej zdefiniowane... Jesteśmy częścią zintegrowanego systemu, ale działamy niezależnie.

— Czyli ty jesteś zdolna do wyciągania wniosków, ale my już nie?

— Nie o tym mówię. Każda z was wyciąga własne wnioski, postrzegając świat na osobisty sposób, dodatkowo uwzględniając wasze szczególne umiejętności. Jeśli rozumiecie, o co mi chodzi...

Zapada cisza bez odpowiedzi. Nie sądziłam, że wspólna integracja będzie jakkolwiek prosta, jeśli będą jednak uparcie trwać przy tym, że nasze rozszczepienie jest niemożliwe, nie nam się stworzyć żadnego sensownego planu działania.

Mężczyzna w pomarańczowym garniturze pojawia się nagle za mną, oznajmując przygotowaną kolację i rozłożone namioty. Dziewczyny widocznie czekają na jakiś mój znak, bo nie ruszają się z miejsca.

Nie ufam mu, bo jest obcy. Jest zagrożeniem. Powinniśmy trzymać go na dystans, zamiast zdradzać mu jakiekolwiek informacje.

— Wrócimy jeszcze do kwestii podziału ról, którą chciałam poruszyć...

Chwytam z ziemi torbę i ruszam w stronę głównego namiotu, chcąc odnaleźć Królową. Chociaż jej przekonanie o wyższości i pewność siebie chwilami wytrąca mnie z równowagi, jakimś sposobem udało jej się podporządkować sobie wszczepioną nam sztuczną inteligencję, a ja chciałabym dowiedzieć się, jak to zrobiła.

Kątem oka dostrzegam jeszcze poruszenie za moimi plecami.

***

Czekaj!

Pan Student Medycyny zatrzymuje się na dzwięk wołania i odwraca w moją stronę. Nagle mam pustkę w głowie, a wszystko, o co chciałam zapytać, ulatuje gdzieś w powietrze, znikając pośród ciemności nocnego nieba.

— O co chodzi? — przerywa ciszę, gdy długo się nie odzywam.

— Chciałam porozmawiać. Zapytać — brak reakcji na jego twarzy zastępuje lekkie zmarszczenie brwi. — Co się tutaj dzieje? Nie wierzę, że nic o tym nie wiesz.

Przerywa kontakt wzrokowy i odchodzi w stronę drzew, a kiedy już myślę, że całkiem mnie zignorował, wraca z naręczem gałęzi, które wrzuca do ognia.

— Co jeszcze chcesz wiedzieć?

— Wszystko. Znaczy, ile z tego było twoją zasługą. — Robię krok do przodu w jego kierunku. — Proszę, powiedz mi, co mam zrobić, aby zakończyć ten sen.

Przed chwilę milczy.

— Nie wiem.

Krzyżuję ręce na piersiach.

— Naprawdę nie wiem. Na tym właśnie polega istota eksperymentu. Żadna procedura szczególnego postępowania nie została zaprogramowana, zbieram informacje, które w czasie bieżącym są wysyłane na dysk, następnie przetwarzane przez mój komputer zdalny oraz jednocześnie przez zespół Shedd, wyniki interpretowane i dopiero na ich podstawie opracowywany jest plan działania. Uprzedzając twoje pytanie, nie mamy jeszcze nic szczególnego.

Przełykam nerwowo ślinę. Myśl, że grupa naukowców dogłębnie analizuje każdy skrawek mojego umysłu, napawa mnie nie lada przerażeniem.

— Ale mówiłeś, że to ode mnie wszystko zależy. Że moja silna wola ma mnie wybudzić.

— Takie było założenie. Akceptowana jest także wersja alternatywna.

— Czyli? 

— Wpływy zewnętrzne.

Utrzymuje kontakt wzrokowy bez mrugnięcia okiem.

— A co z tymi dziewczynami? Czy to pierwsze oznaki ,,wpływów zewnętrznych"? — robię cudzysłów palcami.

— Nic mi o tym nie wiadomo.

Ale ta tajemnicza dziewczyna zdawała się wiedzieć. Była bardzo pewna siebie w tym, co mówiła. I chociaż momentami brzmiała irracjonalnie, to jednak przynosiła wyjaśnienie, które w świecie tej całej iluzji było niczym jasno tląca się świeca.

To jej muszę zadać swoje pytania. Nie mówiąc już ani słowa, oddalam się w stronę namiotów.

Grupa wysokich konstrukcji budzi podziw, mniej niezrozumienie - ot, kolejna kropelka w morzu niewyjaśnionych, pojawiających się rzeczy. Obok znajomego namiotu, najwyraźniej należącego do Królowej, stoi drugi, mniejszy, lecz szerszy, wejście pozostaje odsłonięte, gdzie widać resztę dziewczyn zgromadzonych przy długim stole.

