XI danse macabre
Kiedy siedzi się długo w lodowatej wodzie, nie czuje się jej zimna. Dopiero gdy spróbuje się poruszyć, przenikliwy chłód daje o sobie znać.
Tak właśnie się czułam. Czas mijał, a ja wciąż pozostawałam zanurzona w odmętach nieświadomości i otępienia, wiedząc, że na zewnątrz jest jeszcze zimniej.
Nie wiem, co spowodowało moje przebudzenie. Nie pamiętam, dlaczego w pewnym momencie postanowiłam coś zmienić. Skąd wzięła się siła, która wywołała poruszenie.
W jednej sekundzie istniała tylko cząstka mojej świadomości, a chwilę później już wszystkie systemy budziły się do życia. Jak dzień i noc, chociaż żadne ciało niebieskie nie miało w tym swojego udziału.
Zanim całkiem przekroczyłam tą granicę, dostałam ostrzenie gdzieś głęboko z wewnątrz. Głos nawołujący do powrotu, przestrzegający przez powrotem do nieprzyjemnej prawdy. Przez chwilę wahałam się, czy aby go nie posłuchać. Odłożyć moje przebudzenie na później. Uciekać jeszcze przez chwilę.
Jednak to, co czekało na mnie za zewnątrz, już wystarczająco długo znosiło moją nieobecność. Nadszedł czas, by wreszcie przyjąć na siebie odpowiedzialność i stawić czoła własnemu umysłowi.
I wynurzyłam się z wody.
***
Nie jestem pewna, czy złudzenie zamkniętych oczu towarzyszyło mi cały czas, czy po prostu nie zwracałam uwagi na to, co znajdowało się dookoła mnie. Teraz jednak widzę lub tak też mi się wydaję, wysokie regały pełne opasłych tomów, zajmujących ścianę naprzeciw mnie. Przymrużam oczy, chcąc dostrzec detale i tytuły na ich grzbietach, jednak zdaje się pokrywać je gęsta mgła. Są za daleko.
W międzyczasie zauważam również, że siedzę na olbrzymim łóżku pokrytym ciemnozieloną narzutą ze złotym ornamentem. Zajmuje ono większą część miejsca, w którym się znajduję, pozostawiając tylko kawałek wolnej przestrzeni na brunatny dywan rozłożony na podłodze. Panuje tutaj półmrok, rozświetlany jedynie nikłym światłem próbującym się wydostać zza ciężkich zasłon przysłaniających okno.
Przypomnienie sobie, gdzie dokładnie jestem, nie zajmuje mi aż tak długo, jak bym się tego spodziewała. Nawet przez chwilę się nie łudzę, że to normalna sytuacja, której wyjaśnienie zaraz wyłowi się z moich wspomnień. Chociaż musiałam tkwić tutaj przez dłuższy czas, czuję jakby minęła zaledwie minuta czy dwie. A słowa mężczyzny wciąż rozbrzmiewają w mojej głowie.
Tym razem jednak jestem gotowa, aby się z nimi zmierzyć. Przysięgłabym nawet, że lekka ekscytacja szczypie mnie w koniuszki palców, a całe moje ciało chce jak najszybciej wyrwać się z tego klaustrofobicznego pokoiku.
Chwilę później jestem już na zewnątrz, a moje oczy chłoną bogate zdobienia ścian korytarzy. Przystawiam to do tego, co już wiem.
To wszystko to tylko sen. Bardzo wyraźny, ale wciąż tylko sen.
Potem dopisuję do tego moją własną filozofię.
Jeżeli mój umysł stworzył taki obraz rzeczywistości, a nie żaden inny, z pewnością musi to coś oznaczać. Coś podświadomie ukrytego, co mam zamiar odkryć. Jeżeli zgodnie ze słowami Pana Studenta Medycyny, to odemnie zależy, co widzę, decyzja ta musi zakodowaną być głębiej niż zajrzeć mogę własną świadomością.
Muszę go odnaleźć, jeżeli wciąż jeszcze tutaj jest. Moją głowę wypełnia mnóstwo pytań, które chcę jeszcze zadać, a chociaż nie boję się już dziwnego stanu, w jakim się znalazłam, a ciekawość góruje nad niepewnością, to wciąż podstawowe pytanie brzmi: jak się stąd wydostać? Kiedy ten eksperyment się skończy? Jak mam go zakończyć?
Idę przez długi korytarz mijając równomierne takie same drzwi i okna. Tym razem przyglądam się każdemu, najmniejszemu detalowi z największą szczególnością. Wszystko może przecież stanowić jakiś ukryty symbol. Albo zaraz wpadnę w paranoję i wszędzie będę widzieć ukryte znaczenie tego, co widzę. Do tego również wolałabym nie dopuścić.
Zastanawiam się, gdzie znajdować się może mój towarzysz. Skoro, jak sam mówił, nie zauważa tego co ja, nie jest możliwe, by wybrał się na zwiedzanie zamku czy wycieczkę krajoznawczą. A jednak coś musi robić, inaczej by go przecież tutaj nie było.
Marszczę brwi. Zbyt wiele teorii bez pokrycia.
