VIII seltsiline

Wpatruję się uparcie w znane rysy twarzy, tak jakbym samym wzrokiem mogła zmienić ich właściciela w kogoś innego.

Jednak postać, która leży przede mną, jest bez wątpienia tym, kim jest, a sam jej widok czyni jeszcze więcej zamieszania w mojej głowie.

— Ty tutaj? — jego widok przywodzi na myśl tak wiele utraconych miesięcy i rolę, jaką odegrał w eksperymencie, przez który teraz znajduję się na tej nieznanej wyspie.

Sądziłam, że wrzucając mnie do wody raz na zawsze zrywają nasze kontakty — naszą ,,współpracę'', jak kiedyś chciałam myśleć — a ponowne spotkanie nie jest czymś, do czego ochoczo by się rwali.

— Lidia? — brzmi, jakby zadawał pytanie, którego sam nie jest do końca pewien.

— We własnej osobie — odpowiadam, strofowana, że unika odpowiedzi na moje pytania. - Nie mam pojęcia co tutaj robisz, ale myślę, że wkrótce się to zmieni.

Nie potrafię być groźna, ale w tej sytuacji próbuje wywrzeć na nim znaczący wpływ. Jak mnie pamięć nie myli, ostatnio nie było to zbytnio trudne.

— Wszystko ci wytłumaczę, ale... — zawahał się. — Może mógłbym najpierw wstać?

— No tak, jasne — prawie się czerwienię, uświadamiając sobie naszą niezręczną sytuację. Co mnie pokusiło, by się na niego rzucać?

Odsuwam się na bok i przysiadam na piętach, wygładzając spódnicę i strzepując z niej pojedyńcze pasma trawy.

— A więc? — jego postawa irytuje mnie coraz bardziej. — Nie sądzisz, że po zamachu na moje życie, zasługuję na jakieś wyjaśnienia? I co to w ogóle jest za miejsce? — Wskazuję rękami dookoła. — A twoją obecność, wiesz, rozumiem tutaj najmniej. Co to w ogóle za pomysł, aby wrzucać mnie w wody jakiegoś oceanu, a potem przechadzać się po najbliższej wyspie, jak nigdy nic? Jak już tak bardzo zależy wam na mojej śmierci, założę się, że wymyśleć można było znacznie skuteczniejszy sposób — biorę na chwilę oddech, zerkając na jego kompletnie pozbawioną jakiejkolwiek skruchy twarz. — Wiesz, jakiś śmiercionośny zastrzyk, czy coś...

— Twoja śmierć nie jest naszym celem — przerywa głosem pozbawionym emocji, sam sprawiając wrażenie, jakby był w transie.

— Ach, czyżby? — żacham się. — Wrzucenie kogoś do wody, nie jest chyba najlepszym tego dowodem, nie sądzisz? To chyba cud, że w ogóle przeżyłam, więc czajenie się na mnie na tej zapomnianej przez Boga wyspie, jest co najmniej...

— Wyspie? — rozgląda się, jakby dopiero co uświadomił sobie, gdzie się znajduje.

— Ano wyspie. Wiesz chociaż jak się nazywa? Co za ocean nas otacza? Czy ktoś tutaj mieszka?

— Nie miałem pojęcia, że będziemy na wyspie... — mówi bardziej do siebie, niż do mnie.

Rzucam mu spojrzenie spod przymrużonych powiek. Powodów, dla których mógłby kłamać, jest zapewnie więcej niż mógłbym sobie wyobrazić. Dlaczego jednak miałby to robić, teraz, kiedy jestem bezbronna i uwięziona razem z nim na tym skrawku ziemi?

Chociaż wcześniej już ich nie doceniłam. Czy to możliwe, że to miejsce należy do nich, tak samo, jak tajne laboratorium ukryte w domu na wsi Pana Studenta Medycyny? Brzmi to absurdalnie i niedorzecznie, ale jeszcze niedawno to samo powiedziałabym o sobie w sytuacji, w jakiej obecnie się znajduję.

— W takim razie dobrze by było się tu trochę rozejrzeć, co nie? — proponuję, świadoma, że więcej już mi nie powie. Nie teraz.

— To rzeczywiście, nie jest zły pomysł — odpowiada bez emocji, po dłuższej chwili namysłu.

