XII rozbicie dzielnicowe

W jednej chwili Pan Student Medycyny trzyma moją dłoń, okręcając mnie wokół własnej osi, jedno mrugnięcie okiem później znajduję się w gęstym lesie, otoczona wysokimi drzewami zasłaniającymi niemalże całe niebo.

Nie wiem, co się dzieje. Rozglądam się we wszystkie strony, szukając w tym wszystkim jakieś wskazówki, znaku, że to tylko jakieś chwilowe widzenie, ale im dłużej patrzę, tym bardziej upewniam się, że to nie jest żaden żart.

Jakim cudem? Czy to jakaś kara od ,,góry" za roztargnienie i zatrzymanie poszukiwań? Czy może przeszłam już samą siebie i gubię się we własnych wyobrażeniach?

Najpierw muszę wydostać się z tego lasu. Znowu... Kroczę ledwie zauważalną ścieżką, licząc, że światło w oddali zwiastuje wyjście z tego gąszczu liści i gałęzi.

Te lasy tutaj to chyba jakieś przekleństwo... Oby tylko okazało się, że zamek jest w miarę blisko stąd, a nie, że — przypuśćmy — cała sceneria się zmieniła. To przecież mogłoby się zdarzyć. Pytanie tylko jak duży wpływ mam na to ja, a jak bardzo sterować tym, co widzę, może Shadd i jej kompania.

Nawet nie zauważam, kiedy nie kroczę już leśną dróżką, a o moje stopy zahaczają wielobarwne polne kwiaty. Płatki maków swym krwistoczerwonym kolorem odcinają się najbardziej na tle drobnych fiołków i gęsto rozmieszczonych mleczy. Wysokie trawy łaskoczą mnie po łydkach, co jednak mimo starań znajduję bardziej irytującym niż zabawnym.

W oddali dostrzegam jakąś większą plamkę kolorów, do której po chwili z pośpiechem się zbliżam. Wygląda jak postać, więc liczę na to, że znajdę Pana Studenta Medycyny, który, o ile tym razem będzie w dobrym humorze, wtajemniczy mnie w kwestie naszej nagłej dyslokacji.

Ku mojemu zdziwieniu to nie jest jednak on. Pomyślałby kto, że już sam fakt, że w miarę zbliżania się nie dostrzegłam charakterystycznego pomarańczowego koloru garnituru mężczyzny, odwiedzie mnie od tej myśli, dopiero jednak, gdy wyraźnie stwierdzam, że przede mną znajduje się nie dorosły mężczyzna a mała dziewczynka, uświadamiam sobie, że nie dane mi będzie spotkać starego znajomego.

Dziewczynka siedzi po turecku, otoczona kwiatami, część z nich już zerwana leży rozrzucona wokół niej. Trzyma wyciągnięty palec przy źdźble trawy, próbując złapać biedronkę. Nie jestem w stanie dostrzec dokładnie jej twarzy, większą jej część zasłaniają jasne włosy, tworząc dla niej jakby mały własny świat.

Póki jeszcze mnie nie zauważa, zastygam w miejscu, w nadziei, że uda mi się zniknąć niezauważalnie, wtedy jednak słyszę jej cieniutki głosik:

— Spójrz! Jaka ładna biedronka!

Malutki owad wdrapuje się na jej drobny paluszek, zupełnie bez obawy, że zrobi mu choćby najmniejszą krzywdę. Unosi dłoń w stronę słońca, jakby chciała, aby lekki powiew wiatru zdmuchnął czerwoną kropkę z jej palca. Przez chwilę patrzy tylko na ową biedronkę, obracając ręką, tak aby złapać najlepszy kąt padającego słońca, podziwiając, a może tylko licząc kropki na ciele owada. Wreszcie i on sam postanawia wykonać ruch i odlatuje na pobliskie źdźbło trawy. 

Dziewczynka nie wydaje się jednak smutna. Zamiast tego obraca się wreszcie w moją stronę, a ja mogę dokładnie się jej przyjrzeć.

Nie wygląda na więcej niż pięć lat, chociaż spokój, z jakim bawi się pośród polnych kwiatów, całkiem sama, świadczyć by mógł o czymś zgoła innym. Jej dziecięca twarzyczka, nieskażona najmniejszą niedoskonałością, jest pulchna w charakterystyczny dla dzieci sposób, co jednak dodaje jej tylko więcej uroku, gdy po kilku sekundach mierzenia mnie wzrokiem, jej usta rozciągają się w szerokim uśmiechu, na policzki wstępują drobne dołeczki. Odgarnia z twarzy pasmo lecących do oczu włosów, zatykając je niestarannie za ucho, co ostatecznie powoduje, że chwilę później z powrotem znajdują się na liniach brwi.

Chociaż wygląda całkiem niewinnie, a radość, jaka tkwi w jej spojrzeniu, pragnie rozwiać moją niepewność,  nie czuję się ani trochę spokojnie. Już nawet nie próbuję się zastanawiać jakim cudem znalazła się na mojej drodze, skoro nic na tej wyspie nie jest prawdziwe, jak najszybciej jednak próbuję wymyślić, co jej obecność tutaj znaczy. 

