VII solitário

Dryfowanie niczym rozbitek na środku oceanu jest zarazem najstraszniejszą i najśmieszniejszą rzeczą, jaka kiedykolwiek mi się przytrafiła.

Doprawdy, skłonna jestem bardziej uwierzyć, że mam naprawdę silne halucynacje, niż że tajna organizacja medyczna rzeczywiście wrzuciła mnie na głębokie wody - i to dosłownie.

Zanim zastanowię się co dalej, wpierw przegotować się muszę na odparcie czegoś, co niebawem może nadejść, a więc postawić w gotowości całe moje ciało na przetrwanie ewentualnego ataku paniki, który, choć w mojej sytuacji mógłby zostać wybaczony, stałby się nieco trudny do opanowania, zwłaszcza gdy jednocześnie muszę pilnować, by praca moich rąk i nóg stale utrzymywała mnie nad powierzchnią wody.

On jednak nie nadchodzi, a ja nie wypatruję go z utęsknieniem. Skupiam się na zamiast tego na otaczających mnie wodach. Wiem, że prędzej, czy później, będę musiała chociażby spróbować dostać się na brzeg, nieważne jak niemożliwe i trudne do wykonania to będzie.

A owa wyspa na mną nie jest blisko - na tyle tylko, by można było dojrzeć jej kształt majaczący na dalekim horyzoncie.

To kompletnie niemożliwe bym tam dopłynęła. Nawet gdybym przypadkiem była wytrawnym pływakiem...

Jednak, gdy jedyną alternatywą jest powolna śmierć w słonych wodach, wydaję się nie mieć innego wyboru, niż po prostu spróbować. Najwyżej moje martwe ciało wypłynie na brzeg i w ten właśnie sposób być może mnie znajdą.

Odwracam się więc w stronę mego wybawienia i próbuje płynąć tak, jak tylko potrafię.
Zadziwiające, że dopiero po kilku minutach uświadamiam sobie, że środowisko, w którym niechybnie się dzisiaj znalazłam, domem jest dla wielu, niekonieczne przyjaznych stworzeń.
Zatrzymuję się na chwilę.

- Yyy... ryby...? Rekiny...? - Krzywię się, rozglądając nerwowo na boki i podkurczając nogi do tułowia, jakby to mogłoby uchronić mnie przed ich morderczymi zębami.

Muszę przezwyciężyć ten strach i pójść z samą sobą na mały kompromis. Inaczej nigdy nie dopłynę do brzegu.

,,I tak tam nie dopłyniesz, po co się oszukiwać..."

Zaciskam zęby z wściekłości, na dźwięk dobrze znanego, kpiącego ze mnie głosu, jednocześnie zażenowana, że przyłapał mnie na idiotycznym zamartwianiu się o zagrożenie podmorskimi stworzeniami. Wpadam niemal w furię, ale nie daje się jej pochłonąć całkowicie. Nie, gdy mogę być nieco sprytniejsza.

Przekierowuję całą moją wściekłość w siłę moich mięśni, przebierających wody ze zwiększoną prędkością i przybliżających odległy miraż zielonej wyspy, czyniąc go z każdą chwilą coraz bardziej rzeczywistym.

,,Zrobiłaś to specjalnie, prawda?"

Odpowiada mi jednak tylko cisza.

Wkrótce przestaję już podnosić głowę, brakuje mi na to sił, które wykorzystuję jedynie by nie przestawać pływać.

Jednak i one nie są nieskończone, więc po kilku minutach, czy może nawet godzinach, zatrzymuję się, nie podnosząc nawet wzroku, który obrazem najbliższego horyzontu, pozbawiłby mnie tylko ostatniej drobiny nadziei.

Zamiast tego przymykam lekko powieki, pozwalając by lekkie kołysanie aksamitnej wody, która już dawno z wroga stała się towarzyszem nieskończonej podróży, wprowadziła mnie w spokojny stan.

To nie tak, że się poddaję, mówię sobie. Zaraz będę płynąć dalej.

Muszę tylko odzyskać siły, a wtedy...

I wpadam w objęcia Morfeusza, czemu nie towarzyszy żadna muzyka, czy afekcja przyrody.

Zdana na większą gęstość powietrza w moich płucach, jeszcze przez chwilę unoszę się nad powierzchnią, by chwilę później stać się jednym z nieskończoną głębią innego świata, świata istot innych od ludzi, obdarzonych skrzelami, które pozwalają im oddychać tlenem rozpuszczonym w zimnej cieczy.