Uświadamiam sobie, jak właściwie mało o nim wiem. Zamknięta w piwnicy spędziłam dwa, może trzy dni, zanim skończyłam niefortunnie uśpiona na kilka długich miesięcy, sądząc po długości moich włosów. Czy to, że żyję, oznacza, że im się udało, czy może wręcz przeciwnie? A może - patrzę na siedzącego przede mną mężczyznę - ktoś postanowił mnie obudzić? W mojej głowie pojawia się nowa teoria, prawdopodobna historia wydarzeń.

Brzmi ona jednak zbyt fikcyjnie, nawet jak na grupę szalonych i nieprzewidywalnych naukowców.

— Dobrze się czujesz? — porzucam rozmyślania, wiedząc dobrze, że najwięcej dowiedzieć się mogę próbując z nim porozmawiać.

— Ja? — wciąż nie patrzy mi w oczy, rozbieganym wzrokiem przejeżdżając po każdym elemencie otaczającej nas przyrody. Wygląda jakby czegoś szukał, a jednak nie mógł tego znaleźć.

— A widzisz tutaj kogoś innego?

— Nie, jesteś tylko ty i ja... — kolejna automatyczna odpowiedź.

— No właśnie, ta wyspa jest kompletnie bezludna — wzdycham, zmieniając pozycję i prostując nogi. — Wiesz chociaż, czy jest jakakolwiek szansa, by się stąd wydostać?

— To właśnie musimy zrobić. Poszukać jakiegoś wyjścia.. — z końcówką wypowiadanych słów jego wzrok powraca wreszcie na moją twarz, tak, jakby zauważył ją dopiero po raz pierwszy.

Wpatrujemy się chwilę w siebie nawzajem.

Zachowuje się dziwnie. Nie tak, jak zdążyłam się przyzwyczaić podczas trzech dni naszej wspólnej znajomości. A jednak, wtedy coś go tchnęło i zaoferował mi pomoc. Czy to możliwe, że pomógł mi po raz drugi?

Być może waruję, ale winić mogę tylko to wszystko, czego ostatnio doświadczyłam.

— Proponuję poczekać aż trochę się rozjaśni — wskazuję rękami na otaczającą nas ciemność, rozświetlaną jedynie przez dogasające już ognisko. — Możemy spróbować się przespać albo... — perspektywa spania na trawie w środku lasu nie brzmiała zachęcająco. W dodatku niedaleko mężczyzny, którego zamiarów dokładnie nie znałam. — No nie wiem. Może przyniósłbyś trochę drewna? — kiwam głową na ledwo tlące się płomienie.

— Drewna? — spogląda pytająco.

— No drewna, do ogniska. Jesteś jakiś dziwnie nieogarnięty...

— Wybacz, jeśli odnosisz takie wrażenie... — pomrukuje pod nosem. — Zaraz wrócę z drewnem...

Oddala się w stronę ciemnej linii drzew, a ja zastanawiam się, co dalej. Robi się coraz zimnej, więc przysuwam się tak blisko ognia, jak tylko się da, pocierając ramiona, pokrywające się powoli gęsią skórką.

Myśl o położeniu głowy na trawie z początku jest nieco odpychająca, ale w miarę nierównej walki z opadającymi powiekami, przestaję dbać o wszytko, co mogą kryć te pasma ciemnej zieleni i kulę się przy prawie nieistniejącym już ognisku.

To niemądre tak zasnąć, więc czekam, aż Pan Student Medycyny wróci z naręczem drewna. Jego jednak, ani nie widać, ani nie słychać, więc kiedy po kilkunastu minutach wpatrywania się już w kompletną ciemność, zamykam na chwilę oczy, próbuję pamiętać, by za chwilę ponownie je otworzyć.

Prędko jednak o tym zapomninam.


...


Ze słońcem niewątpliwie jest coś nie tak.

Uwzględniłam już dawno prawdopodobieństwo, że znajdować się możemy na zupełnie innej szerokości geograficznej, a jednak obliczenia nadal mi się nie zgadzają.

— Nie sądzisz, że ze słońcem jest coś dziwnego? — pytam mojego towarzysza wędrówki, odzywając się do niego po raz pierwszy odkąd opuściliśmy wczorajsze ,,obozowisko" i ruszyliśmy w dalszą drogę przez tajemniczą wyspę.