Może jest jakimś innym wcieleniem Pana Studenta Medycyny? Albo kolejnym wytworem chipu w moim mózgu, próbującym wybudzić moją świadomość ze śpiączki? Sądzę, że nawet to byłoby lepsze niż gdyby okazało się, że owa dziewczynka jest jednak wewnętrznym zagrożeniem. Bo tego, że nim jest, nie mam najmniejszych wątpliwości.

— Też przyszłaś zobaczyć kwiatki? — Pytanie wyrywa mnie z zamyślenia, tym samym zmuszając do jakiejś interakcji. Postanawiam więc zachowywać się na razie spokojnie, co by nie zdradzić się z moimi podejrzeniami.

— Przyszłam stamtąd — Wskazuję ręką na rząd drzew za moimi plecami.

— Aha. A ja byłam na tej łące. Zobaczyłam biedronkę i chciałam ją złapać. Szkoda tylko, bo tam była taka ładna muzyka...

— Ładna muzyka? — przełykam nerwowo ślinę.

— No w zamku — Przechyla głowę w geście dziecięcego rozbawienia, jakby nie mogła uwierzyć, że musi tłumaczyć coś dorosłemu. 

Dopiero teraz zauważam, w co jest ubrana. Pudrowa sukienka z tiulem zawinęła się, podczas gdy dziewczynka siadała na trawie i teraz tylną jej część zdobi ciemnozielona plama. 

Serce zaczyna walić mi tak mocno, że słyszę tylko jego ogłuszający dźwięk. Zaczynam wmawiać sobie, że to tylko iluzja, to musi być tylko iluzja, a mimo tego przeraża mnie do tego stopnia, że nie mogę zapanować nad drżeniem rąk, które również przecież wymyślił sobie mój na wpół sprawny i suwerenny mózg. Chociaż bardzo tego nie chcę, robię kilka kroków w stronę dziewczynki i siadam obok niej na trawie.

— Jak masz na imię?

Bawi się przez chwilę pasemkiem włosów, nawijając je na palec dłoni, to chwilę potem zrywając płatki z pobliskich maków, jakby rozważając w głowie przestrzeżenia każdej matki, aby nigdy, ale to przenigdy nie podawać nieznajomym swojego imienia. 

— Lidia. A ty?

To musi być pułapka. Za nic na świecie nie mogę podać jej prawdziwego imienia. 

— Możesz nazywać mnie Anastazja — Wkładam na twarz krzywy, a jednak najszerszy uśmiech, na jaki jestem w stanie się zdobyć.

— Ładnie. Podoba mi się.

Aby zająć czymś ręce zaczynam zbierać znajdujące się dokoła kwiaty i bezwiednie przeplatać ich końcówki między sobą. Mój wzrok pozostaje spuszczony, niby podziwiając żyłki na liściach, a jednak kątem oka śledząc zachowanie dziewczynki. Wygląda tak niewinnie, że przywodzi mi na myśl widmo młodszej siostry, której nigdy nie miałam. Ucieleśnienie radości i prostoty, które pragnie mnie zwieść. I chociaż jestem tego świadoma, to wciąż siedzę obok postaci na trawie, w rzeczywistości nie mając też gdzie się podziać. Jeżeli prawdziwie jest widzeniem od ,,góry" to sama powinna wkrótce czegoś ode mnie zażądać.

— Umiesz robić wianek? — Trąca mnie ręką, nachylając się nad trzymanym przeze mnie w garści chaotycznym splotem łodyg i kolorowych płatków.

— Może trochę... — Wzruszam ramionami, posyłając jej lekki, nieco drżący uśmiech.

— A to jest wianek? — Wskazuje na moje dzieło.

— Nie...Tylko trochę się bawiłam tymi kwiatami. — Rozplątuję końcówki i rozrzucam je na trawę.

— A zrobiłabyś mi wianek...?

Podnoszę głowę i napotykam jej dziecięco błagalne, rozpromienione spojrzenie. Uśmiecha się do mnie tak delikatnie, że aż trudno mi wierzyć, że mogłaby chcieć zrobić mi krzywdę.

— Jasne. Tylko musisz nazbierać mi więcej takich kwiatków, dobrze?

Kiwa głową, jednocześnie w radosnym okrzyku stając na równe nogi, by chwilę później wrócić z naręczem stokrotek, maków i złotych mleczy.

Kiedy umieszczam na jej głowie kwiatową koronę, cała jej drobna postać aż podskakuje z podekscytowania. Po kilkanaście razy pyta mnie, czy wygląda ślicznie, a kiedy za każdym razem potakująco kiwam głową jej błękitne oczy rozszerzają się w poczuciu, jakby nosiła na głowie same diamenty, a nie tylko kilka zwiniętych ściśle kwiatów.

Na moment zapominam, gdzie jestem. Z kim jestem. Chociaż problem jest też fakt, że wciąż nie wiem, skąd wzięła się ta dziewczynka ani jakie ma zamiary. Nie mogę jednak tkwić tu wiecznie, wijąc wianki, kiedy zegar cały czas odlicza ostatnie godziny sprawności mojego umysłu. Muszę wrócić do zamku, gdziekolwiek on teraz jest.