Wiem, że sama ich nie posiadam, a więc moje minuty są już policzone.
Tym jednak razem już nie walczę.

***********************************************************************************************

Niemal czuję ciepło przesyłane przez tę szorstką frakturę drobnych ziarenek wbijających się w mój policzek.

Ciepło, które przez cały dzień przyjmowało energię od słońca, jakby widząc, że muszą magazynować je dla kogoś, kogo będą musiały potem ogrzać.

Są jednak czymś więcej niż tylko sprzecznym pojęciem nieprzyjemnego, ale i łagodzącego odczucia. Są również wspomnieniem, które niemal natychmiast staje się namacalne.

I tak jak odciskające się powoli na mojej twarzy ziarenka piasku, tak słyszę, całkiem wyraźnie, odgłosy wszechobecnego zgiełku, okrzyki rozentuzjazmowanych dzieci, tworzących zarówno arcydzieła architektoniczne, jak i te strategiczne, tocząc walki, niemniej istotne od tych z bronią palną, rozmowy tłumów szukających chwili odpoczynku na łonie natury, skrzeczenie pobliskich mew i towarzyszące temu wszystkiemu rytmiczne uderzania fal o brzeg.

Choć owe wspomnienia są do bólu wyraźne, to po chwili potrafię odróżnić je od rzeczywistości, zwłaszcza gdy otwieram z trudem oczy, oślepione zawieszonym wysoko blaskiem.

Piasku jest dużo, a bijące od niego ciepło nie do pomylenia z niczym innym. Połacie sypkiego złota rozciąga się w obie strony, tworząc małą pustynię, którą jednak nie jest.

Bowiem kolejnym prawdziwym elementem jest bliskość morza i jego granicy z plażą, na której leżę niczym rozbitek wyrzucony na brzeg.

Ale czy takie rzeczy nie zdarzają się tylko w filmach?

Podnoszę się na rękach do pozycji siedzącej, nie znajdując dalej wykręcanie głowy bynajmniej przyjemnym. Pobudza to jednak cały mój organizm, który nagle świadomy staje się ogromu morskiej wody, jakiej pochłonął. Zaczynam gwałtownie kaszleć, chcąc wyrzucić z siebie ciecz, która jeszcze niedawno miała być moim mordercą i moim grobem.

Nie, moim mordercą są ci idiotyczni naukowcy, przypominam sobie, niemal dając się omamić przypływie nieokiełznanej wściekłości, aby przeklinać ich od wszystkich najgorszych. Nie przypominam sobie, żeby nasza umowa obejmowała pozbycie się mnie w tak idiotyczny sposób. Chociaż prawdą jest, że w jakieś części i ja byłabym odpowiedzialna, gdyby udział w tym eksperymencie doprowadził do mojej śmierci.

Ale jednak przeżyłam, chociaż wciąż nie wiem się jakim cudem. Zawsze sceptycznie podchodzę do wszelkiego rodzaju ,,szczęśliwych przypadków" - wiem, że takowe nie istnieją w życiu, w którym jedyne co się liczy to ciężka praca, niewątpliwie jednak nie udusiłam się, a zamiast tego siedzę na pustej plaży.

Ubrania mam już prawie suche, co oznacza, że leżałam tutaj całkiem spory odcinek czasu, przysmażana promieniami, być może i równikowego słońca. Nie mam pojęcia, w której części świata się znajduję, a przecież mogę być wszędzie, gdzie tylko zaprowadziłaby moich porywaczy ich chora wyobraźnia. Przy okazji zauważam, że białą koszulę szpitalną, którą miałam na sobie, zasypiając w szklanej trumnie, zastąpiły ciemnozielone spodnie, z wieloma zamkami i kieszeniami oraz granatowa, cienka bluzka z długim rękawem.

Tak jakby to rzeczywiście miało znaczenie, w jakich ubraniach umrę...

Dźwigam się na nogi, strzepując z siebie piasek, zdeterminowana, by zrobić coś, cokolwiek, w celu polepszenia mojej aktualnej sytuacji.