Kawałek dalej w cieniu postawione zostały obiecane, mniejsze namioty. Kto to zrobił? Pan Student Medycyny? Dlaczego posłusznie słuchał kobiety w koronie? Czy to ona była ,,zewnętrznym wpływem"? Kolejnym sposobem na kontrolowanie sennej rzeczywistości?

— Anastazja! — to Mała Lidia zauważa moje wahanie przed wejściem i zwraca swoim wołaniem na mnie uwagę.

Chcąc, nie chcąc, teraz muszę już wejść do środka. Słysząc moje wymyślone imię, przez chwilę czuję się, jakbym odgrywała jakąś postać, nerwowym wzrokiem badam, czy aby nikt nie przejrzał mojego oszustwa. Jednakże jego znamię zdaje się pasować i nadaje mi jakieś małe poczucie odrębności w tym całym szaleństwie.

Zajmuję miejsce przy stole, obok ciemnowłosej kobiety z burzą gęstych loków, w nadziei, że podczas ogólnego zamieszania uda nam się zamienić parę słów. Mam kilka pytań, które chciałbym jej zadań.

Pozostałe dziewczyny wsłuchują się, bardziej lub mniej uważnie, w opowieść Małej Lidii o naszej wędrówce w to miejsce. Większości z nich rozbiegany wzrok nie świadczy o zainteresowaniu tematem, jedynie kobieta w koronie wpatruje się uważnie w postać dziewczynki.

Wygląda inaczej niż podczas spotkania. Misternie splecione włosy teraz w połowie opadają na ramiona, zwijając się lekko na końcach. Uroczysty strój zmieniła na prostą, acz długą do ziemi tunikę przyozdobioną złotą tasiemką oraz ciemno zielony płaszcz przewiązany w talii.

Kiedy zauważa, że się jej przyglądam, kątem oka przerzuca na mnie swoje spojrzenie. Wzruszam ramionami, odpowiadając na nieme pytanie.

— Myślę, że to dobra propozycja — odzywa się nagle, przerywając dziewczynce w połowie zdania. W chwili budującej napięcia ciszy, zyskuje atencję wszystkich zgromadzonych. — Powinnyśmy nadać sobie różne imiona, aby łatwiej nam było się nawzajem odróżniać i komunikować.

Marszczę brwi, ale rzeczywiście jest w tym jakiś sens.

— Ja mam na imię Lidia — oznajmia mała dziewczynka.

— Wszystkie mamy tak na imię — oponuje moja sąsiadka.

— Nieprawda, to jest Anastazja. — Mała Lidia wskazuje na mnie, podkreślając raz jeszcze moje małe kłamstwo.

— No tak, bo właśnie... — zaczynam.

— I dlatego potrzebujemy innych imion — przerywa mi Królowa. — Anastazja brzmi w porządku.

Następuje cisza, oczekująca na kolejnego chętnego, by określić swoją nową tożsamość. Nikt nie chce zacząć pierwszy, więc szturcham lekko dziewczynę w ciemnych lokach obok mnie, z zachęcającym uśmiechem.

— No jak tam chciałbyś się nazywać?

Zdaje się głęboko rozważać moje pytanie.

— To nie jest takie proste. Uważam, że dobór odpowiedniego imienia powinien iść w parze z osobowością i zestawem cech. Wiesz, większość polskich imion coś oznacza. W zasadzie, kiedyś nadawano ludziom imiona w nadziei, że w przyszłości rozwiną cechy, zawarte w tłumaczeniu ich imienia.

— I co, zazwyczaj działało?

— Nie mam pojęcia. Nie wiem, czy w ogóle ktoś kiedykolwiek robił takie badania. Ale jeśli tak, to no nie wiem... Siła woli?

— Inaczej kiedy to ty o tym decydujesz, niż twoi rodzice.

— Myślę, że chcąc, nie chcąc, postąpimy w ten sposób — królowa dołącza się do rozmowy. — Niech  więc będzie to nawet pierwsza rzecz, jaka przyjdzie wam do głowy.

— A nie może zostać Lidia? — cienki głosik zdaje się być na skraju rozpaczy.

— To nie będzie uczciwe.

— Spróbuj wymyśleć jakieś inne ładne imię — zachęcam ją. — Cokolwiek ci się spodoba.

Zastawia się przez chwilę.

— Już wiem!  unosi place do góry. — Może być Łucja?

— Hmn... Nie widzę przeszkód. — Ciemnowłosa nachyla się, by szepnąć mi do ucha: — Spodziewałam się jakiejś Barbie, albo coś w ten deseń...

Odpowiadam lekkim śmiechem.

