I escaparé

Chociaż najchętniej zapomniałabym o tym wszystkim, pewne osoby twierdzą, że opowiedzenie tej historii pomoże mi poukładać sobie w głowie traumatyczne wydarzenia i wrócić do normalnego życia. Myślę jednak, że w rzeczywistości szukają coraz to kolejnych sposobów, aby wreszcie dowiedzieć się, co dokładnie się wydarzyło.

Rzadko zdarza się, że dwie zupełnie odmienne historie dzieją się w tym samym czasie i podświadomie dążą do tego samego celu. Ta zaczęła się o wiele wcześniej, niż głoszą daty w mojej kartotece. Pewne walki stoczyć musimy bowiem sami, z dala od ludzkiego czujnego spojrzenia.

Mój przeciwnik był z rodzaju tych, wobec których im bardziej stawiasz opór, tym silniejszy się staje. Chociaż bardzo długo starałam się go pokonać, zabić i unicestwić, zamiast tego wplątałam się w sytuację, która opowiadana z tak odległej perspektywy wydaje się nierzeczywista. Jedna głupia decyzja rozpoczęła rewolucję, inna podpisała na mnie wyrok śmierci.

Chociaż trudno będzie w to uwierzyć, to, co mi się przydarzyło, zwyczajnie mogło przytrafić się każdemu. Dlatego o ile biały pokój i szumiący wodospad przewodów stanowił realne zagrożenie, prawdziwym koszmarem okazała się niewielka komnata z lustrami na szczycie wieży...

***

Zanim jeszcze moje stopy dotkną powierzchni ziemi, nakazuję im biec tak szybko, jak tylko potrafią. Paniczny strach powoduje szum w uszach, który skutecznie zagłusza odległe już nawoływanie. Skupiam wzrok na grupie drzew naprzeciwko mnie. Nawet gdyby ktoś próbował mnie dogonić i zatrzymać, adrenalina płynąca w żyłach sprawia, że szybko znikam wśród półmroku pobliskiego parku.

Raz, dwa, trzy — nadaję miarowy rytm moim krokom, odpychając żwirowy chodnik raz za razem. Wydaję się znajdować u szczytu mojej panicznej ucieczki, gdy zaciskam oczy w jeszcze węższą szparkę i przyspieszam. Negatywne emocje, które zbierały się i czekały na wyjście na zewnątrz już bardzo długo, są katalizatorem dla siły moich mięśni.

Kilka minut później zwalniam. Moje tupania o powierzchnię ziemi mają już coraz mniejszą częstotliwość, a oczy rozszerzają się, wypuszczając na wolność ciężkie krople słonych łez. To jednak nie jest pierwszy raz, gdy od czegoś uciekam. Uświadamiam sobie, że jeżeli tym razem coś się nie zmieni, zwyczajnie tam wrócę.

Nieopodal znajduje się miejsce postoju taksówek. W normalnej sytuacji nim podeszłabym do jednego z ciemnych samochodów z żółtymi tabliczkami na dachach, poświęciłabym mnóstwo czasu, ćwicząc, co miałabym powiedzieć i jak się zachować. Teraz jednak wyczerpanie biegiem zaburza mój trzeźwy osąd. Kierują mną emocje, a dzięki nim jestem w stanie dokonać niemożliwego. Zbliżam się więc i zaglądam w głąb kabiny, napotykając spojrzenie jasnych oczu starszego mężczyzny.

— Chciała... Chciałabym... — walczę z silną zadyszką — dostać się do... do Wrocławia. — Biorę głęboki oddech. — Jeśli to możliwe.

Kierowca kiwa głową, wskazując, bym wsiadła do środka. Już za późno, by teraz się wycofać. Chwytam za klamkę i siadam na tylnym siedzeniu.

— Gdzie mam panią wysadzić? — pyta niskim, zachrypniętym nieco głosem. — Wrocław to duże miasto — dodaje pretensjonalnym tonem.

Nie bardzo wiem, co mam mu odpowiedzieć. Nie zależy mi na dostaniu się w żadne szczególne miejsce. Potrzebuję po prostu wydostać się z tego miasteczka za wszelką cenę. Dochodzę do wniosku, że najlogiczniej będzie poprosić o jakieś pospolite dla każdej większej miejscowości miejsce. Taksówkarz nie wydaje się zdziwiony moją prośbą, aby zatrzymać się tuż przy dworcu kolejowym lub po prostu tego nie okazuje. Gdy zapinam pasy, jedziemy już wzdłuż głównej ulicy.

Moje oczy zatrzymują się na wstecznym lusterku. Co ja najlepszego wyrabiam?! Szybko odwracam wzrok, gdy napotyka on drugi, należący do starszego mężczyzny siedzącego przed kierownicą.

Próbuję uspokoić oddech. Wdech i wydech, w równym, jednostajnym rytmie. Wyobrażam sobie, jak drobiny tlenu krążą po całym moim ciele, przywracając je na nowo do życia. Pomaga im walące w klatce piersiowej serce, którego nie potrafię uspokoić, tak, jakby nie chciało dać się oszukać złudnemu poczuciu bezpieczeństwa.

Zamykam oczy, ignorując widoki zza okna, które teraz zmieniły się już z niskich domków na pola między samotnymi drzewami. Opieram głowę o miękkie oparcie i rozkoszuję się zapachem skóry, który unosi się w powietrzu. Przesuwam ręką po sąsiednim siedzeniu, wyczuwając zagłębienia tworzące zszycia i łączące części materiału w całość. Przywodzi mi to na myśl pasującą metaforę dla tego, co często czuję. Poczucie bycia całością złożoną z różnych części. I to ciągłe wrażenie, jakoby poszczególne elementy mnie nie chciały się przyjąć, jak podczas nieudanego przeszczepu.

