X home

Moje uszy wypełnia jedynie szum przepływającej pode mną wody i stukot obcasów o kamienny most. Z każdym kolejnym krokiem czuję, jakbym zagłębiała się w głąb jakiejś tajemniczej bańki, która chroni tę część wyspy przez wszystkim, co pochodzi z zewnątrz. Jeżeli cokolwiek wcześniej jeszcze tutaj żyło, teraz zamiera, jakby w oczekiwaniu albo jakby przestrzeń na szczycie góry była osobnym, odizolowanym światem. 

Stawiam pewne kroki, nieustannie wypatrując, co znajduje się na końcu mostu. Lekkie powiewy wiatru trącają kosmyki moich włosów, przynosząc zapach świeżości i życia, które przecież powinny być obce w tak opuszczonym miejscu. Rześkie powietrze prowadzi mnie jednak przez całą drogę, aż po mury zamku. 

Staję przed ogromnymi wrotami wykonanymi z dębowego drewna, na których wyrzeźbione są nieznane przeze mnie i niemożliwe do rozpoznania znaki, nadające miejscu jeszcze więcej tajemniczości. Wodzę palcem po wypukłych rzeźbieniach i kształtach, próbując ułożyć z nich jakiś wzór. Są jednak tak osobliwe, że nie jestem w stanie wymyślić, co mogłyby oznaczać. Mój wzrok przyciąga mosiężna klamka, zakręcona na końcach i przyozdobiona kwiatowymi ornamentami. Pewnie chwytam za nią i naciskam, by przekonać się, że, na moje szczęście, drzwi są otwarte. 

Są jednak tak ciężkie, że potrzebuję dwóch rąk, by popchnąć je na tyle, bym zdołała przecisnąć się przez szparę między nimi. Zaraz potem zatrzaskują się ponownie, z głębokim dźwiękiem, przeszywającym na chwilę okolicę i niknącym zaraz w otwartej przestrzeni, która rozpościera się przede mną. 

Przed moimi oczyma rozciąga się widok na dziedziniec, porośnięty miejscami gęstą trawą, z którego rozgałęzia się wiele dróg, prowadzących w różne kierunki. Brama, przez którą przeszłam, okazuje się przejściem w kamiennym murze, otaczającym serce budowli i strzegącym jej, przed ewentualnymi najeźdźcami. Tylko kto chciałby najeżdżać zamek ukryty pośrodku opuszczonej wyspy? 

Cisza utrzymująca się w powietrzu wprawia w drganie jakąś część mojej świadomości, a moje ciało pokrywa gęsia skórka. To miejsce zdaje się być martwe albo uśpione, cierpliwie oczekując na coś. Rozglądam się dookoła szukając śladów, jakie czas mógłby odcisnąć na pozostawionym samym sobie tak wielkim terenie, ale wszystko dookoła zdaje się być zadbane. Zupełnie jakby właściciel oczekiwał w środku na zbłądzonych przybyszów, każdego dnia przygotowując zamek na ich ewentualne przybycie. 

Przełykam ślinę i ruszam ścieżką prowadzącą ku korytarzom krużganek, otaczających główne wejście pośrodku miejsca, którego granice zacierają się z otaczającą go zielenią. Przez chwilę zastanawiam się, co wolałbym bardziej. Aby ktoś rzeczywistości oczekiwał mnie w środku, czy aby wnętrze okazało się kolejnym tajemniczym, wypełnionym samotnością miejscem. 

Nim otworzę drzwi, rozglądam się jeszcze raz dokoła, jakby czekając na jakiś znak. Na kogoś, kto pokiwał by mi głową lub stanowczo odradził wychodzenia do środka. Na ułamek sekundy czuję w sercu żałość, że rozdzieliłam się z Panem Studentem Medycyny, którego obecność byłaby mniejszą niewiadomą niż to miejsce i wszystko, co może znajdować się w środku. Potrząsam jednak głową, by usunąć z niej tą nieprzyjemną myśl i przypominam sobie, dlaczego tutaj jestem. 

W momencie, gdy zagłębiam się w ciemną głębię zamku, uderza we mnie znajome uczucie. Zupełnie jakbym już kiedyś tu była. Może to jakiś zabytkowy zamek na wyspie, którego zdjęcia kiedyś widziałam, a może słona woda i panujące tutaj upały czynią mój mózg niezdolnym do poprawnego rozpoznawania wspomnień. Niemniej, kiedy tylko moje oczy przyzwyczają się do półmroku oświetlonego blaskiem kilku zawieszonych na ścianach świec, niemal zachłystuję się powietrzem. 