— Albo Kopciuszka, czy Śpiącej Królewny — odszeptuję, nieświadoma, że reszta dziewczyn bacznie nam się przygląda.

— A ty, zastanowiłaś się już? — mówię, tym razem na głos, chcąc uratować niezręczną sytuację. — Jakim głębokim przesłaniem chcesz byśmy cię nazywali?

— Myślę, że zostanę przy zwykłym ,,María".

— Maryja? — zastawiam się, czy aby się nie przesłyszałam.

— Nie. M a r í a. Z akcentem na ,,i". — Widząc dalsze zmieszanie na mojej twarzy, zaraz dodaje: — To hiszpańskie imię.

Robię zdziwioną minę, ale nie podważam jej wyboru. Zamiast tego, omijając spojrzeniem królową, zerkam na wprost siebie. Nastolatka w dresowej bluzie siedzi cicho od początku rozmowy, unikając wszelkiego kontaktu wzrokowego. Nawet teraz ze spuszczoną głową bawi się paznokciami. Nie czuję się najlepiej z tym, że znowu muszę naruszyć jej strefę komfortu, ale jest tutaj z nami i musimy wiedzieć, jak życzy sobie, aby ją nazywać.

— Hej, a co u ciebie? Masz już jakiś pomysł? — staram się brzmieć jak najbardziej przyjaźnie i jednocześnie naturalnie.

— Wszystko mi jedno — odpowiada po nosem, nie przerywając rozpoczętej czynności, ani nie zaszczycając nas spojrzeniem. — Może być nawet najbrzydsze imię, jakie istnieje na świecie.

— Nie widzę mi, że aby istniało jakieś szczególnie brzydkie imię — zagaduję ciemnowłosą, po raz pierwszy myśląc o niej jako ,,María". — A przynajmniej obiektywnie patrząc, co nie?

— No cóż... — zastanawia się. — Zazwyczaj to te stare imiona uważane są za najbrzydsze — jeżeli oczywiście mamy na myśli polskie imiona — te, których prawie się już nie używa.

— Ach, czyli Kunegunda, Brunhilda, Bogusława i inne takie?

Kątem oka zauważam, że nastolatka lekko się wzdryga.

— Ale też i pewnie inne, brzmiące całkiem ładnie. O! Co powiesz na ,,Ignacja"? — proponuję.

— ,,Ignacja"? Takie imię w ogóle istnieje?

— Skoro nie istnieje to brzmi spoko. W zasadzie wszystko mi jedno — dziewczyna z naprzeciwka wzrusza ramionami.

— Niech będzie ,,Ignacja". Oryginalnie — uśmiecham się szeroko, próbując poprawić nowo ochrzczonej dziewczynie nastrój, jednak ta nawet nie zauważa moich starań.

Wzdycham, po czym zerkam na prawo.

— Jeszcze tylko ty...

— Nawet nie próbujcie mnie w to wciągać! — wysportowana kobieta, na którą natknęliśmy się w lesie, siedzi najdalej od nas, i kiedy zauważa, że próbuję ją zagadać, ostro oponuje.

— Przecież tutaj chodzi o to, aby było nam łatwiej.

— Mam na imię Lidia — cedzi, wciąż uparta.

Nie wiem, jak mogłabym ją przekonać. Mała Lidia i nieśmiała nastolatka, teraz Łucja i Ignacja, wydawały się bardziej uległe, podczas gdy ostatnia z nas od samego początku się buntowała. W akcie desperacji zerkam na postać Królowej, licząc, że tym razem ona coś dopowie.

W mig rozumie wysyłany sygnał.

— Anastazjo, Marío, Łucjo i Ignacjo, chciałabym abyście zwracały się do mnie Aurora. Tak wiem, dosyć osobliwe imię, ale, jak słusznie zostało zauważone, każde imię ma jakieś znaczenie. W najbliższym czasie pokażę wam dlaczego, zdecydowałam się akurat na to — uśmiecha się, ukazując rząd idealnie białych zębów. — A ty — zwraca się po raz pierwszy ostrym tonem do umięśnionej kobiety. — Nie utrudniaj, już i tak skomplikowanej sytuacji.

— To wy wszystko mieszacie. Ja już powiedziałam, że  mam na imię Lidia.

— Może być jakieś inne imię na ,,L", jeśli to jakoś pomoże... — proponuję.

Ona jednak tylko piorunuje mnie wzrokiem.

— Ja też zrezygnowałam z Lidii. Ale nie martw się, możesz sobie wybrać inne fajne imię! — Łucja próbuje być pomocna.

Jeżeli myślałam, że ją potraktuje łagodniej to się myliłam.

— Nie potrzebuję innego imienia niż swoje własne.