Jest jeszcze bardziej milczący niż wczoraj, co właściwie mi nie przeszkadza, zwłaszcza, gdy rozwiązywać muszę tak złożone problemy zaprzątające moją głowę.

Pierwszy z nich rozwiązałam dosyć szybko. Kiedy po przebudzeniu, natknęłam się na dokładającego gałązek do ognia Studenta Medycyny, byłam w stanie ujrzeć go w pełnej krasie, nieprzysłonionego ciemnością nocy, szczególnie mając na myśli garnitur o krzykliwym, pomarańczowym odcieniu, który nosił na sobie. Jego widok poruszył jakiś obszar w moim mózgu, odpowiedzialny za wspomnienia, ale dopiero po kilku minutach, mogłam go odszukać i zlokalizować.

— Jaki jest twój ulubiony kolor?
— Pomarańczowy.

To mógłby być zbieg okoliczność, ale prawdopodobieństwo wciąż jest
większe niż zero procent. I choć perspektywa rozwiązania tej zagadki brzmi prawie tak kusząco, jak wyzwanie rzucane przez zadanie z gwiazdką na sprawdzanie, otacza mnie znacznie więcej osobliwości, które zdecydowanie nie mogą zwlekać.

Jak własnie owo słońce, przemierzające horyzont z niezrozumiałą przezemnie szybkością, niepasującą do żadnych wyliczeń.

— Ze słońcem? — spogląda w moim kierunku niezrozumiałym wzrokiem. — Sprecyzuj, proszę, określenie coś dziwnego, Lidio...

Wzdycham.

— Szybkość z jaką zmienia położenie na niebie. Nieadekwatna do rzeczywistości.

Nie odpowiada przez chwilę.

— Musiało ci się coś pomylić.

Nie wie, że nigdy się nie mylę. Nie w takich sprawach.

— To niemożliwe. Liczyłam wszystko raz, i drugi, i trzeci dla pewności, ale za każdym razem wychodzi mi to samo.

— Ludzki umysł nie potrafi wyczuwać tak delikatnych zmian. Nie bądź irracjonalna.

— To nie są delikatne zmiany! — oburzam się jego ignorancją. — Według moich wyliczeń słońce górowało w zenicie ostatnio ponad dwadzieścia cztery godziny temu...

— A masz coś, czym niezwykle dokładnie możesz mierzyć t u t a j czas?

Tu mnie ma. Nie posiadam przy sobie zegarka, ani żadnego elektronicznego miernika upływającego czasu. Na każdym postoju buduję prosty zegar słoneczny, ale nawet dziecko potrafiło by na palcach wyliczyć niepewność takiego pomiaru.

— Może jestem trochę przewrażliwiona... — próbuję zakończyć temat, poddając mu mylne wrażenie, jakobym porzuciła swoje rozważania na ten temat. Nie sądzę, aby on sam, czy jakikolwiek naukowiec na ziemi był w stanie zmienić prędkość ruchu obrotowego Ziemi, a więc albo udaje, że coś jest tutaj stanowczo nie tak, albo wciąż w moich żyłach płyną jakieś substancje zaburzające zmysły.

Potrząsam gwałtownie głową, próbując odpędzić te myśli. Po co mieliby to robić? I tak już im nie ucieknę. Zresztą, czy kiedykolwiek próbowałam? Poza tym jednym razem, o którym nie mieli pojęcia...

Myślę o różnych wersjach tej historii. W jednych, w jakiś tajemniczy sposób dowiadując się, że wciąż żyje, wysyłają Pana Studenta Medycyny na wyspę, aby dokończył za nich robotę. On jednak ma zbyt miękkie serce. W innych, wrzucenie mnie do wody jest jakże nieprzemyślanym sposobem przetransportowania mnie na brzeg, skąd trafić mam do kolejnej tajnej bazy, ukrytej gdzieś w środku lasu.

Są też i mniej realistyczne wersję, ale im nie poświęcam zbyt wiele swojego czasu. Zamiast tego, bacznie obserwuję otaczającą nas ze wszystkich stron przyrodę, porównując ją do znanych mi opisów stref roślinności.

,,Trochę za zimno na palmę. I zbyt wilgotno jak na ten stary dąb. Czy to jest bananowiec? Tuż obok cisu?"