Dochodzę do głównego holu, skąd widok rozciąga się z jednej strony na kręcone schody prowadzące na dół do wyjścia, a z drugiej na szklane drzwi prowadzące na zewnętrzne tarasy. Rzucam szybko wzrokiem na widok rozciągający się z tej części zamku, jednak nie dostrzegam nic specjalnego. Ani śladu mężczyzny.
Pomysł przeszukania każdego zakamarka tej potężnej budowli wydaje się co najmniej niemożliwy do zrealizowania, a ja nie widzę też powodu, dlaczego PSM miałby ukrywać się przede mną. Zmierzam więc do miejsca, gdzie ostatni raz go widziałam, w nadziei, że nie czuł potrzeby ruszania się stamtąd w czasie mojej nieobecności.
Moja intuicja mnie nie zawodzi.
— Długo cię nie było — rzuca na przywitanie, nie wykonując przy tym żadnego ruchu ani nie zmieniając wyrazu twarzy.
Stoję przez chwilę za jego plecami, wahając się, czy nie podejść bliżej, po czym biorę głęboki oddech, ruszam na przód i staję tuż na przeciw niego, niemalże próbując nawiązać kontakt wzrokowy.
— Potrzebowałam to sobie wszystko przemyśleć... — rzucam pod nosem.
Unosi jedną brew w niejednoznacznym geście, czym trochę mnie irytuje.
— Niecodziennie dowiaduję się, że rzeczywistość, która mnie otacza jest tylko snem — dodaję już nieco ostrzejszym głosem.
— Rozumiem, rozumiem. — W tonie jego głosu wyczuwam nadmierną pobłażliwość i wyrachowanie.
Zaciskam dłonie w pięściach, próbując utrzymać emocje w ryzach.
— Może gdybym od samego początku wiedziała, że ta cała idiotyczna wyspa to tylko...
— Jesteś tylko zwykłą nastolatką. Nikt nie oczekiwał, że interesować cię będą sprawy, które są poza twoimi kompetencjami.
Wbijam paznokcie coraz mocniej w skórę dłoni, pozostając dosłownie o krok od wybuchnięcia.
— No tak, zupełnie zapomniałam, że mam do czynienia z bandą socjopatów, którzy porywają ,,bezdomnych ludzi". — Czynię cudzysłów palcami. — A potem wykorzystują ich do swoich magicznych eksperymentów, mających na celu zbawienie całej ludzkości... — cedzę przez zaciśnięte zęby.
W normalnej sytuacji dałabym głowę, że oto właśnie przechyliłam szalę i pomarańczowy mężczyzna zaraz wyłoży mi swoje racje w bardziej agresywny sposób. On jednak tylko unosi głowę i wbija we mnie swoje upiorne spojrzenie.
Jego oczy mają barwę iskrzącego się w promieniach słońca lodu. Ostrego, chłodnego lodu.
— Cokolwiek planujemy osiągnąć jest prawdopodobnie zbyt złożone, jak na twoje płytkie i egocentryczne pojmowanie świata. Wydaje ci się, że jak będziesz wszystko wiedzieć, to rozwiążesz jakąś skomplikowaną zagadkę i zostaniesz bohaterką, ale to nie prawda. Znajdujesz się w centrum projektu, nad którym pracowało wielu ludzi i czy chcesz, czy nie, to od nich zależy teraz twoje życie. Jedyne, co możesz zrobić, to grzecznie słuchać tych, którzy wiedzą więcej i zacząć wreszcie współpracować, bo straciliśmy już zbyt wiele cennego czasu.
Mój hard ducha ugina się pod ciężarem jego spojrzenia i lodowatym tonem jego głosu. Nie daję jednak po sobie tego poznać. Może jestem zbyt dumna, by w pewnych kwestiach zgodzić się z Panem Studentem Medycyny, niemniej jednak w pewnym stopniu wciąż czuję się naiwnie oszukana. Postanawiam więc grać, zupełnie jakby jego słowa nie wywarły na mnie najmniejszego wrażenia.
— Widzę, że, czy chcemy czy nie, mamy jeden wspólny cel. — Obserwuję jego reakcję, wciąż jednak w nieprzenikniony sposób wpatruje się w ten sam punkt na mojej twarzy. — Obudzić się. Znaczy mnie.
Szukam potwierdzenia na jego twarzy i po chwili otrzymuję lekkie skinienie głową.
— Dlatego jeżeli wiesz cokolwiek na temat tego, gdzie jesteśmy, ani co mogę zrobić, aby jako pomóc osiągnąć ten upragniony cel, zamieniam się w słuch. I jestem gotowa zrobić, co będzie trzeba.
Przez dłuższą chwilę wymieniamy wzajemnie spojrzenia, a ja zaczynam się obawiać, czy aby PSM nie ma wgranego jakiego wykrywacza kłamstw, którym właśnie mnie traktuje. Przełykam ze zdenerwowania ślinę, jednoczenie uświadamiając sobie, jak bardzo codzienne nawyki przeniknęły do mojej podświadomości. Cały czas utrzymuję iluzję posiadania ciała i wszystkiego, co jest z tym związane, tak, że nawet odczuwanie emocji staje się namacalne.
— W takim razie, ruszajmy! — Z zamyślenia wyrywa mnie głos mężczyzny podnoszącego się z pozycji siedzącej i zwracającego się w stronę zamku.