Dźwigam się na nogi, strzepując trawę ze spodni i spoglądam w dal. Przede mną jest tylko linia drzew i odległe wzniesienia, ani śladu jednak strzelistych wieżyczek. To nie szkodzi. Będę szukać, dopóki go znajdę.

— Idziesz już?

Momentalnie poważnieje, jakby zrozumiała, że czas na zabawę już się skończył. Wpatruje się we mnie tylko, jak gdyby nie chciała zostać znowu sama.

— Tak. Muszę wrócić do domu. To bardzo ważne.

Spuszcza głowę, ukrywając się za kurtyną długich włosów, tylko kciuk jej prawej ręki jakby bezwiednie wędruje w okolice ust i do buzi.

Żal mi ją zostawić, zdrowy rozsądek jest jednak nakazuje, aby nie wierzyć zbytnio temu, co widzę przed oczyma. Skoro zamek jest iluzją, wyspa jest iluzją to i ona musi nią być. Mimo tego i mi jej towarzystwo zaczęło się podobać. Zawsze lepsze to niż samotność, czy bycie śledzonym przez pomarańczowego komputero-mężczyznę.

— Chodź. — Wyciągam do niej rękę i kiwam zapraszająco głową.

Chwyta moją dłoń w mocnym uścisku, który momentalnie dodaje mi otuchy, która potrzebna nam jest, aby wyznaczyć na horyzoncie przez nami cel i podążać ku niemu, nie spuszczając go ani na chwilę z oka.

***

Gałąź lekko skrzypi pode mną, gdy stawiam na niej drugą nogę, poddźwigając się rękami do góry. To najwyżej, jak jestem w stanie się wdrapać. Kolejne gałęzie nie wytrzymają już mojego ciężaru.

Jestem jednak dostatecznie wysoko, by sponad czubków odległych drzew ujrzeć w oddali kontury znajomej budowli. Droga do niej wiedzie na północ, co oznacza, że znajduję się w tej nieznanej jeszcze części lasu.

Zręcznie opuszczam się na dół, by przy ostatnich gałęziach zeskoczyć już na ziemię. Mała przerwa na orientację w terenie okazała się owocna, bo przynajmniej wiem już, dokąd iść.

Bezsensownych rozważań na temat tego, skąd się tutaj wzięłam, unikam tak długo, jak tylko potrafię. Cel jest prosty, namierzyć zamek i zmierzać w jego stronę, a jeżeli zniknie ponownie, powtórzyć cały proces.

Dlatego kiedy dostrzegam zarys postaci w cieniu pobliskiego drzewa, trochę irytuje mnie fakt, że oto muszę ponownie dać się wyprowadzić z równowagi. Kątem świadomości przecież wiem, co to może wszystko oznaczać. Jeden wielki bałagan.

— Kim jesteś? — wołam ostro do swojego ukrytego towarzysza.

Odpowiada mi cisza. Czy ten ktoś naprawdę myśli, że go nie widzę?

— Pytałam, kim jesteś?! — powtarzam, tym razem głośniej.

Nie otrzymując znów żadnej odpowiedzi, wyjmuję sztylet zza pasa i zaciskając usta w wąską kreskę, zbliżam się do cienia wśród drzew.

— Ostrzegam cię ostatni raz! Przestań bezsensownie chować się przede mną!

Gdy wchodzę w zasięg półmroku, zauważam dokładnie rysy jej twarzy.  Za maską hardości kryje się strach w oczach, a kiedy przystawiam jej ostrze do gardła, już widzialnie drży z przerażenia.

— Hmn? — kiwam głową, czekając na odpowiedź.

Przełyka ślinę.

— Jestem... nikim takim —  burczy pod nosem, usiłując zmarszczyć brwi w groźnym wyrazie twarzy, ale wiem że w rzeczywistości próbuje tylko grać obojętność.

Chowam sztylet i opieram ręce na biodrach. Przez chwilę tylko mierzymy się wzajemnie wzrokiem.

— Co tutaj robisz?

Wzrusza ramionami. Prycham w poirytowaniu. Nie chce mówić, to proszę bardzo. Nie zamierzam zaprzątać sobie nią głowy. Nie, kiedy ważniejsze jest ponowne znalezienie zamku i przerwanie śpiączki. 

Odwracam się do niej tyłem i ruszam w obranym wcześniej kierunku. Nie dziwi mnie, gdy po chwili słyszę, jak nieumiejętnie skrada się za mną. Przystaje jakby co chwilę, po czym z szelestem pokonuje biegiem zaległy odcinek. Nie rozumiem, dlaczego nie może iść normalnie. Nawet gdybym chciała, nie zamierzam jej zatrzymywać

Odległość między nami na zmianę rośnie i maleje, aż wreszcie dziewczyna nawet nie ukrywa się z faktem, że podąża za mną krok w krok. Zastanawiam się, czy może powinnam nawiązać jakąś rozmowę, ale wiem, że cokolwiek ona powie, nie ma żadnego znaczenia. Oddawanie się swobodnym pogaduszkom dla zabicia czasu nie leży w mojej naturze.