To miejsce jest niesamowicie piękne. Mroczne i nie z tej epoki, a mimo tego czuję jakby mnie wzywało. Słyszę jego cichy szept odbijający się od pokrytymi arrasami ścian, ogarniający mnie i wędrujący dalej w górę spiralnych schodów na końcu korytarza. Stare mury witają mnie powiewem zimna i specyficznym rodzajem powietrza noszącego w sobie bogatą historię. Zastygam nieruchomo nie chcąc najmniejszym ruchem przerwać ciszy, która teraz wydaje się być nie tyle przerażająca, co tworzy pewne wrażenie świętości, którego nie należy zakłócać. 

Stoję tak przez kilka minut, a może i godzin tylko podziwiając wzorzyste dywany pokrywające schody, rzeźbione kolumny podtrzymujące ciężki strop i za wszelką cenę starając się unikać patrzenia w kierunku bocznych korytarzy, której błyszczą jedynie niewielkim świetlikiem tonącym w ukrytych tam zupełnych ciemnościach. Wreszcie postanawiam  ruszyć przed siebie. Przez chwilę rozważam zdjęcie butów, co by bezszelestnie poruszać się po zamku, zaraz jednak uświadamiam sobie jak bardzo bezsensowny to pomysł. Jeżeli ktoś tutaj jest, lepiej żebym spotkała go wcześniej niż później. 

Odpierając niewygodne myśli, dochodzące gdzieś z wewnątrz, próbujące mnie przekonać, bym porzuciła wszelką nadzieję, że kogoś tutaj spotkam, rozpoczynam wędrówkę po drewnianych, skrzypiących stopniach. Prawą ręką gładzę rzeźbiona poręcz, na której, ku mojemu zdziwieniu, nie pozostaje żaden ślad kurzu. Unoszę głowę do góry, napotykając widok ogromnego, zapierającego dech w piersiach, żyrandolu na którym zawieszone woskowe świece, roztaczają nikłe światło tlących się płomieni. 

Nie wyglądają na wypalone, przeciwnie, zupełnie jakby ktoś przed chwilą je zapalił.
Na drugim piętrze nie jest już tak ciemno, bowiem dodatkowym źródłem światła są wysokie okna pokrywające tylne ściany i wychodzące na dziedziniec. Po drugiej stronie wielkie szklane drzwi kryją przejście na pewnego rodzaju wewnętrzny balkon, z którego rozpościera się widok na ogromną skalę poniżej. 

Decyduję się skręcić w jeden z bocznych korytarzy, podążając ścieżką wyznaczoną przez wyściełające podłogę ciemnoczerwone dywany, które wygłuszają dźwięk moich kroków. Mijam po obu stronach drzwi, prowadzące za pewnie do różnych komnat, nie jestem jednak wystarczająco odważna, by spróbować którekolwiek z nich otworzyć. Przy ścianach stoją wysokie donice pełne różnej, bogatej roślinność, która nadaje temu miejscu bardziej niż obraz średniowiecznej budowli, poczucie domu. 

Rzucam też wzrok na obrazy zawieszone w różnych miejscach, nie przedstawiające niczego, co mogłabym rozpoznać. Każde dzieło to kalejdoskop barw, które w jednej chwili wydają się tworzyć jeden wielki bałagan na płótnie, by zaraz potem przynieść wrażenie, że wspólnie komponują melodię farby i pociągnięć pędzla uporczywie starających się opowiedzieć jakąś historię. 

Najdziwniejszy jest fakt, że z każdym kolejnym krokiem, z którym zagłębiam się w mury zamku, moje obawy się zmniejszają. I chociaż jestem już niemalże pewna, że oprócz mnie nikogo tutaj nie ma, wcale mi to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Spacer korytarzami żyjącej własnym życiem budowli przynosi mi spokój i sprawia, że zapominam o wszystkich troskach z jakimi tutaj przyszłam. 