Na samą myśl o tym, że miałabym kogoś wpuścić do środka, a tym bardziej jego samego, przeszywa mnie dreszcz i już szukam w głowie jakieś wymówki, byle by tylko zmienić obierany przez nas kierunek. Niestety, moja wcześniejsza deklaracja wciąż jeszcze zdaje się rozbrzmiewać w powietrzu, a ja staję się boleśnie świadoma jej znaczenia. Nie mam innego wyjścia, jak tylko pozwolić mu przekroczyć próg mojego domu.
Wysuwam się na przód i prowadzę go wpierw przez kamienny most, potem przez ochrony mur, a wreszcie po schodach prosto do wejścia. Kątem oka bacznie obserwuję jego reakcję, nie wydaje się jednak rozglądać, czy jakoś specjalnie przypatrywać otaczającym nas widokom. Cierpliwie czeka, aż wziąwszy jeszcze jeden głęboki oddech, pchnę wysokie drewniane drzwi i wkroczę w półmrok skąpanego w czerwieni dywanów i arrasów głównego holu.
— Jesteśmy w środku — informuję mężczyznę, czekając na dalsze polecenia.
Dopiero wtedy rozgląda się dookoła, pośpiesznie i nie zatrzymując spojrzenia na żadnym przedmiocie dłużej niż kilka sekund. Nie potrafię wyczytać żadnych emocji z jego twarzy, ani czy dostrzega to, co widzę ja. Nie zadaje jednak żadnych pytań, więc przez chwilę trwamy po prostu w ciszy.
— Dobrze, teraz kolejne miejsca — instruuje, zakończywszy inspekcję.
Tak po prostu? Bez komentarza? Chowam głęboko swoją frustrację i skręcam w prawo, zamiast wspinać się na znajdujące się przez nami schody. Sama nie byłam jeszcze w tej części zamku, toteż ciekawi mnie, co skrywa zachodnie skrzydło. Zaraz jednak uświadamiam sobie, że mądrzej by było zabrać go w miejsca, które dobrze już znam, niż wybierać wspólną eksplorację. Cóż, już na późno, by się cofać.
Nasze kroki głośno odznaczają się na gołej posadzce, przez co brzmimy, niczym intruzi wdzierający się pod osłoną nocy. Nikogo jednak nie obudzimy, nikt też nie wyjdzie nam na spotkanie, więc uspokajam się, że to tylko zwyczajny spacer, a nie łamanie jakiegoś prawa.
Korytarz, którym podążamy, wygląda podobnie do tego na piętrze wyżej, tyle że dominującym kolorem zdaje się tutaj być zielony. Widok po prawej stronie budzi we mnie wrażenie, jakbyśmy byli we wnętrzu jakiegoś niezwykle ekskluzywnego hotelu, a z jednych z drzwi wychylą się zaraz zdziwieni goście.
— Sprawdźmy jeden z tych pokoi — odzywa się głos za mną, przystając na środku między drewnianą futryną, a obrazem naprzeciwko.
Głos staje mi w gardle. Zatrzymuję się w połowie kroku, stojąc do niego tyłem, po czym powoli się obracam. Z całych sił staram się, by wyrazem twarzy nie zdradzić, jak bardzo nie podoba mi się pomysł zaglądania gdziekolwiek z nim i jego czujnym wzrokiem zaglądającym mi przez ramię. Zaraz uświadamiam sobie, że może skoro nie widzi tego, co ja, nie jest też w stanie odczytać emocji, które wypisane mam na sobie.
Ociągam się z wyciągnięciem ręki w stronę klamki, zupełnie jakby ten czas mógłby zapewnić mi chwilę na wymyślenie jakiejś wymówki. Wreszcie robię kilka drobnych kroków i kładę dłoń na metalowym uchwycie, czując jego znajomy chłód. Trzy głębokie wdechy i pociągam w dół.
Nic się nie dzieje. Kolana momentalnie miękną mi z ulgi, jaka rozlewa się po moim ciele, gdy okazuje się, że drzwi nie da się otworzyć.
— Są zamknięte.
— Sprawdź pozostałe pomieszczenia.
Tym razem już z mniejszą obawą, bowiem pojawia się nadzieja, że nie tylko jedna klamka jest odporna na mój nacisk, podchodzę do drzwi obok. Pewnym ruchem szarpię za uchwyt, ale i on nie puszcza. Uśmiecham się pod nosem.
Teraz już biegnę od drzwi do drzwi, od klamki do klamki, za każdym razem coraz szybciej, by móc ostatecznie potwierdzić, że nie mamy wstępu do żadnego z tych pokoi. Z moich ust wydobywa się lekki śmiech, którego nawet nie próbuję tłumić.
— Przykro mi. Wszystkie są zamknięte.
Nie odpowiada, tylko beznamiętnie patrzy się w przestrzeń. Przerzucam ciężar ciała na jedną nogę i patrzę na niego spod ukosa. Jakaś część mnie zwyczajnie cieszy się, że cokolwiek planował mężczyzna, nie udało mu się, a ja choć przez chwilę jeszcze jestem bezpieczna.
— W takim razie chodźmy dalej — mówi w końcu.