— Dobrze, skoro nie chcesz współpracować, to sama wybiorę ci imię. Niech będzie ,,Leona"— nawet nie udaje, że się zastanawia, zupełnie jakby przeczuwała taką okoliczność. — Pasuje? No to wspaniale. — Nie czeka na odpowiedź.

Atmosfera robi się gęsta, jednak w tym samym momencie do środka wchodzi PSM niosąc półmiski pełne aromatycznego jedzenia. Leona automatycznie wstaje i opuszcza namiot, nawet nie zerkając na zawartość talerzy.

Dziwnie się czuję na myśl, że miałbym jeść, jednak ślinka sama mi cienie przy unoszących się tutaj zapachach. Jaki sens ma spożywanie posiłków w śnie? Czy to w ogóle zadziała tak jak normalnie?

Królowa — Aurora — wydaje się jednak niewzruszona pojawiającymi się daniami, zupełnie jakby rzeczywiście nastała własnie pora kolacji. Zaczyna nakładać sobie jedzenie na wcześniej przygotowane talerze, jednocześnie zachęcając nas do tego samego i w ogóle nie przejmując się wyjściem Leony.

Dziewczyny patrzą po sobie i na mnie, czekając na jakiś znak, wkrótce jednak nie chcąc siedzieć i jedynie gapić się na jedzącą u szczytu stołu kobietę, sięgam po kawałek pieczywa i rozpoczynam powolne przeżuwanie.

Widząc moją niepewność z niewinną kromką w dłoni,  María niemalże wybucha śmiechem.

— Spokojnie, możesz normalnie jeść.

— Nie, nie o to chodzi. To po prostu dziwne, nie sądzisz?

— Nie bardziej niż to, że rozmawiamy ze sobą, ani to, że jesteśmy w środku lasu?

Chyba zaczynam rozumieć, co próbuje osiągnąć Królowa. Zachować spokój i normalność oraz wszelkie pozory codzienności.

Chwytam niewielkie ciasteczko z jednego z talerzy i wybiegam z namiotu w ciemności nocy.

***


Ledwo udaje mi się wypatrzyć jej oddalającą się sylwetkę, tak, że gdy ją doganiam jest już poza linią drzew. Nie zatrzymuje się, gdy poczynam ją nawoływać.

Wreszcie gdy niemalże z impetem w nią wpadam, gwałtownie odwraca się w moją stronę.

— Dlaczego za mną biegniesz?

Lekka zadyszka daje mi czas na zastanowienie.

— Mam dla ciebie ciasteczko. — Wyciągam przed siebie rękę z trzymanym wypiekiem.

— Nie chcę ciasteczka. 

— Jesteś zła za tą ,,Leonę"? Mogę porozmawiać z królową, znaczy z Aurorą i...

— Na miłość Boską, przestań! Nie widzisz, co się tutaj dzieje? Spotkania, kolacje, nowe imiona... 

— Co jest w tym złego?

Wyjmuje ciasteczko z mojej dłoni.

— Nie wolno nam zapominać, że naszym prawdziwym celem jest to, żeby się obudzić. Zamiast tego zapuszczacie korzenie w tym wyimaginowanym świecie. To nie pomoże.

Zastanawiam się nad jej słowami. 

— Nie wydaje mi się, żeby wspólne spędzenie czasu było aż tak szkodliwe...

— Dlatego własnie odchodzę. Bawcie się dobrze, ale ktoś musi szukać wyjścia, póki nie jest za późno. — Odrzuca trzymane ciasteczko daleko za siebie.

Zarkam w stronę, w którą zmierzała.

— Idziesz do zamku?

— Gdzieś trzeba zacząć.

Przygryzam wargę. Czuję, że nie powinnyśmy znowu się rozdzielać. Jeżeli rzeczywiście jesteśmy częsciami jednej i tej samej osoby, wszystkie razem powinnyśmy szukać wyjścia.

— Jest ciemno i prawie nic nie widać. Trudno będzie znaleźć drogę. Przeczekaj tę jedną noc i jutro z samego rana ruszymy wszystkie razem. Pogadam  z dziewczynami.

Ciemości nocy sprawiają, że nie dostrzegam wyrazu jej twarzy. Ale zdaje się, że instensywnie to rozważa.

— Ty naprawdę masz nadzieję, że wszystkie się zaprzyjaźnimy, co nie? — odpowiada wreszcie szyderczym głosem.

— Lepsze to, niż się kłocić. Poza tym, więcej osób — więcej rąk do szukania.

Przestępuje z nogi na nogę. 

— Okej, przekonałaś mnie. Poczekam, aż wzejdzie słonce. Ale ani chwili dłużej.

Uśmiecham się. 