Od ostatniego zetknięcia na horyzont wspinam się jeszcze trzy razy, by upewnić się, że podążamy w dobrym kierunku. Jedno jest jednak pewne, nie dojdziemy przed zmrokiem. Kolejny dzień stracony.

W miarę upływających na wędrówce godzin, moja towarzyszka wyraźnie zaczyna się męczyć. Teraz już co chwilę przystaje, powłóczy nogami i wzdycha, ocierając pot z czoła. Przyzwyczajona więc do towarzyszącym nam dźwiękom, nie wychwytuję początkowo dodatkowych odgłosów kroków i rozmów dochodzących z lewej strony lasu. Kiedy jednak stają się coraz głośniejsze i niepokojące, obie zatrzymujemy się i nasłuchujemy w skupieniu.

Parę metrów przed nami dwie leśne ścieżki łączą się w jedną, co oznacza, że obcy przybysze wkrótce się z nami spotkają. Kiwam ręką na dziewczynę i przykucamy w krzakach obok, skąd obserwujemy przeciwległą drogę, wypatrując zbliżające się postacie. Ich rozmowy, przerywane co chwilę śmiechem, słychać coraz głośniej. Wsłuchując się uważniej, udaje mi się oddzielić dwa osobne głosy, jeden głośniejszy, drugi delikatny i bardziej piskliwy.

Kusi mnie, by wbiec z krzaków i stanąć z nimi twarzą w twarz, ale wiem, że póki oni nas nie widzą, zachowujemy względną przewagę. Gdy dźwięki zdają się dochodzić zza pobliskiego drzewa, chowam się jeszcze głębiej w gęstwiny, polecając dziewczynie zrobić to samo, jednocześnie przez szparę w liściach i gałązkach widzę całą sytuację.

— Myślałam kiedyś o tym, ale to już raczej nie aktualne. — W moim polu widzenia pojawia się wysoka blondynka z warkoczem na boku i rękami włożonymi w kieszenie dżinsów.

— Dlaczego? — odpowiada drugi głos, należący do małej dziewczynki w różowej sukience.

Obie postacie idą obok siebie, pogrążone w rozmowie nie zauważają nas. Bezszelestnie sięgam po rękojeść sztyletu, jednocześnie przesuwając się w prawą stronę, aby ostatecznie zajść im drogę. 

— Teraz już trochę na to za późno. Ale jeśli chcesz, mogę ci pokazać, co potrafię. — Blondynka uśmiecha się szeroko do swojej towarzyszki, a ona opowiada jej głośnym okrzykiem radości. 

Robię jeszcze kilka kroków zza ukrywającego mnie rzędu krzaków, gotowa wyjść obu na spotkanie. Coś jednak uderza mnie w ich widoku, że postanawiam nie ujawniać się od razu z bronią w ręku. Chowam lśniące ostrze i z rękami założonymi na piersiach zagradzam im drogę.

Młodsza wydaje z siebie zduszony pisk, a starsza momentalnie chowa jej drobną postać za siebie. W jej oczach nie odnajduję tyle strachu, ile w spojrzeniu towarzyszącej jej dziewczynki. Z lekko przyśpieszonym oddechem wyciąga ręce przed siebie, w geście poddania albo jakby chciała mnie zatrzymać.

Czekam, aż odezwie się pierwsza, co nie trwa długo.

— Kim jesteś?

Oczywiste pytanie.

— Nie wiesz? — odpowiadam pytaniem na jej pytanie.

Marszczy brwi, jakby zastanawiała się, czy odpowiedź, która przychodzi jej na myśl, jest warta wypowiedzenia na głos.

— Masz może na imię Lidia?

— A czy to istotne, jak będziemy na siebie mówić?

Zadziwiam ją tym pytaniem. A ona zadziwia mnie, kiedy bez wahania robi kilka kroków do przodu i staje ze mną twarzą w twarz.

— Wiesz, co tutaj się dzieje? Jeśli tak, proszę powiedz mi. Razem z Lidią — wskazuje dłonią na pozostawioną w tyle dziewczynkę — szukamy drogi powrotnej do zamku. Muszę jak najszybciej się obudzić.

— Ty musisz się obudzić? — Unoszę w zdziwieniu brew, słysząc jej stwierdzenie.

— Tak. Chcę przerwać tę śpiączkę, zanim będzie za późno. Widziałaś gdzieś może Pana Studenta Medycyny?

Tego przemądrzałego wariata? Brak jego obeności jest jedynym plusem obecnej sytuacji.

— Nie, od kilku godzin wędruję przez ten las. Wędrujemy — poprawiam się, kiwając ręką na wciąż ukrytą w krzakach dziewczynę. 

Niechętnie wychodzi, ale trzyma się na uboczu. Blondynka odwraca się, aby zmierzyć ją wzrokiem, przy czym niemal niezauważalnie się krzywi. Wzdycham z niecierpliwienia i łapię ją za rękę, zwracając ponownie w moją stronę.

— Zamek jest na północ, dobry dzień drogi stąd. Jeśli się pośpieszymy, znajdziemy jakieś dobre miejsce na nocleg.

Potakująco kiwa głową. Wygląda, jakby zadać chciała jeszcze sporo pytań i wyjaśnić wiele wątpliwości. Aby tego uniknąć, zwyczajnie odwracam się i zaczynam iść ścieżką w wyznaczonym kierunku, nie pozostawiając im innego wyboru, jak tylko podążać za mną. 