Ruszam przed siebie, teraz już bez strachu, lecz napełniona optymizmem, że oto być może zamek z niewiadomych przyczyn współpracuje ze mną. Potem będę się martwić, co rzeczywiście znajdowało się w tych pokojach.
Wychodzimy z korytarza prosto na klatkę schodową, naprzeciwko której znajdują się wielkie szklane drzwi prowadzące do ogrodu za nimi. Momentalnie decyduję się, aby tam wejść, gdy zatrzymuje mnie jednak stanowczy głos:
— Nie tam. Niczego tam nie ma.
Odwracam się na pięcie.
— Skąd możesz wiedzieć? Nagle wszystko widzisz? — staram się brzmieć pewnie.
Kręci głową.
— Pewne miejsca są... Bardziej prawdopodobne od innych.
Marszczę brwi.
— A szukamy jakiejś konkretnej rzeczy? Czy po prostu masz alergię na rośliny? — pozwalam sobie na żart.
Nie śmieje się, ale też nie podejrzewałam, że byłby nawet do tego zdolny. Niestety, próba rozluźnienia atmosfery, nie podziałała nawet na mnie.
— Dobra, chodźmy na górę — proponuję w zamian.
Mijam go i rozpoczynam wędrówkę po schodach. Początkowo powoli, nasłuchując, czy idzie za mną, a upewniwszy się, że tak właśnie jest, przyspieszam kroku, chcąc mieć jak najwięcej czasu, by rozejrzeć się na piętrze.
Widoki, które tym razem rozpościerają się przede mną, nie wiele różnią się od klimatu całego zamku. Po jednej stronie dostrzegam znajomy już korytarz sypialniany, z drugiej wielką salę, której za przednią ścianę służą jedynie kolumny podtrzymujące strop. W jej wnętrzu znajduje się długi, drewniany stół z ozdobnymi krzesłami, a za nim wielkie okna, wpuszczające popołudniowe słońce.
Dookoła mnie przy ścianach stoją satynowe kanapy, jakby czekające na zmęczonych podróżą po schodach przybyszów. Opadam na jedną z nich, czekając, aż Pan Student Medycyny dołączy do mnie.
Ledwo dostrzegalny widok zza odległego okna pobudza mnie do myślenia. Jak to możliwe, że panuje tutaj zarówno dzień i noc? Czyżbym sama je sobie ustaliła? Jeśli tak, to czy rzeczywiście są zgodne z realnym upływem czasu?
Jeśli ktoś mógłby mi odpowiedzieć na te pytania, to tylko jedna osoba, która własnie przysiada obok mnie na kanapie.
— Wiesz, która godzina jest tam, na górze? — pytam, odsuwając się lekko, by zachować odpowiedni dystans.
— Powinnyśmy iść szukać dalej — zbywa moje pytanie.
— Nie, najpierw powiedz mi, co jeszcze wiesz. Myślę, że to mogłoby być bardzo pomocne. Lepiej odróżniałabym, co jest wytworem mojego własnego umysłu, a co nie - wymyślam naprędce jakąś logiczną wymówkę, która mogłaby go przekonać.
Po dłuższej chwili, w której się zastanawia, zgaduję, że zadziałała.
— No cóż, minęło dużo czasu od momentu, w którym zapadłaś w sen...
— Cztery dni? — Liczę w pamięci wszystkie tutejsze zachody słońca, jakie dane mi było oglądać.
— A także ten okres, w którym unikałaś mnie — dodaje. — Zaszywając się w zamku...
Mieszam się.
— Nie mogło minąć zbyt wiele godzin...
— Dzisiaj jest dwudziesty dziewiąty stycznia.
Niemożliwe.
Wszystko zamiera w oczekiwaniu na wyjaśnienie tych kilku niefortunnych słów, jednak mężczyzna nie mówi już nic więcej. Spogląda na mnie tylko tym swoim śmiertelnie poważnym wzrokiem, zupełnie jakby chciał jednoznacznie wskazać winnego. Kręcę głową. Nie może mówić prawdy. To tylko kolejna sztuczka, którą chce na mnie zastosować, aby zmusić mnie do myślenia w pożądany sposób.
— Wkręcasz mnie. Nie myśl sobie, że uwierzę w twoje kolejne próby oszukania mnie...
— Sama mnie o to zapytałaś. Dlaczego miał bym kłamać?
— Bo to są cholerne cztery miesiące! Nie mogę być w śpiączce już od czterech miesięcy!
Czuję, jak wkraczam na cienką granicę paniki. Taki był właśnie jego plan — myślę sobie. Wystraszyć mnie i kontrolować. Już raz nie chciał mi powiedzieć, że wyspa to tylko złudzenie, dlaczego nagle miałby odkrywać przede mną wszystkie swoje karty. Sam powiedział przecież, że jestem zbyt głupia, by zrozumieć istotę tego ,,wielkiego" eksperymentu.
A jednak nie mogę ostatecznie porzucić myśli, że to, co mówi mogłoby rzeczywiście być prawdą. Ani co, by to oznaczało. To był ostatni tydzień września, gdy wybrałam się w szaloną, samotną podróż do Wrocławia i nieszczęśliwie wsiadłam nie do tego autobusu do powinnam. Wracam myślami do tamtych chwil, kiedy jeszcze nie wierzyłam w to, że mogę dożyć kolejnego stycznia.