— Czyli ,,Leona" może być? 

Nie łapie mojego dobrego humoru.

— Prawdopodobnie i tak będziecie mnie tak nazywać, więc co za różnica. — Odpina od pasa broń i siada pod najbliższym drzewem. —  Dobrej nocy.

— Zamierzasz nocować tutaj? W lesie? Pod tym drzewem?

Nie odpowiada.

— Na polanie są już przygotowane namioty. Jeśli chcesz...

—  Powiedz mi A n a s t a z j a — każdą głoskę mojego nowego imienia akcentuje wyraźnie. — Skoro jesteśmy wewnątrz snu, czy to, gdzie spędzimy noc ma jakieś znaczenie? Czy rzeczywiście może ci być bardziej albo mniej zimno, bardziej albo mniej wygodnie?

Przełykam ślinę. Jej słowa brzmią jak test, który odwlekałabym najdłużej jak się da. Jeżeli wrócę do dziewczyn, potwierdzę słowa Leony o ,,zapuszczaniu korzeni" i ,,taniej rozrywce". Z drugiej strony perspektywa spania pod drzewem, gdy parę metrów dalej czeka na mnie bezwzględnie ciepleszy i wygodniejszy namiot, wydaje się być marnotractwem. 

— Przesuniesz się? — podejmuję wreszcię decyzję, licząc na to, że nie będę jej żałować.

Jak się jednak potem okazuje, jest mi bardziej zimno i mniej wygodnie.

***

— Szybciej, szybciej! — Klaskam w dłonie, pośpieszając zaspane twarze wyłaniające się zza płacht namiotów. 

Zastawiam się, czy pierwsze promienie wschodzącego słońca zawsze dodawały mi tyle energii, czy raczej jestem wdzięczna, że moje eksperymentalne mocne siedzenie pod drzewem wreszcie dobiegło końca.

— Nie mamy czasu do stracenia! Czeka nas długa droga do zamku! — Przechadzam się tam i spowrotem wzdłuż rozstawionych namiotów, licząc na to, że mo głos dotrze do wszystkich.

— Anastazjo, pozwól na chwilkę — zza moich pleców dobiega ciche wołanie.

Odwracam się i widzę postać Aurory ubranej w coś, co zapewnie miało być formą stroju do spania, wygląda jednak tak elegancko, że jestem gotowa temu zaprzeczyć. Nie wygląda jakby dopiero co wstała, o czym świadczą conajmniej misternie uczesane włosy, które już o tej porze dnia zdobi wysadzana kamianiami szlachetnymi korona. Patrząc na nią zastanawiam się, czy aby rzeczywiście tak duże zaanagażowanie w tą senną iluzję nie może  być szkodliwe.

— Pan Student Medycyny zrobił wam kanapki na drogę. — Jej poważna mina na ułamek sekundy przyjmuje rozbawiony wyraz twarzy i posyła mi mrugnięcie okiem, jakby był to żart, który wspólnie razem dzielimy.

Odpowiadam niepewnym uśmiechem. Królowa zdaje się pogrywać ze mną, zupełnie jakby zdawała sobie sprawę, o co ją podejrzewam.  

— Musisz mu odemnie podziękować — odpowiadam i niechętnie przejmuję niewielki pakunek z jej dłoni. — On nie idzie z nami?

— Zostajemy tutaj nieco dłużej, aby zebrać rzeczy. Poza tym nie lubię pośpiechu.

— Więc nie dołączysz do nas? — pytam zdzwiona. 

— Tylko bym was opóźniała. Nie, podążajcie w stronę zamku, Leona na pewno doskonale zna drogę. Dołączę do was później.

Nie pozostawiając mi szansy na dalszą dyskuję oddala się prędko. Zaraz też słyszę nawoływanie małej Łucji, która mimo wczesnej pory również jest w dobrym humorze, na wieść o tym, że wracamy do jej ulubionego zamku. 

Reszta dziewczyn jest już gotowa do drogi, a nawet Leona zgodziła się poczekać. Jakby w transie rozdaję podarowane mi kanapki i rozpoczynam wędrówkę w kierunku wystającej zza czubków drzew budowli. Zaraz jednak zwalniam lekko, by zrównać się z wpatrzoną w niewielki notesik Maríą.

— Daj mi chwilę! — rzuca, nim zdążę odezwać się choćby słowem.

Czekam w milczeniu.

— Okej i teraz tutaj... Tak właśnie... To przenosimy, ale jeszcze to... O nie! Zupełnie o tym zapomniałam... I wszytko na marne... O! Wybacz — przypomina sobie o moim istnieniu. — Po prostu nie chciałam, by moje obserwacje wyleciały mi z głowy, zanim je zapiszę.