Pojawia się myśl, aby chwyć za klamkę jednej z identycznych drzwi do komnat i zwyczajnie zamieszkać tam na zawsze. I tak nikt tutaj nie przyjdzie. To miejsce może i jest oazą samotności, ale i bezpieczeństwa. Po raz pierwszy zbaczam z obranego wcześniej szlaku czerwonym dywanem i ruszam ku najbliższym drzwiom po prawej. 

Mój wzrok przesuwa się po szybie przyległego okna i napotyka ciemną sylwetkę majaczącą w oddali. I wtedy cała burza wspomnień, emocji i myśli uderza we mnie, sprawiając, że niemal zakrztuszam się powietrzem. Podchodzę bliżej, aby przyjrzeć się uważniej kształtom po drugiej stronie okna i upewnić się, czy aby nie zaczęłam już mieć halucynacji. 

Chociaż nawet gdybym je miała, nie sądzę bym była w stanie odróżnić je od realnego świata.
Niemniej, za zamkiem znajduje się wysoka wieża. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jak sama średniowieczna budowla wydawała mi się chwilami znajoma, tak owej wieży nie pomyliłabym z żadną inną. Jej obecność tutaj nie zwiastuje niczego dobrego, co więcej przyprawia mnie tylko o kolejną dawkę paniki. 

Otrząsam się już całkiem z jakiegokolwiek uroku, jakim uśpił moją czujność ten zamek i przypominam sobie, co muszę zrobić. Dowiedzieć się tak wiele, jak tylko się da. Nawet jeśli oznacza to stawienie czoła budowli z moich koszmarów.

***

Jeszcze przez chwilę stoję w cieniu rzucanym przez mury zamku i kierujące się ku zachodowi słońce, i tylko spoglądam na samotną wieżę wyrastającą ze środka polany. Jest wysoka, chuda i odcina się wyraźnie na tle otaczającej ją natury. 

W normalnych okolicznościach zachwyciłabym się i powiedziała, że jest piękna. Że niezwykle tajemniczy jest fakt, jak zdaje się zagarniać całą przestrzeń i przykuwać wzrok, zupełnie jakby chciała być w centrum uwagi. Jakby kryła w sobie coś niesamowitego, co świat nie jest gotów ujrzeć. Uśmiechnęłabym się i pragnęła podejść jak najbliżej, wejść do środka i pozachwycać się obecnością misterne zbudowanej sztuki architektury, która pozwala kilku przyziemnym kamieniom wzbić się aż po same chmury. 

Teraz jednak nie mogę powiedzieć, ażebym znajdowała się w normalnych okolicznościach. Coś jest bardzo nie tak, a ja czuję to w drganiach jakiegoś niewielkiego fragmentu mojej świadomości. I nie chodzi nawet o egzotyczną wyspę, zamek na wzgórzu, czy samotną wieżę za nim. Najgorsze jest przeczucie, że mogę wiedzieć, czym to wszystko jest. A prawda nie sprawiłaby, że poczułabym się lepiej. 

Więc, kiedy moje oczy chłoną rysy majestatycznej budowli, jej potęgę i siłę, z jaką trzyma się w ziemi, moja świadomość wolałaby schować się jeszcze bardziej w głąb cienia i nie widzieć, tego, co przede mną. Odwrócić się i zapomnieć o tym, co zobaczyłam. Wrodzona ciekawość nie pozwala mi jednak na to, więc ostatecznie wychodzę na słońce i ruszam w kierunku porośniętej bluszczem i przypominającej wysokiego grzyba wyrastającego wśród źdźbeł traw wieży. 

Gdy staję już pod nią pozwalam sobie raz sięgnąć głową do góry i poczuć się tak bardzo małą w obliczu kilku metrów kamiennej potęgi. To jej dach jest teraz słońcem, które napotka moje spojrzenie, a choć nie wypala mi z każdą sekundą oczu, to jednak przypomina mi o obowiązujących priorytetach. Ja jestem na dole, ona jest na górze. 

Chcę znaleźć wejście, na próżno jednak odsuwam od siebie splecione pasma zieleni obrastającej mury wieży. Ich zadaniem jest nikogo nie wpuszczać i świetnie im to idzie. Wreszcie jednak za kolejnymi pnączami nie napotykam już ściany, a pustą przestrzeń, w która swobodnie wchodzi moja ręka. Odsuwam resztę zielonego bluszczu i nurkuje między jedną jego odnoga, a druga, dzięki czemu wreszcie docieram do serca wieży. 