Kiedy Pan Student Medycyny nie odzywa się już ani słowem, zaczynają mnie nachodzić poważne wątpliwości. Wierzyć mu, czy nie? Czy to ma w ogóle jakieś znaczenie? Mogę tylko wyobrażać sobie, w jakim stanie byłoby teraz moje ciało po czterech miesiącach wegetacji. Czy po tak długim czasie mam jeszcze szansę na powrót do normalnego życia bez uszczerbku na zdrowiu?
Nagle rozumiem, jaki był cel mojego towarzysza. Im więcej czasu tutaj spędzimy, tym mniejsza szansa, że po obudzeniu zachowam mój umysł w nienaruszonym czasie. Niezależnie od tego, czy mówił prawdę, czy tylko lekko ją naginał, sens jest ten sam. Musimy się pośpieszyć.
Zaciskam dłonie w pięści. Jak mogłam nie pomyśleć o tym wcześniej, zamiast idiotycznie grać na zwłokę i bezsensownie obrażać się? Ten zamek to nie nasze wakacje, tylko wyścig z czasem.
— Masz rację. Lepiej chodźmy szukać dalej.
Tym razem już biegniemy wzdłuż korytarzy, zatrzymując się tylko, by szarpnąć za klamkę do mijanych pokoi. Niewiele z nich ulega mojej woli i posłusznie się otwiera, a tych niewiele, których drzwi uda mi się sforsować, nie skrywają w sobie nic interesującego.
Pierwszy raz zatrzymujemy się na dłużej dopiero na skraju wschodniego skrzydła. Przed nami wyrastają jakby z podłogi ogromne, drewniane wrota zdobione na swej powierzchni drobnymi rzeźbami przypominającymi instalacje kwiatowe. Czuję, że za nimi znajdować się musi coś równie pięknego i istotnego dla całej budowli, wobec czego nie możemy zwyczajnie przejść obok. Dlatego też wyciągając ręce, aby jednocześnie nacisnąć uchwyty po obu stronach, z całej siły pragnę, aby i tym razem udało mi się i powtarzam tą cichą prośbę w głowie.
Po chwili słyszę dźwięk i zasuwa puszcza, umożliwiając nam wejście do środka. Przed nami roztaczają się widoki, które sprawiają , że na ułamek sekundy zapominam o iluzji oddychania i przez chwilę nie mogę sobie przypomnieć, jak do niej wrócić. Króluje tutaj złoto wplecione subtelnie w najdrobniejsze elementy ścian, kolumn i strzelistego sufitu, uzyskując największą kondensację w ozdobie monumentalnego żyrandola zwisającego kilka metrów nad starannie wypolerowaną podłogą.
Robię kilka kroków naprzód i pozwalam, by przytłaczające piękno tych wszystkich zdobień pochłonęło mnie i jednocześnie zaczepiło śmiałą myśl, by zostać tu już na zawsze.
Sala balowa? — Uśmiecham się kpiąco pod nosem.
Zapominam o Panu Studencie Medycyny, który wciąż znajduje się na skraju drzwi, zupełnie jakby już dawno ocenił, że nie mamy tutaj czego szukać.
Niech się wypcha.
Przechodzę przez całą długość sali, zatrzymując się tylko na moment pod cieniem żyrandola, podziwiając jego rozłożystość i połysk jakby diamentów, rozproszonych i ukrytych na jego powierzchni. Powiedzieć, że jest piękny, to za mało, więc nie staram się go określić żadnym słowem. Tylko w milczeniu go podziwiam.
To miejsce byłoby idealne. Gdy pojawia się myśl, że to mój własny umysł je stworzył, przez chwilę nie mogę wyjść z podziwu. Każdy detal jest szczegółowo dopracowany, a bynajmniej nie jestem przecież architektem. Coś ukłuwa mnie w serce, uświadamiając, że dla sal takich, jak ta, zarezerwowane jest miejsce tylko w mojej wyobraźni.
Nie chcę więc wracać do pozostawionego przy drzwiach mężczyzny, ani kontynuować dalszych poszukiwań. Jak dla mnie, mogłabym tutaj zostać na zawsze. Urządzić bal, zorganizować orkiestrę i tańczyć w otoczeniu tysiąca kolorów.
Myśl jak błyskawica gwałtownie trafia we mnie, przynosząc z zakamarków pamięci elementy układanki, którą starałam się ułożyć od momentu, w którym PSM łaskawie zdradził mi dzisiejszą datę. Jej jarzmo ciążyło mi, krążąc po obwodzie umysłu i usilnie stając się mi coś przekazać. Teraz już wiem co.
Dwudziesty dziewiąty stycznia nie jest taką zwyczajną datą. Nie jest też żadną taką, której grzech by było nie zapamiętać, a mimo tego, utkwiła w mojej głowie i teraz może się objawić.
Tego dnia zaplanowana miała być studniówka.