Mogłabym w ciszy wędrówki rozważać w głowie, co znaczy obecność każdej ze spotkanych dzisiaj osób, może to być jednak sztuczka, która, jeśli jej na to pozwolę, odwróci moją uwagę od zamierzonego zadania. Póki dziewczyny nie wchodzą mi w drogę, mogą się przydać w poszukiwaniach.

O ile którakolwiek z nas wie, czego właściwie szukać.

***********************************************

Lidia ściska mocno moją rękę, a mimo moich zapewnień, że nie pozwolę nikomu zrobić jej krzywdy, wciąż ze strachem mierzy wzrokiem nowo spotkane przez nas osoby. Kobieta, zarzekająca się, że wie, dokąd mamy iść, rzeczywiście sprawia nieco dziwne wrażenie. Ubrana w zielone bojówki i szary t-shirt spod którego widać umięśnione ramiona, wygląda conajmniej, jakby wyszła z wojska lub trenowała jakieś sztuki walki.

Nie popadaj w paranoję. To tylko iluzje. Te dziewczyny nie istnieją na prawdę.

A jednak jedna prowadzi nas poprzez gąszcza tropikalnych lasów i borów, uścisk drugiej wyraźnie czuję na swojej dłoni, a człapiąca pare kroków dalej cicha, z naciągnietym na głowe kapturem bluzy nastolatka przy kościach, za każdym razem, gdy próbuję nawiązać z nią kontakt, mierzy mnie takim wzrokiem, jakby w głębi duszy życzyła mi śmierci.

Nie rozumiem, co to wszystko oznacza, ani skąd one się wzięły. I dlaczego akurat teraz. Jakaś część mnie czuje także żal  z powodu niedokończonego tańca, chociaż powinien to być w obecnej sytuacji mój najmniejszy problem. Czekam aż wydarzy się coś jeszcze, co sprawi, że wszystko się wyjaśni.

W międzyczasie zaczyna zapadać zmrok, ale prowadząca nas kobieta prze nieustannie przed siebie. Chociaż moje ciało jest również jedną wielką iluzją, zmęczenie powoli zaczyna mi się udzielać, a wraz z nim pragnienie zatprzestania naszej wędrówki.

— Hej, nie sądzisz, że wartałoby się już zatrzymać? — krzyczę do przodu.

Odpowiedź długo nie nadchodzi, więc wyoswobadzam swoją dłoń z uścisku Lidii i podbiegam do ciemnowłosej kobiety.

— Hej, pytałam, czy może to już dobry czas, aby zrobić przerwę? Robi się już ciemno, a trzeba nazbierać drewna na ognisko, przygotować posłania i...

— Możemy jeszcze spokojnie iść — przerywa mój wywód, nawet na mnie nie spoglądając.

— Jesteśmy też trochę zmęczone — oponuję.

Ten argument sprawia, że zatrzymuje się na chwilę w miejscu i mierzy mnie uważnie wzrokiem.

— Zmęczone? Niby czym?

Sama chciałabym wiedzieć. 

— No chyba wędrówką. Albo ogólnie. — Wzruszam ramionami. — Zdaję sobie sprawę, że jestem w śpiączce i w ogóle... — Kiwam ręką. — A mimo to wciąż tyle rzeczy sprawia wrażenie realnych. To nie jest taki zwyczajny sen. Jest nad wyraz wyraźny i gdyby nie kilka istotnych elementów. — Przełykam ślinę na myśl o wieży w zamku. — Wciąż byłabym przekonana, że to wszystko dzieje się naprawdę. Może po prostu ciężko mi jest się przestawić?

Jej czoło przecina pojedyńcza zmarszczka, podczas gdy skrupulatnie analizuje moje słowa.

— O czym ty, do cholery, mówisz?

Nie wiem, jak zareagować, więc zagubione wpatrujemy się tylko w siebie nawzajem. Ciszę przerywa wreszcie, okrzyk dziewczynki.

— Anastazja, patrz! Tam jest jezioro!

Odracam się w stronę źródła dźwięku i szukam małej wzrokiem. Odeszła już kawałek dalej, skręcając z głównej ścieżki na lewo. Razem z wysportowaną kobietą, która na dźwięk mojego wymyślonego imienia unosi w zdumieniu brwi, ruszamy w jej kierunku. Przedzieramy się przez rzędy drzew, by ostatecznie wyjść na rozległą polanę, przylegającą do pobliskiego jeziora, tafli ciemnobłękitnej wody u podnóża górzystego horyzontu. 

Wygląda to tak zdumiewająco pięknie, że aż wciągam głośno powietrze w płuca. Odległe szczyty wbijają się ostro w pas brunatnych chmur zachodzącego słońca. Między ich kształtami dostrzegam zarysy wieżyczek tak długo wypatrywanej przez nas budowli. Idziemy w dobrym kierunku. Mój wzrok opada na rozciągającą się przez nami łąkę, poprzetykaną miejscami samotnymi drzewami. Dopiero po chwili zauważam między nimi coś nienaturalnego, jakby ogromny namiot rozbity pośrodku traw i drzew.