Przede mną cały horyzont obmywa ciemnobłękitny ocean, spokojny, jedynie lekko falujący pod wpływem prawie niewyczuwalnych powiewów wiatru. Obracam się, gdzie za mną plaża kończy się pasem wydm, zza których dostrzegam odcienie brązu i zieleni, które mogą być nadbrzeżnym laskiem lub inną formą naturalnej flory. Z tej odległości nie widzę, co znajduję się poza plażą i czy gdziekolwiek się ona kończy.

- Jakie są szanse, że ta wyspa jest zamieszkana? - Wywracam oczami, dobrze znając odpowiedź na zadane samej sobie pytanie.

Ruszam więc przed siebie, zatrzymując się dopiero, aby przyjrzeć stromemu wzniesieniu wydmy, szukając najłatwiejszej drogi na jej szczyt. Szybko zapamiętuję miejsca, w których powinnam postawić stopy, aby bezpiecznie wdrapać się na górę. Nie ma ich zbyt wiele, więc zdaję się na instynkt i zwyczajnie rozpoczynam wędrówkę.

To jednak nie jest takie proste, a już po chwili czuję to boleśnie, gdy stopa wyślizguje mi się znad kępy trawy i nie znajduje już oparcia w otaczającym ją piasku, a ja staczam się na plecy.
Zdmuchuję włosy z twarzy i prędko wracam na nogi z jeszcze większą determinacją. Biorę rozbieg i wbiegam na piaskowe wzniesienie, gwałtownie wczepiając w niego ręce, ale znów kończę, leżąc na dole.

Przeżyłam spotkanie z oceanem i obudziłam się na tej przeklętej wyspie, nie po to, by zatrzymała mnie jakaś głupia wydma.

Po kilku próbach wspinaczki, która z boku wyglądać musi niezwykle żałośnie, udaje mi się wreszcie dosięgnąć krawędzi szczytu i łapię go mocno, podciągając się do góry. Wdrapuję się na brzuch, przeciągając po trawie resztę mojego ciała. Przewracam się na plecy i biorę kilka głębokich wdechów, uspokajając oddech.

Moja natura i ciekawość nie pozwala mi jednak na to zbyt długo, więc po chwili siadam i omiatam spojrzeniem prawdziwy kształt wyspy.

Przede mną roztacza się las, na skraju spokojny w swej naturze, ale im głębiej, tym wydaje się gęstszy i niemal zrośnięty w jedną wielką ciemnozieloną plamę na horyzoncie.
Teren zdaje się wznosić w kierunku centrum wyspy, dając o nim znak grupą niewielkich skalnych wzniesień nad linią drzew. Niestety, to jedyne, co składa się na otaczający mnie obraz, nie pozostawiając żadnych złudzeń, że wyspa jest bezludna.

Co za idiotyczna sytuacja...

Gdzieś głęboko we mnie usypia jeszcze przed chwilą obudzona adrenalina. Jeżeli nikogo tu nie ma, to na próżno szukać jakiekolwiek ratunku. Równie dobrze mogłabym pójść i utopić się w tych błękitnych wodach jeszcze raz, tym razem z pomyślnym skutkiem.

Bardzo nierozsądne jednak jest, aby już się poddać, zważywszy, że bazuję jedynie na swoich domysłach. I chociaż nie dostrzegam żadnych dymów, czy innych śladów ludzkiej działalności, wyspa jest duża, a tuż za rogiem, czekać może schronienie, które tylko prosi, bym wyciągnęła po niego ręce.

Nie, to nie tak, że jestem naiwna.

Wystarczy już zresztą tego rozmyślania. Sytuacja jest nietypowa, a jednak nie bez wyjścia. I zamierzam przeszukać każdy skrawek tego wypiętrzenia pośród bezmiaru oceanu, a jeśli umrę, to niech zabije mnie głód, pragnienie, pogoda, natura, czy kolejna rzecz, której nie mogę kontrolować.

Czuję, że napędza mnie chęć działania, ale i udowodnienia chęci przetrwania, wszystkim, którzy kiedykolwiek byli przeciwko tej idei. Jeszcze raz przesuwam wzrokiem po krawędzi lasu, szukając odpowiedniego miejsca, do rozpoczęcia mojej wędrówki. Powoli napływa do mnie wewnętrzny spokój, który daje mi zadanie do wykonania.

Bez znaczenia, czy tym zadaniem jest przeżyć mimo wszystko.

Odgarniam niesforne włosy z twarzy, marząc o czymś, czym mogłabym je związać. Doprawdy, długie włosy potrafią być prawdziwym utrudnieniem, zwłaszcza gdy...