Brakuje tutaj światła słonecznego, dostrzegam jednak zarys kamiennych schodów pnących się do góry wzdłuż ścian, tworząc spiralę w środku budowli. Gdy zerkam go góry, zdaje się ona nie kończyć, zupełnie jakby stopnie były wszystkim, co kryje w sobie wieża. Nie mogę jednak w to uwierzyć, więc rozpoczynam wędrówkę na górę. 

— Halo? — Nie liczę, że ktoś mi odpowie, bardziej ciekawa jestem brzmienia swojego głosu, odbijającego się po murach budowli. 

Wspinam się stopień za stopniem, usiłując nie stracić równowagi, ani nie poślizgnąć się i runąć w dół. Przytrzymuję się jedną ręką, która napotyka chropowatą powierzchnię ściany, świadczącą o tym, jak stara musi to być budowla i ile kryje w sobie tajemnic. Wodzę palcami między łączeniem cegieł, a na opuszkach pozostaje mi biały pył.

Schody zdają się ciągnąć w nieskończoność, a wypatrywanie czegoś innego niż kolejna pętla kamiennych stopni z każdą chwilą staje się coraz żmudniejsze. Mam w pamięci wysokość wieży i wrażenie, jakie na mnie wywarła, kiedy jednak wspinaczka wydłuża się o kolejną chwilę, wpadam w przeczucie, że nigdy się ona się skończy, a ja już zawsze krążyć będę wewnątrz samotnej budowli. Oczy spuszczone mam w dół, więc w pierwszej chwili nie zauważam różnicy, gdy poziom podłogi staje się równy. Unoszę wzrok, a przede mną widnieją niewielkie, stare, drewniane drzwi. 

Waham się. Oczywistym jest, że powinnam spróbować je otworzyć — ale czy na pewno? Pokój na samym szczycie wieży nie aspiruje na miejsce, które jest w pełni bezpieczne i normalne. Skoro droga prowadząca do niego była tak trudna, za tymi drzwiami znajdować się musi coś naprawdę cennego lub przynajmniej wartego, by ukryć to przed całym światem. Zdaję się cała drzeć z podekscytowania i ciekawości, wypełnia mnie także mistyczne przeczucie o czymś znajomym, nie mogę jednak odgadnąć, o co chodzi. Powoli podchodzę do krawędzi drzwi i pcham je z całych sił do przodu. 

Rozlega się ostre skrzypienie i trzask suchego drewna, drzwi pozostają jednak całe, a przede mną roztacza się widok na ukryty pokój. 

Niewiele widzę, ponieważ ciemności ogarniające pomieszczenie z wielkim trudem próbują rozświetlić jedynie słabe promienie wpadające przez małe okienko po lewej stronie. Robię krok na przód, a podłoga pode mną skrzypi. Przełykam ślinę. Coś w tym miejscu jest dziwnego i... Nie mogę zebrać myśli. 

Aura tajemniczości unosi się w powietrzu i mam wrażenie jakbym wdychała ją całą sobą. Czekając aż oczy przyzwyczają się do panującej ciemności, skupiam się na tym, co jest już widoczne. 

Pokój ma kształt koła, a poza ustawionymi przy ścianach meblami złudniczo wyglądającymi na krzesła jest pusty. Ściany musi pokrywać coś, co bawi się z ledwo odbijającym światłem, ciemność na nich jest jakby głębsza i bardziej matowa. Sufit zwęża się na kształt stożka, co pozwala mi sądzić, że ponad mną jest już tylko strzelisty dach. 

Coś z tyłu głowy szepcze mi, że owo miejsce wydaje się znajome i gdybym tylko potrafiła wpuścić tutaj nieco więcej światła, jestem pewna, że zrozumiałabym dlaczego. Zamiast tego stoję tylko wciąż w wejściu i próbuje wyłapać wzrokiem coraz więcej szczegółów. 

Wtem, jakby chmura na niebie odsłania słońce albo lekki powiew wiatru odsuwa otulające okno liście bluszczu i do środka wpada promień jasnego światła rozświetlający fragment przeciwległej ściany. Teraz rozumiem, że zaginało półmrok w tak osobliwy sposób, ponieważ wisi tam lustro. Długie, proste, sięgające wykładanej deskami podłogi lustro. 