— Nic nie szkodzi — uspokajam ją. — Czy w swoim napiętym grafiku obserwacji znajdziesz dla mnie chwilkę? — pytam żartobliwym tonem.

Zastanawia się poważnie.

— Myślę, że tak. A o co chodzi?

— Chciałam tylko zapytać, co jeszcze wiesz na temat naszej obecnej sytuacji. Tak się składa, że mam kilka przemyśleń na ten temat, a ty zdajesz się mieć o tym jakieś pojęcie. — Albo przynajmniej tak twierdzisz — dodaję już w myślach.

— Pięć minut, dobrze? Idź na przód, zaraz do ciebie dołaczę.

— Dzięki.

*******************************************************

Dołączenie do mnie zajmuje Maríi kilka długich godzin wędrówki. Leona nie pozwala robić postojów, a żadnej z nas nie uśmiecha się iść przez las bez jej przewodnictwa. Parę razy biorę Łucję na barana, podczas gdy ona zabawia mnie słownymi grami i wymyślonymi historyjkami.

Chociaż jesteśmy po drugiej stronie zamku niż gdy zbliżaliśmy się do niego po raz pierwszy, różnorodność roślinności wciąż daje o sobie znać w tej części wyspy. Cieszenie nią oczu podnosi mnie na duchu, ale jednocześnie sprawia, że jeszcze bardziej zaczynam się zastanawiać, czy to nie nasza uległość tworzy te wszystkie niezwykłości.

Kiedy wreszcie ciemnowłosa dziewczyna zrównuje się ze mną, dzielę się z nią swoimi podejrzeniami.

— Myślisz, że może nie powinnyśmy zbytno słuchać tej całej Aurory?

— Hola, hola, czy ty własnie namawiasz mnie do buntu? — pyta pół żartem, pół serio.

— NIe, po prostu zadziwia mnie to, co ona robi. Oraz zastawiam się, czy nie jest to przeciwne naszym próbom wybudzenia się.

Zamyśla się na chwilę.

— Niech zgadnę... Rozmawiałaś z...Leoną? — przypomnienie nadanego kobiecie imienia zajmuje się sekundę.

— Nie — oburzam się. — Znaczy właściwie tak.

— Nie martw się, ta dwójka zawsze będzie miała przeciwne poglądy, o cokolwiek nie zapytasz.

Marszczę brwi.

— Ale co z kwestią tej całej rzeczywistości i tych wszystkich aktywności, które proponuje nam królowa? — ostatnie słowo wymawiam z lekkim naciskiem.

— Nic nowego. — Zakłada za ucho kosmyk włosów wysuniętych z koka na czubku głowy. — Jeśli koniecznie chcesz poznać moje zdanie — nie ma żadnego znaczenia, co właściwie będziemy robić.

— A co z tym całym eksperymentem? Siła woli, śpiączka i tak dalej?

Wzrusza ramionami.

— Nie wydaje mi się, aby samą siłą woli można było czegoś takiego dokonać. Nie zrozum mnie le, nauka potwierdza przypadki, gdy brak woli życia przesądzał o śmierci, w tym jednak przypadku nie możemy zrobić nic poza cierpliwym czekaniem, aż ktoś tam ,,na górze" nas odłaczy.

Jej słowa oderzają we mnie jak błyskawica, powodując, że wpierw się wstrząsam, a potem przystaję jakby sparaliżowana.

— A więc możemy być tutaj uwięzione do końca życia? — ściszam głos, nie chcąc siać niepotrzebnej paniki.

— W najgorszym wypadku kilkanaście miesięcy. Potem już tylko podtrzymywane będą funkcje życiowe.

Próbuję panować na przyspieszonym oddechem, jednocześnie dziwiąc się spokoju z jakim María wypowiada te słowa. Zupełnie jakby pogodziła się albo w ogóle nie przejmowała ją perspektywa śmierci.

Nagle zza nas zaczyna rozlegać się głośne tętnienie kopyt, którego głośność wzrasta z każdą sekundą. Cała nasza kolumna zatrzymuje się, odsuwając się bok, chcąc zrobić przejście dla zbliżających się jeźdźców.

Zza leśnego horyzontu wyłania się prosta sylwetka galopującej na karym koniu Aurory. Mimo kolejnej długiej i bogatej kreacji całkiem dobrze trzyma się w męskim siodle, zupełnie jakby nie uważała, że to w jakikolwiek sposób mogłoby uwłaczać jej królewskiej godności. Tren jej sukni leży rozłożony na tyle konia, a ona sama nie nosi na sobie żadnych oznak zmęczenia, kiedy przechodzi do stepu, zbliżając się do nas.