Czy to kolejna osoba na naszej drodze? A może inna anomalia rzeczywistości sennej? Zmrużam oczy, by lepiej dostrzec szczegóły, kiedy ze środka wychodzi ubrana w pomarańczowy kolor wysoka postać.  Ten odcień jest tak charakterystyczny, że momentalnie rozpoznaję, kogo mam przed oczyma.

— Pójdę sprawdzić, co tam się dzieje — oznajmiam na głos, chociaż patrząc tylko na reakcję ciemnowłosej kobiety.

Kiwa w skupieniu głową, jakby zadowolona z obrotu spraw i rada, że to nie na nią spadnie obowiązek wyciągnięcia informacji od Pana Studenta Medycyny.

— Miej oko na Lidię, okej? — dodaję, w nadziei na większą reakcję, ale odpowiada mi to samo kiwnięcie głową.

Odwracam się więc i ruszam przed siebie. Zanim dochodzę, mężczyzna zdąża ponownie schować się we wnętrzu namiotu. Z daleka coraz wyraźniej dostrzegam jego konstrukcję. Postawiony na planie koła przypomina antyczne, rzymskie namioty, służące cesarskim legionom. Pokrywa go gruby, czerwony materiał, obszyty na brzegach złotym splotem. Z bliska wygląda jeszcze bardziej majestatycznie, jakby mieścił w sobie centrum dowodzenia samego cesarza.

Odchylam poły luźnego materiału emitującego drzwi wejściowe i wchodzę do środka. Momentalnie mój wzrok przykuwa mnóstwo rzeczy na raz, rozstawionych w różnych kątach przestrzeni. Znajduje się tu tak wiele przedmiotów, że nie jestem w stanie objąć ich wszystkich wzrokiem. Po lewej rząd stołów przykrytych białymi obrusami stanowi miejsce dla ksiąg, kielichów, zwojów, tac z winogronami, niezidentyfikowanych stosów ręczników, a pomiędzy nimi mnóstwo drobnych, porozrzucanych w nieładzie pozłacanych elementów wystroju. Drugą stronę zajmują potężne, drewniane kufry oraz kosze pełne niezidentyfikowanych przedmiotów, które mógłby uchodzić za różne rodzaje broni czy uzbrojenia. Na środku dwie kolumny podtrzymują dach namiotu, prowadząc głębiej, skąd dobiegają przyciszone głosy rozmowy.

Chociaż ciekawa jest tych wszystkich rzeczy i ich przeznaczenia, przesuwam tylko po nich wzrokiem i kieruję się w głąb. Szybko wyparuję śród otaczających mnie barw pomarańczowy garnitur Pana Studenta Medycyny, odwróconego do mnie tyłem i opierającego się dłońmi o blat długiego stołu.

— Hej! — wołam, próbując zwrócić na siebie uwagę.

Mężczyzna prostuje się i zwraca w moją stronę, tym samym odsłaniając ukrytą są sobą postać.

Jest to najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widziałam. A przynajmniej takie jest pierwsze wrażenie, bo po chwili chwili zauważam, że jej piękno jest bardziej surowe niż delikatne czy dziewczęce. Siedzi przy stole, wyprostowana jak struna z wysoko uniesionym podbródkiem i ostrożnym uśmiechem, odsłaniającym śnieżnobiałe zęby. Ciemne, misternie upięte włosy zdobi złota korona osadzona na jej głowie tak naturalnie, jakby między skroniami było wyrzeźbione na nią miejsce.

Nawet nie przychodzi mi do głowy, by zaśmiać się w duchu z jej osobliwego wyglądu, sprawia wrażenie zbyt poważnej i zdecydowanej, pomimo ciepłego spojrzenia, jakim stara się mnie uraczyć.

— Witaj — odpowiada melodyjnym głosem, nie za wysokim, ale też nie oschłym.

Nie wiem, jak zareagować więc tylko uśmiecham się głupkowato. Szukam wskazówki, zerkając na Pana Studenta Medycyny, ale mierzy mnie takim samym beznamiętnym wzrokiem jak zawsze.

— Nie chciałabym przeszkadzać, czy coś — próbuję zacząć rozmowę. — Ale przechodziłam obok i zobaczyłam ten namiot. Pomyślałam sobie — o, wejdę i sprawdzę, co w środku — śmieję się nerwowo.

Co ty gadasz? Ogarnij się, Lidia...

— Cieszę się, że udało ci się nas znaleźć — nieznajoma podejmuje temat, nie zmieniając przyjaznego wyrazu twarzy.

Strasznie głupio będzie zapytać wprost, kim właściwie jest. Zerkam znowu na towarzyszącego nam mężczyznę, wysyłając niemalże jednoznaczne spojrzenia z prośbą o pomoc i wytłumaczenie zaistniałej sytuacji, ale albo głupio patrzy się na mnie, nieświadomy, że odczekuję, aż coś powie albo w głębi duszy odczuwa jakąś wewnętrzną przyjemność z oglądania moich słabych starań.