Wszystko skrupulatnie notuje na kartach pamięci mojego umysłu, odnotowując każdy szczegół, jaki udaje mi się zauważyć. Przez ostatni czas, teren wznosi się pod górę, nie wiem jednak, co miałoby znajdować się na jej szczycie.

Poza miarowymi odgłosami naszych kroków i oddechów, panuje tutaj niezmącona niczym cisza. Całkiem tak, jakby to miejsce było martwe, choć przecież tak nie jest, zważywszy na bogactwo otaczającej nas flory. Zwierząt jednak żadnych do tej pory nie widziałam, ani pełzających po ziemi, ani szybujących nad nami, ani buszujących gdzieś w zaroślach.

Może to jakiś rodzaj symulacji albo iluzji? Wyciągam przed siebie rękę próbując dojrzeć w niej coś niepokojącego. Przystaję się na chwilę i przykucam, przesuwając ręką po jeszcze wilgotnej trawie.

Całkiem realna.

— Chcesz znowu się zatrzymać? — Dochodzi mnie głos pytania, którego nadawca zdążył już oddalić się kilkanaście metrów, nim zauważył, że za nim nie podążam.

Nie odpowiadam mu. Zamiast tego zrywam kilka źdźbeł otaczającej mnie zieleni i przybliżam do oczu. Właściwie to nie mam pojęcia, czego w nich szukam. Przecież nie zaczną nagle emitować jakiś niezwykle energetycznych fal lub nie rozmyją się przed moim oczami, jak sen, którego próbuje się odnaleźć w zakątkach umysłu zaraz po przebudzeniu.

To bez sensu — myślę, ukrywając twarz w dłoniach. Nagromadzenie niedających się wyjaśnić okoliczności pulsuje w moim mózgu, nieustannie zwiększając swoje tempo, jakby one wszystkie oddziaływały na mnie, skutkiem czego moje myśli ulegają niejednostajnemu przyspieszeniu, przyprawiając mnie o emocje, które nigdy nie powinny się tam znaleźć.

Emocje z natury nie są złe. Tutaj jednak, są jak woda wylana na wszelką elektronikę.

Zamykam oczy i staram się zlokalizować ekrany oraz widniejące na nich polecenia. System pada, a ja muszę go naprawić.
Wszędzie wskakują nowe powiadomienia, zwiastujące kolejne, niecierpiące zwłoki sprawy, coraz bardziej przeciążając główny serwer. Jedna myśl przechodzi w drugą, a ich korytarze wykładniczo się rozgałęziają, jakby wchodząc w inny wymiar.

Wykrzykuję polecenia z niemal taka szybkością, z jaką moje place uderzają w rozciągającą się w obie strony klawiaturę. Jest to jednak jakby wyścig z wiatrem, już za późno, by zatrzymać tę lawinę. Zwłaszcza gdy nikt nie odpowiada.

— Lidia, musimy iść dalej. Niczego jeszcze nie znaleźliśmy — mój towarzysz przypomina o swojej obecności i naszej niepisanej misji. Wyjście. Znaleźć cywilizację. Kogoś, kto wie co tutaj się dzieję.

Podnoszę głowę, robiąc z dłoni daszek nad czołem, chroniący mnie przez ostrym światłem, gdy patrzę na niego od dołu. Taki, wydaje się monstrualny, górujący i mający przewagę, a przez to nieco niebezpieczny. Ile byłby w stanie zrobić dla stażu studenckiego, zakładając, że i to nie było kłamstwem? Czy wyruszył by na odległą wyspę, pilnując wyrzuconej do wody dziewczyny, która teoretycznie już dawno powinna nie żyć? Ile pieniędzy musiano by mi zaproponować bym zgodziła się na coś takiego? Ile jemu zaproponowali?

Chyba, że wcale nie jest tutaj z ich polecenia i zdani jesteśmy jedynie na własne szczęście. Jednak czemu w takim wypadku nic nie mówi? Każda informacja byłaby ważna.

Nigdy jednak nie potrafiłam ciągnąć ludzi za język, tak, aby powiedzieli mi wszystko, czego pragnę.

— Jak właściwie się tutaj znalazłeś? — uśmiech wstępuje na moje usta niemal tak gładko, jak ślizg na wypolerowanej tafli jeziora. — Zakładam, że to musi być naprawdę ciekawa historia.