Kilka metrów za nią, w równym tempie na gniadym wierzchowcu, jedzie nie kto inny jak sam PSM. Coś w widoku mężczyzny w pomarańczowym garniturze sprawia, że mam ochotę wybuchnąć śmiechem, jednak uda mi się powstrzymać.

— Nie sądziłam, że zdążycie zajść tak daleko. — Głos samozwańczej królowej dochodzi sponad mojej głowy, więc muszę zadrzeć ją wysoko, jednocześnie chroniąc oczy przed oślepiającym światłem słońca zza jej pleców.

— Nie wiedziałam, że mamy konie — odbijam pałeczkę.

Aurora w odpowiedzi posyła mi tylko wyćwiczony uśmiech.

— Do zamku zostało tylko parę ostanich kilometrów — podnosi głos, który odbija się echem po lesie, tak jakby chciała być wyraźniej usłyszaną, mimo, że wszystkie stoimy nieopodal. — Będziemy was eskortować — ja na przodzie, a Pan Student Medycyny na tyłach.

Niemalże parskam śmiechem.

— Nie potrzebujemy eskorty. — Głos Leony przecina powietrze, a jej morderczy wzrok piorunuje nas wszystkie, gdy odwracamy się w jej kierunku.

— María zapomniała wspomnieć wam o jednej istotnej kwestii. — Kobieta w złotej koronie zupełnie ignoruje jej słowa. — Nie jesteśmy same na tej wyspie. W zamku będzie na nas czekać ktoś jeszcze.

Dziewczyna w ciemnych lokach robi kilka kroków na przód, zaciskając dłonie w pięści.

— To tylko teoria — zaprzecza ostro.

— Nie, to prawda. — Wyraz twarzy Aurory podkreśla powagę sytuacji. Mierzy nas spokojnym spojrzeniem,  jednocześnie dając wrażenie, że oto ona naprawdę wszystko kontroluje.

Nie wygląda, jakby chciała nas oszukać. Dlaczego więc mówi nam o tym dopiero teraz i skąd  o tym wie? Świadomość, że z informacjami zawsze jestem krok do tyłu za Królową, Maríą, a nawet Leoną, ponownie mnie przytłacza.

— Kto będzie na nas czekał? — Kładę ręce na biodrach i posyłam znaczące spojrzenie trójce kobiet. 

— Ktoś, kto będzie udawał, że jest jednym z nas, jednak w rzeczywistości stanowi poważne niebezpieczeństwo — opowiada mi Aurora.

— Znowu brak konkretów... — wyrzucam ręce przed siebie. — Czy możemy w końcu, bez dramatyzowania, wyjaścić sobie co wiemy, a czego nie? 

— Ja nie żartuję — strofuje mnie kobieta na koniu.

María podchodzi do mnie, wyciągając z tylnej kieszeni czarnych spodni kawałek papieru. 

— Mam podejrzenia, że rzeczywiście nie spotkaliśmy jeszcze jednej z nas, ale nie mówiłam o tym, skoro nie było to pewnie. Uznałam, że równie dobrze możemy poczekać, aż coś samo się wyjaśni albo spotkamy kogoś — próbuje się wytłumaczyć, kątem oka zerkając na zawartość karteczki. — Poza tym nic nam nie grozi. — Odwraca się w stronę Aurory. — Ocenimy to, kiedy będziemy posiadać już jakikolwiek materiał dowodowy.

Kobieta w pięknej sukni nie wydaje się w żaden sposób zmieszana jej słowami, zupłenie jakby ostatnia wymiana zdań nie miała miejsca.

— Powinnyśmy ruszać dalej, żeby dotrzeć przed zmrokiem. Postaram się narzucić rozsądne tempo. — Spina konia, po czym oddala się na początek naszej kolumny. 

Dopiero teraz zauważam, że Leona wymknęła się, podczas naszej rozmowy i teraz widać tylko tył jej pleców na linii leśnego horyzontu. Aurora przechodząc do szybkiego kłusu zaraz ją wyprzedza, dając tym świadectwo, że nasze protesty ani trochę jej nie obchodzą. 

Nie chcę się kłocić, wiec chwytam wyciągniętą rękę Łucji i ruszamy dalej leśną ścieżką. Zastanawiam się, czy kiedyś wszystkie tajemnice owej rzeczywistości wreszcie się wyjaśnią i atmosfera między nami przestanie być tak napięta. Skoro to tylko sen, i w dodatku świadomy, czy nie powinnyśmy wyluzować i spróbować znaleźć w tym wszystkim trochę pozytywów? Może to dziwne, jednak dla mnie obecność tych dziewczyn wydaje się być bardziej wyjątkowa niż niepokojąca. Jeżeli już kogoś miałybyśmy się obawiać to Pana Studenta Medycyny.