Zamieram na moment i przesuwam dłonią po głowie raz jeszcze.

W tym całym chaosie dopiero teraz zauważam, jak są długie i co to oznacza.

Skoro zdążyły odrosnąć, musiał minąć naprawdę długi czas. Zbyt długi czas. Nie chcę zmarnować go jeszcze więcej na przeklinanie tamtego dnia, gdy zamiast uciec, postanowiłam współpracować z tą bandą pseudonaukowców.

Gdyby tylko tamta decyzja zależała wtedy ode mnie...

***

Trudno odmierzać mi upływ czasu, choć próbuję wykorzystać do tego obserwacje ruchu słońca, wiem jednak, że musiało minąć już wiele godzin, podczas których przedzieram się przez tutejszą roślinność.

A bez wątpienia jest to najdziwniejszy las, jaki kiedykolwiek widziałam. Przyznam bez bicia, że doktoratu z biologii nie zrobiłam i raczej już nigdy nie zrobię, ale nie trzeba być wybitnie wyuczonym, aby spostrzec, że sąsiadująca ze sobą tak odmienna roślinność jest zjawiskiem dziwnym.

Przez pewien czas byłam pewna, że otaczają mnie sosny i świerki oraz ich charakterystyczny zapach, by zaraz później odgarniać ręką wielkie liście egzotycznych paproci, zadzierać szyję na widok wysokich palm i robić duże kroki nad korzeniami monstrualnych baobabów.
Pnę jednak nieustannie naprzód, nie wiedząc, na co natknę się za następnym drzewem, świadoma jednak innego uczucia, który towarzyszy mi niemal od początku mojej wędrówki.

Wiem, że ktoś mnie śledzi.

Nie obejrzałam się za siebie ani razu, z początku pewna, że to tylko mój mózg, za pewnie uszkodzony po tych wszystkich eksperymentach, wymęczony kilkumiesięczną śpiączką i spragniony świadomości, że nie jestem jedynym człowiekiem na ziemi, płata mi figla, jednak po kilku zbyt nieprzypadkowych dźwiękach zyskałam niemal pewność, że ktoś za mną podąża i z niewiadomych powodów nie chce, bym się o tym dowiedziała.

Mimo że czuję się z tym niepewnie, nie pozwalam, by opanował mną strach i nasłuchuje wszelkich znaków świadczących o zmniejszającej się między nami odległości.

Międzyczasie w głowie opracowuję strategię, którą mogłabym uszkodzić mojego towarzysza. Parę razy przystaję, udając, że odpoczywam lub podziwiam otaczającą mnie przyrodę, jednocześnie upewniając się, że i kroki za mną ustają, jakby cierpliwie czekając, aż wznowię podróż.

Robi się jednak coraz ciemniej, a perspektywa kontynuowania tego wzajemnego marszu w ciemnościach przemawia do mnie już zmartwionym głosem.

Czas więc stanąć twarzą w twarz z tym tajemniczym cieniem, niezależnie od tego, kim ten ktoś jest.

Może nawet uda mi się zmusić go do pomocy.

Zatrzymuję się na następnej rozległej polanie i siadam na trawie, sprawiając wrażenie, jakobym postanowiła zrobić sobie mały postój. O dziwno, pomimo całodniowej wędrówki i zmagania w morskim żywiołem, nie czuję, jakbym go w ogóle potrzebowała. Nie doskwiera mi głód ani pragnienie, ale zawsze byłam w tych kwestiach wystarczająco wytrzymała. Równie dobrze mogłabym iść dalej, dopóki nie opadłabym z sił, jednak póki nie rozprawię się tym, kto śledził mnie cały dzień, nie zamierzam się stąd ruszyć.

Wkrótce plan sam układa się w mojej głowie.

Wpierw rozpalam ognisko, co zajmuje mi dłużej niż kiedykolwiek wcześniej. Być może dlatego, że nie mam do dyspozycji żadnych zapałek, czy choćby złamanego krzesiwa, robiłam to już jednak nie raz i ponadto w o wiele gorszych warunkach, a więc bez problemu odnajduję się w kolejnych krokach, wyćwiczonych niemal automatycznie, dzięki latom lekcji survivalowych.
Dziękuję swoim instynktom, które sprawiły, że zatrzymałam się na postój właśnie w tym miejscu, które obfituje w suche gałązki i twarde pod stopami kamienie.