Przymruża jedno oko, jakby zastanawiając się jaką historyjką mógłby mnie uraczyć. W najgorszym wypadku nic nie powie. Do tego jednak nie mogę dopuścić.

— No weź, przecież i tak nic nie zrobię z tą wiedzą — macham ręką, zachęcając go do rozmowy. — Ani internetu, ani nic. Gdybym się znała na gołębiach może i bym wysłała list, ale jak może już zauważyłeś, zwierząt to tutaj nie ma, a ja...

— To trochę skomplikowane — wydobywa się wreszcie w jego ust.

— Mógłbyś się trochę bardziej postarać zbywając mnie. Każdy tak mówi, gdy nie chce się z czegoś tłumaczyć - kręcę oczami, nie dając się zwieść. — A ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie możesz mi tego powiedzieć. Nie sądzisz, że należy mi się trochę świeżych informacji, po kilku miesiącach spania i totalnej wegetacji?

Dostrzegam u niego jakiś błysk w oku, jakby chwilę zwątpienia w roli jaką odgrywa jego kamienna twarz. Ha, czyżbym znalazła czuły punkt?

— No właśnie, ile tak właściwie spałam? Pamiętam, że wspominałeś coś o tygodniach, czy nawet miesiącach, ale dobrze by było widzieć, jak długo mnie nie było. Czy powinnam już świętować może swoje dziewiętnaste urodziny? — próbuję zażartować, ale oboje wiemy, że atmosfera nie sprzyja żartom, czy pogaduszkom. Jeżeli moje gadanie do niego nie trafia to albo Student Medycyny, jakiego zdążyłam poznać już nie istnieje albo i nigdy nie istniał.

— To... nie było jakoś specjalnie długo... — przeczesuje ręką swoje nienaganne włosy, a mnie na myśl o ręce przesuwającej się przez pokłady żelu do włosów przechodzi dreszcz obrzydzenia. - Właściwie to jeżeli tylko uda nam się stąd wydostać, będzie już po wszystkim.

Unoszę jedną brew.

— A co ma błądzenie po wyspie do szukania leku na śpiączkę? Jest gdzieś tutaj zakopany jak jakiś skarb? — Zerknięcie na jego twarz upewnia mnie, że nie podziela mojego nastroju do swobodnego żartowania. Wypuszczam głośno powietrze. — Słuchaj, wiem, że macie swoje sekrety i tak dalej, ale gdybym chociaż wiedziała, czy mam szukać tutaj czegoś konkretnego...

— Nie posiadam tych wszystkich informacji, o które mnie tak męczysz — przerywa już nieco zniecierpliwiony. — Mój p a n udostępnił mi tylko te dane, które uważał za konieczne.

Dopiero gdy te słowa opuszczają jego usta, zdaje sobie sprawę z błędu, jaki popełnił. Wbija we mnie wzrok, nie chcąc zapewnie ominąć wrażenia, jakie by na mnie wywarły.

— Twój pan? — wybucham śmiechem. — Widzę, że twój staż wzniósł się już na bardziej oficjalny poziom — Trzymam się rekami za brzuch, ledwo powstrzymując rozbawienie.

— Zwyczajnie się pomyliłem — wybąkuje tonem niby od niechcenia, zachowując wciąż jednak powagę i śledząc każdą emocję na mojej twarzy.

— Nie musisz się krępować. — Macham dłonią. — Przecież nasze stosunki są niemalże przyjacielskie, czyż nie? — Uśmiecham się, próbując dodać mu otuchy.

Wystarczy już tego. Moje zręczne palce znów pobudzają system do pracy, sprawiając, że informacje krążą w nim jak krew w żyłach i tętnicach, pobudzając i uzdalniając całe ciało. Czuję, jak moje sumienie przeszywają lekkie wyrzuty sumienia, ale nie mam czasu na takie drobnostki. Zamiast tego rzucam w eter zwyczajowe ,,przepraszam", tłumacząc sobie, że ci którzy mają władzę i wiedzę, mają je po to, aby robić z nich użytek. Tak jak teraz ja.

Niemal nie nadążam za informacjami na ekranie, przytłoczona nadmiarem nowych danych, jednak wkrótce odnajdujemy wspólny rytm, a pole widzenia z każdą kolejną chwilą staje się coraz bardziej przejrzyste, jakby segregacja poszczególnych myśli pozwalała dojść do sedna skomplikowanej sytuacji i odnaleźć ukryte pomiędzy nimi znaczenie.