Robię jeszcze jeden nieśmiały krok do przodu i akurat wtedy łapię swoje odbicie w gładkiej, centralnie oświetlanej tafli. 

Tylko, że to nie jest moje odbicie. 

Nieruchomieję. Naprzeciwko mnie stoi wysoka dziewczyna z długimi, prostymi włosami ciemnego koloru. Jej twarz nie wyraża jednak strachu, czy zwątpienia, ale patrzy wprost na mnie pewnym, silnym wzrokiem. Ręce zaczynają mi się trząść, a gdzieś w środku jakaś siła ściska moje wnętrzności. Prędko odwracam wzrok, ale jedyne co napotykam to kolejne lustro, wiszące niedaleko poprzedniego. Z jeszcze innym odbiciem. Nawet się mu nie przyglądam. Cofam się powoli do tyłu, w obawie, że postacie z luster gotowe są wyjść ze swoich szklanych więzień. 

Mam wrażenie, że się duszę. Nie mogę wziąć kolejnego oddechu, a strach przysnuwa mi myśli. Gdziekolwiek bym nie spojrzała wisi lustro, a z każdego z nich spogląda na mnie inna postać. Czuję, jakbym zaraz miała osunąć się na kolana, zamiast tego gwałtownie odwracam się i wybiegam z pokoju, rzucając się na schody. 

Zbiegam po nich tak prędko, jakby coś rzeczywiście mnie goniło, na ślepo stawiając nogę za nogą i miejscami przeskakując po kilka stopni. Wreszcie docieram do końca, rzucam się na strzegący wejścia do wieży bluszcz i w panice niemal zaplątuję się w jego pnącza. Szarpię chaotycznie rękoma chcąc pozbyć się wiążących mnie pędów i uciec jak najdalej od tego przeklętego miejsca. 

Nie. Nie. To niemożliwe. To niemożliwe. 

Za którymś razem liście bluszczu puszczają, a ja rzucam się biegiem przed siebie. Odwracam się jednak, by omieść wzrokiem wieżę raz jeszcze. Tym razem jej potęga rzeczywiście mnie przeraża, jest jednak symbolem czegoś jeszcze. Mojej zguby. 

To niemożliwe. To musi być sen. 

Biegnę tyłem, wciąż nie mogąc przestać patrzeć na budowle i próbując zrozumieć, co to wszystko oznacza. Kiedy jednak raz za razem potykam się, wreszcie zostawiam wieżę na plecami i wracam w złudnie bezpieczne mury zamku. 

***

Błądzę po korytarzach właściwie bez celu. Staram się odciągnąć myśli jak najdalej od wieży i tego, co w niej zobaczyłam. Próbuję zamknąć te wspomnienia w wydzielonym miejscu mojego umysłu i uspokoić swoje podejrzenia. Wmawiam sobie, że to nic nie znaczy, bo przecież nie mogłoby nic znaczyć, podświadomość puka jednak coraz głośniej, nie dając mi spokoju. 

Zatrzymuję się. 

Od początku przecież nic na tej wyspie nie było logiczne. Samo to, że takie miejsce istnieje, jest nieprawdopodobnym dziełem przypadku. Stary, zadbany zamek pozostawiony bez opieki? Roślinność nie pasująca do żadnej strefy klimatycznej i naukowiec w idiotycznym pomarańczowym garniturku, który mnie śledzi? To byłoby bardzo łatwe, by zwyczajnie połączyć te fakty i wysnuć nową hipotezę. 

Podchodzę do dużego okna zajmującego większą część lewej ściany, przystrojonego grubymi, bordowymi zasłonami z widokiem wychodzącym na dziedziniec. Z tej wysokości wszystko wygląda jeszcze bardziej irracjonalne. Horyzont plami cienka linia błękitu oceanu, a krajobraz tworzą ciemnozielone sylwetki drzew. Dostrzegam także zarys mostu, który mnie tutaj przywiódł z sąsiedniego wzgórza. 

Przymrużam oczy. Czy to możliwe, aby...? 

Odsuwam się gwałtownie od okna i biegnę w stronę schodów. W swoim pośpiechu niemal gubię się wśród korytarzy nieznanej budowli, udaje mi jednak dostać na dziedziniec, skąd kieruję się ku murom otaczającym zamek. Pcham ciężkie wrota i przechodzę na drugą stronę. 