Słońce już całkiem zachodzi, kiedy moją twarz oświetla wreszcie mały płomyk, wydobywający się spod stosiku gałązek. Oddycham z ulgą, ale nie robię przerwy, tylko ruszam po kolejny zapas drewna, stale obserwując granicę polany i mrocznego już o tej porze, lasu. Ten ktoś wciąż gdzieś tam się czai, a ja zamierzam go stamtąd wybawić.

Kiedy wracam z naręczem gałęzi na rękach, gwałtownie zamieram, a mój plan przestaje już mieć znaczenie.

Chowam się prędko za najbliższym drzewem, wychylając tylko głowę i pozostając niewidoczna dla siedzącej przy moim ognisku ciemnej postaci.

Przez niewielki rozmiar płomieni, widzę zaledwie jej zarys, duży i nieruchomy, niezdolny jednak, by wywnioskować z niego jakiekolwiek szczegóły.

Czuję, jak wzrasta mi tętno, a w moich żyłach płynie adrenalina, niebędąca jednak źródłem paraliżującego strachu, a zamiast tego mobilizująca moje mięśnie do podjęcia działania.

To nawet lepiej, że mój tajemniczy towarzysz sam postawił zrobić pierwszy krok. Nie wiem, co chciał tym osiągnąć, ale tylko ułatwił mi zadanie.

Pozostawiam naręcze drewna pod drzewem i odsuwam się w stronę granicy polany, wtapiając się w ciemność i stając się kolejnym milczącym cieniem przesuwającym się wzdłuż linii drzew.
Mam tylko nadzieję, że nie przyprowadził ze sobą kolegów ukrytych gdzieś tu obok mnie. Na samą myśl o tym aż się wzdrygam. Ukryta przed blaskiem niewielkiego ogniska, przemieszczam się tak, aby znajdować się naprzeciwko tyłu postaci. Lub raczej tego, co uważam za jej tył. Wydaje mi się naturalne, że siedzi przodem do ogniska, chociaż nie powinnam była przyjmować tego za pewnik. Teraz już jednak za późno, by coś zmienić.

Ogień zaczyna powoli dogasać, jako że nikt nie dokłada mu drewnianego paliwa, a ja wiem, że gdy zapadnie całkowita ciemność, stracę swój fortel.

Muszę więc działać teraz.

Kucam i bezszelestnie zbliżam się nieznajomej postaci, w nadziei, że zdążę, nim mnie usłyszy. A trasa jest wystarczająco długa, by nawet najmniejszy błąd wszystko zniweczył.

Potrafię poruszać się bezszelestnie, ale nie jestem ideałem w tej kwestii. Więc, kiedy zauważam, że mój cel zaczyna powoli obracać się za siebie, puszczam się biegiem, iż całym impetem uderzam prosto w niego.

Spadamy na ziemię, a ja bynajmniej nie tracę rezonu i po raz kolejny dziękuję sobie z przeszłości, uczęszczającej na zajęcia sztuk walki, a dzięki czemu od razu próbuje unieruchomić przeciwnika i zyskać nad nim przewagę.

On jednak nie jest gorszy i po chwili szoku, jaki wywołał mój skok, zrzuca mnie z siebie i łapie za ręce próbując unieruchomić. Zapomniał jednak o nogach, czego za chwilę gorzko żałuje, gdy odpycham tajemniczą postać od siebie i ponownie rzucam jej się na szyję.

Tym razem jednak się nie szarpie, jakby zrozumiała, że walka ze mną, to nie jest to, po co tu przyszła. Unosi ręce do góry, jakoby w geście poddania, podczas gdy moje dłonie wciąż zaciskają się na jej ramionach, a nogi przyszpilają do ziemi. Pozwalam sobie wtedy wreszcie spojrzeć na jej twarz.

Wybałuszam oczy, tracąc całą koncentrację tak, że gdyby chciał, łatwo mógłby mnie teraz zrzucić z siebie i pokonać. On zamiast tego wysapuje:

- Nieźle walczysz...

Marszczę brwi, nadal nie wierząc własnym oczom, jednocześnie poirytowana, gdyż ze wszystkich osób, jakie spodziewałam się ujrzeć, na pewno nie było tam jego.

- Student Medycyny? - z moich ust wydobywa się niemal warknięcie - Co to ma znaczyć?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top