Z rozrzuconych puzzli powoli tworzy się barwna układanka. W puste, lecz mniej istotne miejsca, wstawiam swoje przypuszczenia i prawdopodobne wersje wydarzeń, których kolor nie zmienia znacznie wyglądu całości. Bliskość zbliżającego się finału napędza mnie, tak, że kiedy zauważam, że zbliżam się nieuchronnie w stronę przepaści, ledwo udaje mi się wyhamować.

Wiem, czego mi brakuje. Jedno pytanie.

Nie doczekuję się jednak od niego odpowiedzi. Zamiast tego czuję silne uderzenie, które powala mnie na ziemię, a ostatnie co widzę, nim pochłonie mnie ciemność, jest sylwetka Pana Studenta Medycyny majacząca nade mną.


...


Budzę się, a świat pode mną lekko drży. Albo to ja drżę. W kilka kolejnych sekund poznaję kolejne niedogodności mojej obecnej pozycji. Głowę mam wychyloną pod dziwnym kątem w stosunku do reszty ciała, a jakieś obce ciało wbija mi się w plecy i kolana. Wszystkiego dopełnia ostry i pulsujący ból w lewej skroni, który sprawia, że żałuję, że w ogóle się obudziłam.

Otwieram oczy, by dowiedzieć się że wszystko wokoło też zwariowało. Niebo jest ciemnozielone, poprzetykane miejscami chmurami o brunatnej barwie, z którego spływają smugi zaschniętej krwi, łączące się z naziemskim oceanem, tworząc na jego powierzchni jasnozielone smugi i korytarze.

Niebo płacze...

Cholera co?

Podrywam się gwałtownie do góry, otrząsając się z sielankowych skojarzeń i niemal uderzam głową w coś twardego. O dziwno, to sprawia, że świat znów zaczyna wyglądać normalnie, podczas gdy na przeciwko mnie rośnie las pełen liściastych drzew, przez które przebija się ostre światło kierującego się ku zachodowi słońca.

Tym twardym czymś okazuje się być głowa pomarańczowo-ubranego mężczyzny, teraz prawie na tym samym poziomie, co moja, a ucisk na plecach i kolanach jego rękami, trzymającymi mnie nad ziemią. Posuwa się nieustannie do przodu, przez co moje ciało podskakuje w rytm jego kroków, stawianych na nierównej powierzchni.

— Możesz mnie postawić na ziemi. — Mój głos przerywa ciszę, wydając mu niemal chłodne polecenie. W odpowiedzi na nie, moje ciało uderza w twardą powierzchnię ziemi, znajdując równowagę dopiero wśród trawy i piachu.

Nie zatrzymuje się, aby poczekać aż do niego dołączę, jakby pewien, że nie zamierzam leżeć na ziemi dłużej niż to konieczne. Podrywam się na równe nogi i puszczam się za nim biegiem.

— Poślizgnęłaś się i uderzyłaś w głowę — tłumaczy, gdy tylko zrównam z nim swój krok. Nie patrzy na mnie, jakby skupiony na jakimś niewidzialnym celu przed sobą.

To tłumaczyło by ten upiorny ból — myślę, dotykając pulsującego miejsca na czole i wyczuwając tworzący się siniak. Chociaż nie pamiętam, jak miałoby do tego dojść. Cieszy mnie jednak fakt, że mimo mojej chwilowej niedyspozycji, mężczyzna kontynuował naszą podróż, a nie rozczulał się nade mną, czekając aż się ocknę.

Sceneria wcale nie zmieniła się przez ten czas, wciąż otaczają nas drzewa, a horyzont przesłania wzniesienie na które wspinamy się cały dzisiejszy dzień. Mam nadzieję, że uda nam się to przed zmrokiem. Nie robię sobie nadziei, że będzie znajdować się tam jakiś zalążek cywilizacji, myślę o tym raczej jako o punkcie, z którego wzrokiem moglibyśmy objąć cały kształt wyspy.

Udaje nam się to niemal idealnie.