Kiedy moje myśli wędrują do mężczyzny, zaraz zaczynam czuć na sobie jego spojrzenie. Ostrożnie odwracam się, by zerknąć na postać pomarańczowego jeźdźca, jednak jego wzrok jest jakby zamglony i nieobecny, jak to już czasami mu się zdarzało. 

Ostatnie godziny wędrówki mijają nam w idealnej ciszy, nawet Łucja nie odzywa się do mnie ani słowem, zupełnie jakby melancholijny nastrój udzielił się i jej. Powoli też odczuwam coraz większe zmęczenie całodziennym chodzeniem i pewnie  reszta dzuewczyn również marzy, by potężna konstrukcja wyłoniła się zza najbliższego drzewa.

Wreszcie jednak dochodzimy do znajomego wziesienia, które, jako że nadchodzmy z przeciwnej strony, musimy wpierw obejść dookoła, bo jak się okazuje tylko jedna ścieżka prowadzi na jego szczyt. Ostatkami sił wspinam się po stromym i piaszczystym podejściu, z każdą chwilą marząc tylko o tym, by zrzucić Pana Studenta Medycyny z konia i samemu wjechać na szczyt, mimo, że nigdy wcześniej nie dosiadałam tego gatunku zwierzęcia.

Szum potoku staje się coraz głośniejszy, a wraz z nim   i teren bardziej miłosierny dla naszych nóg, by ostatecznie otworzyć przed nami widok na mocarną budowlę tak samo zapierającą dech w piersiach, jak za pierwszym razem, po drugiej stronie mostu. Aurora stoi na jego skraju wyraźnie oczekując na nas,  a czarny wierzchowiec, który dotąd służył jej do podróżowania, teraz pasie się kawałek dalej.

Dopiero po chwili zauważam coś niepokojącego. Ciemny kształt majaczący niewyraźnie u wrót zamku,  po drugiej stronie rzeki, jakby niewyraźna czarna plama pochłaniająca światło dookoła siebie. Jakieś mrożące uczucie rozchodzi się w moich żyłach i dopiero po chwili jestem w stanie odwrócić wzrok i spojrzeć na kobietę w ciemnozielonej sukni.

Jej spojrzenie nie wyraża jednak dumy z udowodnienia własnej przepowiedni, czy myśli pełnych wyższości, zamiast tego płynie z niego coś na kształt zmartwienia i chyba troski. To sprawia, że zaczynam niepokoić się jeszcze bardziej, chociaż właściwie wciąż nie wiem czego.

Odwracam się, by upewnić, że reszta dziewczyn dotarła już na szczyt. Kiedy zauważają owe tajemnicze zjawisko czekające na nas przed zamkiem, nie wydają się być przestraszone.

Leona marszczy brwi, ale nic nie mówi, María wydaje się być podekscytowana nowym odkryciem, a Łucja nawet nie zauważa przedmiotu naszych rozważań. Zamiast tego zachwyca się zamkiem, pragnąc opowiedzieć mi jeszcze jedną historię o księżniczkach i książętach.

Ignacja dołącza do nas chwilę później, ledwo oddychając ze zmęczenia, a zaraz za nią PMS na koniu.

— Leono, może pójdziesz pierwsza? — proponuje Aurora, miękkim głosem zwracając się do kobiety z długiej kitce i wojskowych spodniach.

— Nie jestem twoim ochroniarzem — odpowiada brunetka bez zastanowienia. — To tylko odrobina bałaganu, nie ma się czego obawiać, Wasza Wysokość — dodaje niemalże szyderczym głosem.

— Ja pójdę pierwsza — wtrącam się, zanim dojdzie do większej kłótni. — Może nie będzie aż tak źle — próbuje nadać mojej wypowiedzi rozbawiony ton.

Nikt nie oponuje wobec mojej propozycji, więc z całym optymizmem, na jaki jestem w stanie się zdobyć, ruszam po kamiennym moście na drugi koniec. Chwilę później do moich kroków dołączają kolejne. Strach powoli ustępuje miejsca ekscytacji. Cokolwiek czeka nas przed zamkiem, może wreszcie wyjaśni trochę całą tę sytuację. Jeżeli sama Aurora, zawsze tak bardzo pewna siebie, zdaje się drżeć przed powoli kształtującą się na moich oczach sylwetką w czarnej szacie, to może być to jakiś brakujący element układanki.

Tak sobie wmawiam, z każdym kolejnym krokiem lekko przyspieszając. Kiedy od tajemniczej postaci dzieli mnie już tylko kilka metrów, spod kaptura, zasłaniającego jej całą głowę rozlega się mrożący krew w żyłach głos:

— Wreszcie się spotykamy. Czekałam na was.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top