Idiotyczna impreza dla uczniów ostatnich klas szkół średnich, mająca na celu — no właściwe to wciąż nie wiem co — i stanowiąca tradycję, którą niewielu potrafiło zignorować. Dlaczego akurat teraz sobie o niej przypomniałam? Winić mogę chyba tylko tę bogato przystrojoną salę, która nagle znalazła się na mojej drodze. Co jak co, ale urządzenie studniówki w takim miejscu, stanowić by mogło niezwykle silną opozycję, wobec tego, by wyłamać się i nie iść.
Ironiczny uśmieszek wykrzywia moją twarz, gdy pojawia się plan, który zamierzam zrealizować. Stąpając po cienkiej linii szaleństwa i z każdą sekundą mając coraz mniejsze szanse na wybudzenie się do normalnego życia, postanawiam jedno.
Zorganizować własną studniówkę. Tu i teraz.
***
Dziewczyna, która spogląda na mnie zza tafli długiego lustra, nie jest mną, ale jej widok jest przyjemnie znajomy. Patrzenie na nią przychodzi mi bez trudu: łagodne rysy twarzy, podkreślone lekkim makijażem, gromada misternych loków, w których pozornym nieuporządkowaniu odnaleźć można pewnego rodzaju harmonię oraz kompozycja seledynowego materiału z delikatną koronką opinającą ramiona, przechodzącą w ciemniejsze tony w okolicy talii i spływającą pasami nieeuklidesowej geometrii w dół.
Wszystko jest takie, jak być powinno i ten fakt napawa mnie ogromną satysfakcją, dodając otuchy w obecnych okolicznościach. Robię kilka ruchów, przekręcając się z jednego profilu na drugi, aby upewnić sie, że postać w lustrze wykonuje dokładnie to samo. Uśmiecham się do niej, a ona mi odpowiada. Idealnie.
Odrywam się wreszcie od swojego pozornego odbicia i przekraczam próg sali balowej, skąd dobiega już dźwięk strojenia się instrumentów. Wysiłek, potrzebny do zapełnia całej przestrzeni anonimowymi tancerzami, jest nie wiele większy, od tego aby ubrać się w ten oszałamiający sposób. Daję znak ręką muzykom i po chwili rozlegają się znajome dźwięki poloneza.
Zgromadzeni jak na komendę ustawiają się w pary, by rozpocząć tradycyjnym tańcem. Z początku nie dołączam do nich, pozwalając, by oczekiwanie na mnie, stało się pewnym elementem rytuału. Wśród tłumu szukam jednej, konkretnej osoby, jednak nie mogę jej wypatrzeć. A przecież nie darował by sobie ani jednej możliwości z obserwowania moich poczynań i zbierania informacji.
Obracam się. Istotnie, chowa się w cieniu drzwi wejściowych, oparty o ścianę w wyrazie zwyczajowego otępienia. Podchodzę do niego, przybierając poważny wyraz twarzy i krzyżując ręce na piersiach.
— Wiesz, jak tańczyć poloneza?
— Mam wiedzę o większości tańców oraz o sposobach ich wykonywania.
— Wspaniale — Klaskam w dłonie. — W takim razie zatańczysz ze mną.
Równie dobrze mogłabym go poprosić, żeby wydłubał sobie oczy. Ciekawe, czy będąc jedynie wizją komputerowego oprogramowania, kontroluje wysyłane w moim kierunku spojrzenia.
—To dla mnie bardzo ważne, by zatańczyć tu i teraz. A wolałbym nie robić tego z anonimowym facetem w garniaku bez twarzy. — Kiwam głową w kierunku oczekujący na środku sali kolorowej plamki mającego zapełnić pustkę tłumu.
Jeżeli nie rozpoznaje, kiedy kłamię, tym razem musi mieć prawdziwą zagwostkę.
— Zdajesz sobie sprawę, że to nie pomoże w naszych poszukiwaniach? — odzywa się wreszcie.
Wzruszam ramionami.
— Straciłam cztery miesiące, czym jest przy tym kilka godzin...
Wyciągam w jego stronę rękę, którą po chwili niechętnie ujmuje i twarzą pełną satysfakcji prowadzę go na środek, wciskając się między jedną bezkształtną parą, a drugą.
— Nie będziemy tańczyć tak właściwe poloneza — informuję go pośpiesznie. — Mówiłeś, że jakie znasz jeszcze tańce?
— Walc angielki. Menuet. Walc wiedeński. Tango. Kadryl. Mam wymieniać dalej?
— Nie, tyle mi chyba wystarczy. Zrobimy jakiś miks tego wszystkiego. Ja będę prowadzić, a ty staraj się jakoś dopasować.
Gdyby był człowiekiem, pewnej uraziłabym w tym momencie jego męska dumę, skoro jednak tak nie jest nie mam potrzeby odczuwania wyrzutów sumienia. Potrząsam głową, chcąc oczyścić myśli, następnie liczę do trzech i odpowiednim miejscu muzyki zaczynamy nasz taniec, a z nami cała zgromadzona reszta.
I tańczymy, krokami wybijając rytm, który choć przez cały utwór akcentuje na trzy, na polecenie instrumentów raz unosi się w geście muzycznego patosu, by później swobodnie opaść.
I tańczymy, raz zbliżając, raz oddalając się od siebie, świadomi, że pozostałe pary, automatycznie powtarzają nasze ruchy.