Podchodzę do krawędzi mostu i staję na palcach próbując dostrzec, co znajduje się na jego krańcu. Mam dziwne przeczucie, że pomarańczowa plamka nieustanie zdobi przeciwny koniec urwiska, a jej właściciel od kilku godzin siedzi tam, gdzie go zostawiłam. 

Niebywałe. 

Ostrożnie pokonuję drogę na drugą stronę, jakby kamienie pode mną w każdej chwili mogłyby wyrwać się ze szczelnej konstrukcji jaką tworzą i posłać mnie razem z nią w odmęty ciemnej wody pod nami. Serce wciąż mi wali na wspomnienie wieży, a moje oczy nie potrafią zapomnieć tego, co widziały. Chciałbym temu zaprzeczyć i wymazać z pamięci to doświadczenie, ale zamiast tego z każdą kolejną chwilą ogarnia mnie coraz większy niepokój. 

Obawiam się, że tylko jedna osoba może mi to wyjaśnić, a to, co mi powie, wcale mi się nie spodoba. 

Siadam na granicy kamienia i trawy, podciągając kolana do siebie. Przysuwam się bliżej mężczyzny, pozostawiając jednak pewien dystans. Przez chwilę po prostu patrzymy przed siebie. Tylko czasami upewniam się kątem oka, czy aby nie przeniósł na mnie swojego wzroku. Gdy jednak uświadamiam sobie, że najwyraźniej nie ma zamiaru tego zrobić, czuję, że muszę pierwsza przerwać milczenie. Ostatecznie, to przecież mój interes, by poznać odpowiedzi. 

Zanim jednak to zrobię, jeszcze raz przeczesuje pamięć w poszukiwaniu wszystkich znaków, jakie otoczenie dawało mi wcześniej, a których nie zinterpretowałam poprawnie. Nie mogę otrząsnąć się z poczucia, że przegapiłam coś ważnego, a z każdą kolejną sekundą zagłębiam się tylko w coraz większe szaleństwo. Wiem, że nie wytrzymam tego dłużej. 

— Nie poszedłeś za mną — bardziej stwierdzam niż pytam. 

Mężczyzna nie odpowiada. Ani jeden mięsień na jego twarzy nawet delikatnie nie drga. Teraz nawet bardziej niż wcześniej jego obojętność mnie przeraża. 

— Nie mogłeś, bo ci zabroniłam? — pytam nieśmiało. 

Wreszcie otrząsa się z letargu i przekręca głowę w moją stronę. Jego oczy są puste i bez wyrazu, a ich kolor nie na tyle wyjątkowy, abym wcześniej zwróciła na niego uwagę. Teraz jednak staram się zauważać każdy szczegół. 

— Co tam zobaczyłaś? — Głos ma niezachrypnięty, pozbawiony emocji i jakby mechaniczny. Zastanawiam się, czy to ja wariuję, przytłoczona nową wizją obecnej rzeczywistości, czy to kolejna rzecz, która podczas podróży do zamku mi umknęła.

— Interesuje cię to? 

— Tak, jeśli chcemy się stąd wydostać. 

Marszczę brwi. Mam wrażenie, że mężczyzna próbuje przekazać mi coś między wierszami i czeka tylko, aż pierwsza się ujawnię. 

Biorę głęboki wdech. 

— Nie jesteśmy na wyspie, prawda? 

Milczy. 

— To wszystko... To... — zacinam się, kiedy powoli do mnie dociera znacznie tego, co mówię. — Nie istnieje naprawdę? 

Wciąż brak odpowiedzi. 

— Nie istnieje naprawdę. — Tym razem stwierdzam. 

Spuszcza wreszcie ze mnie swój świdrujący wzrok, zupełnie jakby moja świadomość zdjęła z niego jakąś blokadę i otworzyła pozamykane szufladki z informacjami. Wyraźnie się odpręża, ciężar tysiąca atmosfer znika z jego barków, a twarz lekko się rozjaśnia. 

Jeszcze bardziej się mieszam. Chowam twarz w dłoniach, rozmyślając, w co ja się właściwie wpakowałam, dobrowolnie zgadzając się na udział w tym całym naukowym przedsięwzięciu. Widzę rzeczy, których nie powinnam widzieć. Mało, o których nikt nie powinien nawet wiedzieć. Jak to możliwe? 