— Mogę z nim porozmawiać? — Wiem, że to niegrzecznie wskazywać na kogoś ręką, ale nazywanie go ,,Panem Studentem Medycyny" w obecności wyglądającej jak jakaś królowa kobiety, również wydaje mi się nieodpowiednie.

— Ależ oczywiście — odpowiada miękko, nie ruszając się ani o centymetr.

— Yyy... Na osobności?

Wskazuje gestem dłoni na przeciwległą ścianę namiotu. No trudno. Idę w tamtym kierunku, a zaraz za sobą słyszę kroki mężczyzny. Kiedy jesteśmy już najdalej, jak możemy, ograniczeni przestrzenią czerwonego materiału, ściszam głos do szeptu i mówię:

— No hej. Wiesz może, co tutaj się dzieje? Kim ona jest?

On jednak nawet się nie stara, by nie było go słyszeć.

— Ona wie więcej niż ja. Twierdzi, że jest Lidią i że wkrótce przyjdzie was więcej.

No dzięki, bardzo mi pomogłeś...

— A dlaczego nie jesteśmy już w zamku? Tak nagle nas wyrzuciło, tak jakby...

— To od ciebie zależy, co widzisz. Nie pytaj mnie, dlaczego zmieniłaś sobie wystrój umysłu.

Zapomniałam już, jak bardzo nie lubi ze mną współpracować. No trudno, może jednak dowiem się czegoś więcej od tej osobliwej kobiety.

— Yhm... Podobno wiesz, co się tutaj dzieje... — Podchodzę ponownie do stołu, tym razem zdecydowanie kierując swoje pytanie.

— Owszem.

I może coś więcej powiesz?

— Jednak, żeby się nie powtarzać, proponuję zaczekać na wszystkich i zgromadzić się na zewnątrz — kontynuuje po dłuższej chwili namysłu.

Na wszystkich? To znaczy na kogo jeszcze? Czy może wiedzieć o oczekujących na zewnątrz dziewczynach? Kim one wszystkie są?

— A kiedy będą wszyscy? Jest już trochę późno, a razem z dziewczynami — zapominam ugryźć się w język — chcemy znaleźć jakieś miejsce do spania i rozpalić ogień.

— Przenocujecie tutaj. Zaraz polecę rozstawić dla was namioty. Wspomniałaś, że ile was jest?

Przełykam ślinę. No trudno.

— Cztery. Razem ze mną. — Czy powinnam kończyć zdanie ,,Wasza Wysokość" albo coś w tym stylu?

— To wspaniale się składa. — Klaszcze w dłonie, ukryte w błękitnych rękawiczkach. — Zromadzcie się, proszę, za pięć minut przed namiotem, dobrze?

Kiwam głową. Mam nadzieję, że nie wpakowałam się — nas — w jakieś większe kłopoty. Kobieta nie wygląda niebezpiecznie, ale kto zaufałby nieznajomej w złotej koronie na głowie?

Opuszczam namiot, zostawiając dwójkę samych w środku. Co za szaleństwo. A najciekawsze dopiero przed nami.

***

Wojskowa kobieta, o dziwo, nie daje się długo przekonywać i zaledwie usłyszawszy o tym, co zobaczyłam i usłyszałam w namiocie, z cichym westchnieniem odpycha się od drzewa, o które się opiera i rusza w stronę polany, nawet na nas nie czekając.

— Ale naprawdę miała koronę? Taką prawdziwą? — pyta Mała Lidia, ciągnąc mnie z podniecenia za rękę i chcąc wydobyć więcej szczegółów.

— Na taką wyglądała. Jak zaraz się z nią spotkajmy, będziesz mogła sama zobaczyć i powiesz mi, czy jest prawdziwa, okej?

Kiwa głową, uśmiechając się. Została jeszcze jedna. Robię kilka kroków do zakapturzonej nastolatki, siedzącej pod przeciwległym drzewem.

— Hej, wiem, że nie rozmawialiśmy wcześniej, ani nic — Staram się budzić przyjazne wrażenie, mimo definitywnie otaczającej ją negatywnej energii. — Ale może pójdziesz z nami? Wszystkie możemy dowiedzieć się czegoś przydatnego. Poza tym, dostaniemy namioty i jest tam całkiem ładne jezioro.

Na dźwięk obiecanego zakwaterowania wyraźnie się rozchmurza i nawet podnosi na mnie swój wpatrzony w trawę wzrok. Z uśmiechem podaję jej rękę, chcąc pomóc wstać, ale nie korzysta z niej. Nie zrażam się, tylko dołączam do czekającej już dziewczynki i idziemy w stronę polany.

Gdy jesteśmy już na miejscu, okazuje się, że na nasze małe spotkanie poczyniono już odpowiednie przygotowania. Między dwoma drzewami rozłożony został brunatny koc w kratę, a kawałek obok stoi potężne, zdobione, wyściełane krzesło, które nie bez kozery przypomina pewnego rodzaju tron.

Trochę niepokoi mnie to definitywne przedstawienie, ale zachowuję zimną krew i razem z Małą Lidią siadamy na kocu. Pulchna nastolatka dosiada się na brzegu, a ciemnowłosa kobieta w bojówkach opera się niedbale o drzewo, ignorując możliwość wygodniejszego spoczynku na ziemi.