I tańczymy, łamiąc zasady tradycyjnego chodzonego tańca studniówkowego, nadając mu nowy, osobisty wymiar, zależący wyłącznie ode mnie.
I tańczymy, podskakując w spontanicznych momentach, to znowu jego silna dłoń obejmuje mnie w talii i unosi, obracając dookoła, gdy wreszcie załapuje zasady tego tańca.
Ale nie ma żadnych zasad. Jestem tylko ja i moja wyobraźnia. Ja i piękne stroje otaczające mnie z każdych stron. Ja i oszałamiająca sala, przenosząca nas w inną epokę i nadająca nam nowe tożsamości. Ja i znajomy dźwięk muzyki, który zabrzmi dzisiaj w innej sali, gdzieś daleko na południu Polski, zapraszając wszystkich maturzystów do wspólnego tańca.
Mnie tam jednak nie będzie.
***
I tańczą, wykonując obroty, ukłony i zmieniając partnerów poprzez obwód okręgu par. Przypatruję się uważnie, zauważając momenty, gdy zmienia wygląd. Czarna, metaliczna sukienka na ramiączkach, po chwili zamienia się w ciężką, zdobną kreację falbanek, zakładek i sznurków, to znowu przy kolejnym wersie melodii jest tylko prostym krojem satyny i cekinów.
A mimo tego, nawet uwzględniając fakt, że tradycyjny taniec zastąpiony został improwizacyjną hybrydą, wszystko jest na swoim miejscu. Nawet ja, opierająca się o framugę ciężkich drzwi wejściowych i podziwiająca piękne widowisko z daleka.
Myślałam, że widok ten przyniesie mi ulgę lub chociaż uspakajające otępienie, ale jest zgoła inaczej. Nie powinnam była w ogóle tutaj przychodzić.
Dziwi mnie fakt, że w tym wszystkim znalazło się dla mnie miejsce. Zupełnie jakby moja wyobraźnia miała jakieś granice, przecież dała radę stworzyć już tak wiele. I nigdy przeciwko całemu systemowi. Dlaczego więc miałabym chcieć pozostawić w tym wszystkim jakiś realny element zaczepienia, przypomnienie lub odniesienie, pozwalające w każdej chwili zmienić punkt widzenia i zobaczyć prawdę. Bo to właśnie spod tej ściany widzę jak jest w rzeczywistości.
Nie wystarczy, aby mieć godne życie. To uświadomienie usuwa grunt spod moich stóp i zmusza mnie do przybrania pozycji siedzącej. Świadomość, że wszystkie podjęte założenia i ograniczenia nie wszystkim przynosiły korzyści. A nawet mogłabym dokładnie wskazać komu.
Nie chcąc oglądać tej parady idiotycznego szczęścia ani chwili dłużej, zwyczajnie wychodzę z sali na korytarz. Potrzebuję spaceru, więc przechadzam się swobodnie między murami zamku. Tym razem jednak z większą uwagą przyglądam się każdemu elementowi. Wszystko jest takie ładne, staranne, uporządkowane. Oczywiście, że takie musi być. Tu nie ma miejsca na żadne potknięcie ewolucyjne.
Będąc przytłoczonym tym wszystkim nie trudno stracić jest kontakt z rzeczywistością. Wpaść w myślenie, że tak właśnie jest i wierzyć w to, dopóki nie zdarzy się coś, co jednoznacznie wskaże, jak jest naprawdę.
Coraz trudniej przychodzi mi oddychanie, co odciska się na sukcesywnie zwiększanym tempie kroków. Im dalej od tańczących tym lepiej. Bo choć wmawiam sobie, że w ogóle mnie to nie obchodzi, to w głębi duszy chciałbym też móc tańczyć. A zamiast tego ktoś wyznaczył mi miejsce pod ścianą.
Dlaczego tak musi być? Coś we mnie pęka, coś się buntuje, gdy w ciszy zapalonych przy ścianach świec, wyglądam przez pobliskie okno. Widzę wieżę, samotną wśród pola otaczającego zamek. Bastion normalności... — prycham pod nosem z ironicznym uśmieszkiem.
Nawet nie pamiętam, kiedy się to wszystko zaczęło, ale najdalsze wspomnienia z wieży sięgają odległych czasów. Potem wiele się zmieniło i teraz nie jest już konieczne by za każdym razem tam iść. Teraz zmiana następuje w mgnieniu oka, ale ma to swoje negatywne skutki, bo chyba straciliśmy nad tym kontrolę.
Nachodzi mnie ochota, by zniszczyć tę strzelistą budowlę kamień po kamieniu. Sprawić, by obróciła się w gruz i uniemożliwić niczemu nie świadomym tańczącym ich dalsze egzystowanie. Coś ściska mnie w sercu, jakby jakiś ciężar zawieszony w środku, ściągający mnie w dół. Na ścianie obok wisi wykonane z brązu gasidło do świec. Chwytam je i wychodzę na zewnątrz, kierując się w stronę wieży.
Wchodząc po stopniach, myślę tylko o tym, żeby utrzymać swój gniew w ryzach i nie zrobić niczego głupiego. Ile razy miałam taki plan i na szczęście nic z niego nie wyszło? Dzisiaj jednak może być całkiem inaczej, ale o dziwo nie przeszkadza mi to, aż tak bardzo.