— Mam halucynacje? — Podnoszę głowę, a mój słaby głosik brzmi żałośnie, w porównaniu do tego, Który jeszcze tak nie dawno zmusił Pana Studenta Medycyny do niepodążania za mną. 

— Niekoniecznie. To zależy, co widzisz. Ja nie odbieram tego tak, jak ty. 

Waham się przed zdradzeniem mu czegokolwiek. Jeżeli moje podejrzenia są prawdziwe, nie powinno go tutaj być. Spoglądam na swoje dłonie — wydają się być tak realne — mnie też nie powinno tu być. 

— To gdzie jestem? 

— Trzy stopnie na południe od Wrocławia. 

Marszczę brwi. 

— Słucham? 

— Nie mogę podać ci dokładnej lokalizacji. 

— Tak, tak, tak, wiem, ale... — Macham rękoma w powietrzu. Biorę głęboki wdech i dodaję już spokojniej: — Jak to koło Wrocławia? Masz na myśli... 

— Jeżeli chcesz spytać mnie o swój stan, to owszem, aktualnie znajdujesz się w śpiączce. A dokładnie od... — zatrzymuje się, jakby szukał w głowie informacji, albo coś szybko przeliczał. — Dwustu trzydziestu ośmiu tysięcy dziewięciuset trzydziestu dwóch sekund. 

Od wewnątrz jakiś lód mrozi moje żyły i rozchodzi się po całym ciele. Nie mogę myśleć, nie mogę stworzyć żadnej myśli. 

— Nie...nie rozumiem... 

— Śpiączka to taki stan zaburzenia... 

— Nie musisz mi podawać tej cholernej definicji! — Podnoszę na niego głos, czym zaskakuję samą siebie. — Wiem, na co się zgadzałam... — dodaję już spokojniej. — Ale nie rozumiem, jak to możliwe. Czy to wszystko to jakiś sen? 

— Niezupełnie. Wiesz, naprawdę byłoby mi łatwiej, gdybyś powiedziała mi, co dokładnie widzisz. 

— A kim ty właściwie jesteś? — prycham. — Bo na pewno nie jesteś Panem Studentem Medycyny, którego poznałam. Jesteś... — Przełykam ślinę. — Wytworem mojego umysłu? Ale w takim razie dlaczego wyglądasz jak on? I skąd masz te informacje? 

— Nie mogę ci powiedzieć, dlatego odbierasz mnie tak, a nie inaczej. Chociaż rzeczywiście część mojego oprogramowania została stworzona tak, aby przypominała ci postać ludzką. 

— Oprogramowania? 

— W twojej głowie został umieszczony chip, którego zadaniem jest... 

Wyłączam się i dalej nie słyszę już żadnego słowa. 

Operacja... Cholera... A więc taki był jej cel. Nie tylko doświadczać będę jakichś psychicznych, rodzaju bardzo nieśmiesznego żartu snów, ale skazana jestem również na obecność jakieś technicznej formy niby-życia, która w wolnym czasie penetrować będzie sobie mój mózg w poszukiwaniu Bóg-wie-czego. 

Wściekam się. Tego nie było w umowie. A może było? Teraz już wszystko mi się miesza. 

— Dobrze, a możesz mi chociaż powiedzieć, po co to wszystko? Jaki cel ma to, co widzę? 

Spogląda na mnie porozumiewawczo, zupełnie jakby czegoś oczekiwał. Wypuszczam głośno powietrze. 

— Ehh... Zamek. Za nami jest długi kamienny most, który prowadzi do zamku. Wielkiego, starego, w środku całkiem zadbanego i, co najważniejsze, pustego. 

Długo się nad czymś zastanawia. 

— Nie da się dokładnie wytłumaczyć... 

— No pewnie, że się nie da! — krzyczę. — Cały czas zwodzicie mnie na manowce! Rzucacie ochłapy informacji, który nijak się mają do rzeczywistości, robicie coś zupełnie innego i nawet teraz — kiedy podobno powodzenie całej waszej misji zależy od jakiś moich działań — wciąż wiem tyle, co nic! — Spoglądam na niego, starając się, aby mój groźny wzrok wzbudził w nim jakiekolwiek uczucia, jednak na próżno. Może to rzeczywiście tylko trochę zer i jedynek... 