Utrzymując równe tempo, docieramy na szczyt, gdy słońce dotyka już krawędzi horyzontu, wciąż jednak dając swój blask na tyle, by móc rozejrzeć się dookoła. Zaciskam zęby na myśl o bojących stopach i stawiam kolejne kroki, jakby ciągnąc za nimi resztę mojego ciała. Zostawiam mężczyznę w tyle i na ostatnim kawałku wydobywam jeszcze z siebie tyle siły, by pobiec poprzez zagajnik, odgarniając gałęzie drzew, za którym rozpościera się tak wyczekiwany przezemnie widok, zwiastujący jakieś nowe, przydatne informacje.

Uspokajam oddech i wytężam wzrok. Drzewa. Więcej drzew. Wyspa nie może być duża, bowiem udaje mi się dostrzec pas granatowych wód obmywających jej brzegi gdzieś na horyzoncie. Ciekawsze jest jednak to, co majaczy tuż przed nami, a czego nigdy bym nie spodziewała się dostrzec.

Z drugiej strony pewnych osób też nie spodziewałam się tutaj zobaczyć - przywodzę na myśl wychodzącego właśnie zza drzew mojego towarzysza.

Tuż przed nami, na nieco mniejszym wzniesieniu niż to, na którym się znajdujemy, pietrzy się pokaźnych rozmiarów budowla. Otoczona jest gęstym lasem, ale i grubym murem, zataczającym koło wśród drzew. Wystrzeliwuje z niej kilka wieżyczek, co nadaje jej z lekka średniowieczny wygląd, a nawet każe mi myśleć, że oto patrzymy na zamek, ukryty na bezludnej wyspie.

Czuję lekki zawód i ukłucie zniechęcenia. Chciałam wierzyć, że ta droga rzeczywiście dokądś prowadzi, a zamiast tego dostaję jakaś idiotyczną iluminację, która nie ma nic wspólnego z wydostaniem się z tego skrawka na końcu świata. Nogi załamują się pode mną, a zmęczenie bierze górę, sprawiając, że tracę kontrolę nad swoim ciałem. Siadam na trawie, zastanawiając się co dalej.

Pan Student Medycyny, nie poświęca widokom zbyt długiej atencji, jakby wiedział, że i tak będziemy musieli tam iść, prędzej czy później. Nawet nie siada, tylko nieruchomo stoi w miejscu, czekając na mój kolejny ruch, czy słowo.

Nie możemy stać w miejscu, to pewne. A jednak naiwnie sądziłam, że uda mi się zbuntować i nie trafić w żadną żałosną sytuację, której finał byłby przewidywalny.

Może to wszytko to tylko sen. Tak było by najprościej, uwierzyć, że bezczynność jest tylko kwestią kilku godzin odrętwienia i braku świadomości, którego wkrótce przerwie stały element normalności.

Teraz wiem, jednak, że komuś wreszcie udało się pociągnąć na odpowiednie sznurki i doprowadzić mnie tam, gdzie usiłował już od dawna. Może ci naukowcy byli to wplątani bardziej, może mniej, jednakże okazali się być tylko pośrednikiem w drodze ku czemuś znacznie bardziej skomplikowanemu.

Mówię sobie, że muszę wstać, iść dalej na spotkanie nieuchronnego, ale daje sobie jeszcze chwilę. Potem drugą chwilę. Wreszcie kolejne chwile zamieniają się w godzinę lub dwie, w trakcie których zdążyło się już zrobić całkiem ciemno.

Pomarańczowy mężczyzna stoi bez ruchu przez cały ten czas, jakby obce mu były wszelkie potrzeby ludzkie. Dopiero kiedy się podnoszę, zdaje się powracać do życia i odwraca w moją stronę.

— Czas na nas. — Kiwam mu głową, choć i tak wiem, że ruszy za mną. Nie znam jego celu w tej wędrówce, ale jestem gotowa na każdy ewentualny atak z jego strony. Czuję pokłady sił ukryte gdzieś głęboko w moich mięśniach, gotowe służyć mi w każdej chwili. Obawiam się jednak, że tam, gdzie zmierzamy mogą one nie wystarczyć.

Zanim zanurzę się w gęstwinę drzew i krzewów, odwracam się, aby po raz ostatni objąć wzrokiem już prawie niewidoczny cel naszej podróży.

,,Dom. Zmierzamy do domu, Wasza Wysokość..."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top