Zaraz zjawia się kobieta w koronie, wychodząc z namiotu. Po raz pierwszy mam okazję zobaczyć ją w pełnej krasie, by przekonać się, że ubrana jest w długą do ziemi granatową suknię ze złotym gorsetem i szerokimi rękawami. Wygląda o tyle oszałamiająco, o ile budzi swoim wyglądem niepokój i mrozi atmosferę. Siada na przygotowanym wcześniej krześle i zwraca na nas swój wzrok.

— Miło mi was wszystkie powitać. — Jej uśmiech jest nie sztuczny, a bardziej teatralny. Zaraz przenosi spojrzenie na opartą o drzewo kobietę, która wyłamała się z niepisanego polecenia, by spocząć na kocu. — Usiądź, proszę, na kocu. Będzie ci łatwiej słuchać.

W skupieniu czekamy na jej reakcję, gdy przez chwilę nie wykonuje żadnego ruchu. W końcu jednak prostuje się, czyni coś na kształt ironicznego ukłonu i siada po turecku w miejscu, gdzie wcześniej stała. Wcześniej jednak, wyciąga z kieszeni całą zgromadzoną broń, a więc noże, sztylety i scyzoryk, rzucając je na trawę w geście demonstracji, nie jakby ich kształt sprawiał jakąkolwiek trudność w utrzymaniu pozycji siedzącej.

Całe to zdarzenie nasza gospodyni przyjmuje z niewzruszonym wyrazem twarzy, a kiedy wszyscy już znajdują się poziom niżej niż ona sama, kiwa ręką na pozostającego z boku Pana Studenta Medycyny, który automatycznie przynosi tacę z kieliszkiem wypełnionym czerwonym płynem. Kobieta ujmuje go w dłoń i szepta szybkie podziękowania.

Od kiedy PSM stał się jej służącym? Kim ona jest, że nosi się niczym królowa, posiada większą wiedzę i biorący się niewiadomo skąd ekwipunek? Zanim zdążę się nad tym zastanowić, siedząca na krześle zaczyna swoją przemowę.

— Cieszę się, że w tak krótkim czasie udało się nam odnaleźć i zgromadzić w jednym miejscu. Z uwagi na rozległość terenu i przypadkowość naszego rozrzucenia możemy stwierdzić, że mamy prawdziwe szczęście.

Siedząca na trawie kobieta prycha pod nosem, co nie uchodzi uwadze niby-królowej.

— Wyobrażam sobie, że musicie mieć wiele pytań...

W tym momencie Mała Lidia podnosi rękę,  niczym podczas szkolnych zdjęć.

— Słucham? — przerywa w połowie zdania, cały czas z uśmiechem na twarzy.

— Czy twoja korona jest prawdziwa?

— Jak najbardziej — odpowiada z lekkim śmiechem.

— A mogę dotknąć? — kontynuuje dziewczynka.

Tak, i może jeszcze usiąść na kolanach... Co to, wizytacja papieża?

— Może później, dobrze? — Posyła jej ciepłe spojrzenie, czym ucina dyskusję. — Jak więc mówiłam, spodziewam się, że możecie mieć problem ze zrozumieniem nowej rzeczywistości i kwestii, chociażby, naszej mnogości. Spieszę jednak zapewnić, że nie ma najmniejszych powodów do obaw. Każda z nas jest Lidią.

Marszczę brwi. Jak to każda z nas?

— Chyba nie bardzo rozumiem... — zabieram głos, tym samym zwracając na siebie jej uwagę. — Jakim cudem każda z nas jest tą samą osobą? I gdzie one wcześniej były? — Wskazuję ręką na swoje towarzyszki.

Głębokie zdziwienie pojawia się prawdopodobnie tylko na mojej twarzy. Mała Lidia zajęta się bardziej zabawą z mrówkami i źdźbłami traw, niż słuchaniem, siedząca na obok nastolatka obgryza paznokci, udając brak zainteresowania, a ciemnowłosa kobieta, wpatruje się tylko w twarz pięknej postaci na krześle bez żadnej emocji.

— Nie martw się zaraz wszystko zrozumiesz. — Posiadaczka ozdobnej sukni uspokaja moje wątpliwości. — O! Właściwie to zaraz ktoś wytłumaczy ci to lepiej niż ja. Spójrzcie! — Kiwa głową w przestrzeń za nami.

Odwracamy się, by w półmroku po zachodzie dojrzeć zbliżającą się ku nam postać. Dziewczyna z torbą na ramieniu i kwadratowym czymś w dłoni, biegnie ku nam w pośpiechu. Nierównie rozłożony ciężar wcale jej w tym nie pomaga, przeciwnie, co chwilę zatrzymuje się, by poprawić pasek na barku. Gdy wreszcie dociera do nas ciężko oddycha, zmęczona, niczym po długim biegu, a torba opada jej na ziemię. W ręce dzierży niewielki notes, a rękawy jej koszuli odwinęły się i teraz zwisają wzdłuż przedramion.

Przesuwa po nas wzrokiem, lecz zanim zdąży coś  powiedzieć, naszych uszu dochodzi głos kobiety na krześle:

— Wspaniale! Teraz już jesteśmy w komplecie!

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top