— Moim zadaniem jest przetwarzać wszystkie bodźce wewnętrzne jakie odbierasz i przetwarzać je na informacje zdolne do zapisania na twardym dysku, które posłużą potem do analizy pracy twojego mózgu w stanie śpiączki kontrolowanej i prób wybudzenia się — mój towarzysz kontynuuje niewzruszenie swoją wypowiedź. 

— A co jest moim zadaniem? Skoro trwam śpiączce dlaczego nieustannie coś widzę, czuję i to wszystko jest takie prawdziwe? 

— Jak już mówiłem, trudno mi powiedzieć dlaczego widzisz to, co widzisz, chociaż myślę, że musimy się oboje zgodzić, że słowo ,,widzieć" musimy potraktować tutaj bardzo umownie... 

Czy on próbował zażartować? 

— Dlaczego najbardziej prawdopodobną hipotezą będzie przyjąć, że widzisz, to, co chcesz widzieć. 

— Co chcę widzieć? Jakoś nie czuję, żebym miała na to jakikolwiek wpływ. 

— Pozwól więc, że wyrażę się trochę inaczej: cokolwiek zdaje ci się, że doświadczasz swoimi zmysłami, jest w rzeczywistości złudzeniem bazującym na wspomnieniach, podobnym do tego, który pojawia się u ludzi w fazie snu REM. Jedyną różnicą jest fakt, że tym razem jest to nie zlepek poszczególnych wspomnień, a jedno szczególne miejsce, o którym myślałaś prawdopodobnie najczęściej. Może to być rodzinny dom, miejsce pracy, ulubiony park, ale i miejsce nie istniejące w rzeczywistości, jak z filmu czy jakiegoś obrazu... 

W skupieniu rozważam jego słowa. Nie chce przyznać mu racji, nie chcę uwierzyć w jego słowa. Sam fakt pozostawania w śpiączce nie przeraża mnie aż tak bardzo, jak świadomość, że przez ten cały czas uwięziona będę we własnym mózgu. 

To przecież niedorzeczność... 

Rozglądam się jednak dokoła i pojmuję, co Pan Student Medycyny, czy kimkolwiek on właściwie jest, próbował mi przekazać. 

Odkąd znalazłam się na tej wyspie że wszystkich sił próbowałam wypierać to, co już od początku było oczywiste. 

Po pierwsze — wrzucenie mnie do morza po zakończeniu eksperymentu. Teraz, gdy o tym myślę jest mi niewyobrażalnie głupio, że mogłam w ogóle coś takiego wymyśleć i dodatkowo w to uwierzyć. 

Po drugie — mężczyzna w pomarańczowym garniturze, który wziął się z znikąd i towarzyszy mi w wędrówce przez bezludną wyspę. 

I najważniejsze — wyspa, którą sama przecież wymyśliłam, a która więzić mnie teraz będzie dopóki ktoś w prawdziwym świecie nie zadecyduje o moim życiu czy śmierci. 

Przez moje ciało przechodzi dreszcz. Wyciągam przed siebie ręce, wmawiając sobie, że i one nie istnieją, a świadomość ich dotyku to tylko wspomnienie z dawnego życia. Nie ma więc znaczenia, czy będę się wściekać, czy po moich policzkach popłyną łzy. 

To i tak nie dzieje się naprawdę. 

Jak w transie wstaję i ruszam w stronę ogromnej budowli za moimi nieistniejącymi plecami, która przez tyle lat mojego życia, dawała mi wewnątrz mojego umysłu namiastkę bezpiecznego domu. Już wcześniej wolała mnie, chcąc oszczędzić mi okrutnej prawdy, której brzemię muszę teraz nieść. Może i powinnam walczyć z tym co, prawdziwe, a co nie, ale z każdym nieistniejącym krokiem coraz mniej mi zależy. 

Skoro cały ten czas tak naprawdę śpię, niech i w moim umyśle zapanuje sen, który trwać będzie tak długo, aż będę gotowa uświadomić sobie, że mój bezpieczny dom, stał się teraz więzieniem. 

Korytarze jakby same mnie prowadzą, a ja tylko im na to pozwalam. Chcę coraz mniej czuć i na nic nie zwracać uwagi. Nie dopuszczam nikogo do głosu i nawet nie wiem, kto podejmuje tę decyzję, aby nacisnąć klamkę do jednej z komnat i pogrążyć się w zapomnieniu. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top