Kiedy docieram ostatniego progu, przez chwilę jeszcze się waham. Czy naprawdę chcę to zrobić? Zakończyć to obopólne panowanie i przynieść jedność i spokój. Bo co, jeśli stanie się całkiem odwrotnie? Ściskając mocno metalowy przedmiot w dłoni wchodzę do środka. Znajome otoczenie skąpane jest w ciemnościach rozświetlanych blaskiem księżyca i pojedynczą świecą przy drzwiach wejściowych. Używając gasidła zapalam pozostałe świece przy lustrach.
Postacie zza szklanych tafli spoglądają na mnie w skupieniu. Wodzę po nich wzorkiem. Za każdą z nich kryje się jakaś historia, a wszystkie w pewien sposób łączy zgoda co do jednego. Że dla mnie miejsce jest z boku. Że nie powinnam brać udziału w żadnych wydarzeniach, a jedynie podziwiać je z daleka.
Jak zawsze się z tym zgadzałam, tak teraz czuję tylko silny, palący gniew, myśląc o tej idiotycznej, niepisanej zasadzie. Dlaczego ktoś postanowił o tym nierównym traktowaniu? Kto w swej wspaniałomyślności i nieomylności czuł się bogiem, by decydować, kto tu jest dobry, a kto zły?
Zerkam na swoje własne odbicie, utrzymując kontakt wzrokowy przez ułamek sekundy. Tym razem nie jest mi do śmiechu. Mam wrażenie, że moja egzystencja jest niczym więcej jak tylko ostrzeżeniem, przestrogą, najgorszym koszmarem, jaki można sobie wyśnić. Ich niedoczekanie.
Robię szeroki zamach i uderzam metalowym przedmiotem dzierżonym w dłoni w powierzchnię lustra. Odłamki rozpryskują się na wszystkie strony i tylko szybkie uchylenie głowy ratuje mnie przed ich falą. Gwałtowny atak kaszlu zrzuca mnie na kolana. Ciśnienie sprawia, że po policzkach zaczynają mi płynąć łzy, przez które widzę tylko zamazaną przestrzeń przede mną. Gdy obraz się wyostrza, dostrzegam kawałki szkła porozrzucane dookoła, jedyne, co pozostało po moim odbiciu.
Miałam nadzieję, że poczuję ulgę, ale zamiast tego towarzyszy mi pustka. Jej głębokie echo i wciąż tlący się płomień gniewu, który zamiast gasnąc rośnie teraz do hiperbolicznych rozmiarów, wyrastając jakby w wnętrza ziemi, wspinając się po ścianach wieży i wdzierając się do tego małego pokoiku na górze. Być może to on każe mi chwycić jeden z ostrych odłamów i zacisnąć go mocno, a następnie zbliżyć do przestrzeni odsłoniętego nadgarstka.
Waham się. Raz. Drugi. Trzeci. Możliwe, że byłam w błędzie i to jedyny sposób, aby to wszystko zakończyć. Bo tego jednego jestem pewna. Chcę, by to się już skończyło.
Wpadam w nieokiełznaną histerię, która ponownie naprowadza mi łzy do oczu i zaciera postrzegany widok. Wkrótce robi się coraz ciemniej, aż całkiem tracę kontakt z rzeczywistością.
***
Kiedy się budzę, znajduję się w całkiem innym miejscu. Dookoła mnie nie ma już rozbitego szkła, a jedynie duża przestrzeń, z rzędem wysokich kolumn naprzeciwko, będących pewnego rodzaju aleją ciągnącą się przez całą długość pomieszczenia.
Wstaję na równe nogi, nie bardzo wiedząc skąd się tutaj wzięłam, ani gdzie właściwie jestem. Ruszam więc przed siebie, idąc drogą między kolumnami. W miarę zbliżania się, dostrzegam, co mieści się na końcu. Jestem w sali tronowej.
Zatrzymuję się. A więc tak daleko to wszystko zaszło... Jedna z nas stworzyła sobie nawet własną oazę dla swojego szaleństwa. Przekonania o swojej dobroduszności i prawie do roszczenia sobie praw.
Marszczę brwi. Dlaczego właściwie miałabym dobrowolnie pozwolić im na to wszystko? Podzielili świat na dobrych i złych, rozdzielili role niczym w teatrze predestynacji, mając nadzieję, że to niezawodny system, który trwał będzie aż do samej śmieci. Tylko że to nic więcej jak utopia, której przeznaczone było w pewnym momencie upaść.
Dlaczego jednak ja miałabym jej w tym pomagać? W głowie pojawia mi się zgoła inna myśl. Skoro przyszyto mi łatkę ,,tej złej", to niech tak właśnie będzie. Stanę się w tym najlepsza i dam im nauczkę.
Z tym postanowieniem podążam już teraz śmiało w stronę tronu. Aktualnie jest pusty, ale wcale mnie nie interesuje. Poczekam. Cierpliwie poczekam, aż właściciel się po niego wróci, do tego czasu zniszczę wszystko inne, co kiedykolwiek czyniło ten zamek domem.
I z tym zamiarem w mojej głowie, ciemne chmury gromadzą się na niebie, zwiastując burzę.
Koniec części pierwszej.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top