Ronię jedną, drobną łzę. Na więcej nie mogę sobie pozwolić, nie, kiedy kierowca prawdopodobnie co chwilę bacznie na mnie zerka przez wsteczne lusterko. Otwieram oczy i ocieram je wierzchem dłoni, biorąc jeszcze jeden głęboki wdech, który niemal unosi moje ramiona do wysokości samochodowego sufitu. Skutecznie zakańczam stan roztrzęsienia, który trzymał mnie w swoich ryzach od ostatnich kilkudziesięciu minut.

Chcąc jednak wciąż trzymać moje myśli z daleka od pewnych tematów, podziwiam widoki zza okna, rozmazane, jakby szybkim ruchem pędzla na płótnie. Mój wzrok nie skupia się na żadnym punkcie, za żadnym też nie podąża, a jedynie obojętnie przyjmuje docierające do oczu wrażenia świetlne. Nawet nie zauważam, kiedy mijamy znak z napisem „Wrocław", a w otaczającym nas krajobrazie dostrzegam coraz mniej zieleni.

Taksówkarz spełnia moją wcześniejszą prośbę i zatrzymuje się naprzeciwko szarego budynku Wroclavii, przyozdobionego wielką, zieloną literą „W". Gdy tylko otrzymuje ode mnie odpowiednią kwotę za podróż, odjeżdża, a ja mam wrażenie, jakoby nasza wspólna podróż nigdy się nie wydarzyła.

Niemniej, jestem we Wrocławiu.

Wbijam ręce w kieszenie cienkiej kurtki i rozglądam się dookoła. Nie mam żadnego celu, chcę tylko iść przed siebie i próbować uporządkować własne myśli, więc kieruję się na pierwszą lepszą ścieżkę i zwyczajnie spaceruję wzdłuż chodnika, przyglądając się kostkom brukowym.

W międzyczasie mój mózg przypomina autostradę, po której pędzą zabłąkane myśli, nie zatrzymując się w jednym miejscu ani na chwilę dłużej. Pozwalam im na to, bo chociaż nie śpię, to wierzę, że nawet teraz, podczas gdy moje ciało błądzi po uliczkach obcego miasta, umysł dokonuje porządki i transformacje, mające na celu zrozumienie, gdzie właściwie na drodze mojego życia jestem i dokąd mam iść.

Skutecznie blokuję wyrzuty sumienia, które gdzieś z głębin dobijają się do bram i chcą wydostać się na powierzchnię, aby mnie dręczyć. Jeszcze nie pora na nie. Dobywam z kieszeni telefon i zmieniam tryb cichy na samolotowy. Jedyne, czego teraz pragnę, to odrobiny spokoju.

Wreszcie dochodzę do mostu. Skoro przez Wrocław przepływa rzeka, nic dziwnego, że i on stoi na mojej drodze. Zatrzymuję się jednak na nim, opieram o barierkę i spoglądam w mętne przestrzenie przepływającej pode mną wody. Fale powstające na jej powierzchni burzą jej perfekcyjną gładkość. Prąd, który nadaje prędkość Odrze, czyni ją żywą, sprawia, że nie stoi w miejscu, lecz przepływa przez lasy, góry i miasta, aby ostatecznie doprowadzić ją do głębi morza. A nawet to nie jest jej końcem. Nie jestem naiwna, by twierdzić, że taka rzeka trwać będzie wiecznie, mam jednak przeczucie, że zostanie tutaj jeszcze na długo po moim odejściu, niezmienna i niemalże trwała.

Z upływem czasu, którego nie odczuwam, światła słonecznego odbijającego się na powierzchni wody jest coraz mniej. Muszę więc tkwić tutaj już bardzo długo, zwłaszcza że zdążyło zrobić się już całkiem zimno. Odwracam się od barierki i idę w stronę drugiego końcu mostu. Przez głowę przemyka mi zastanawiająca myśl, czy wszyscy ludzie, którzy przechodzili tędy w czasie, gdy zapatrywałam się w płynącą rzekę, zdziwieni byli moim zachowaniem. Dla nich obecność Odry musi być przecież codziennością. Odpowiadam jednak sobie, że niemożliwe, aby przechodnie stali na moście tak długo, by zauważyć, że sama prędko nie odchodzę. Zapatrzeni w cele, do których zmierzają, uznali mnie pewnie za punkt w czasoprzestrzeni, który nie wpływa znacząco na ich życie.

Wzruszam ramionami. Powoli wracam już na ziemię, a wyrzuty sumienia przepływają przez szpary umocnienia, którym to broniłam im wstęp w obwody mojego umysłu. Wiem, że niezależnie od tego, ile jeszcze będę uciekać, ostatecznie kiedyś przyjdzie czas, by wrócić do domu. Nie chcę tego robić, ale nie mam alternatyw, prócz spania na ławce i żebrania o jedzenie. Cokolwiek myślą o mnie pozostali domownicy, jestem pewna, że chleba i łóżka przynajmniej mi nie odmówią.

Boję się powrotu. Na samą myśl o tym, już ściska mnie w żołądku, a ręce się pocą. Sprawdzam jednak stan portfela i upewniam się, że starczy mi jeszcze na bilet powrotny. Powoli zaczynam szukać najbliższego przystanku. Nie ma mowy o skorzystaniu z Google Maps i wyłączeniu trybu samolotowego, więc muszę polegać jedynie na własnej intuicji i wskazówkach od pomocnych ludzi, których mam odwagę zaczepić.

Wreszcie udaje mi się dostać pod żółte zadaszenie, skąd sprawdzam najbliższą godzinę przyjazdu autobusu w kierunku mojej miejscowości. Przyjdzie mi czekać tylko kilkanaście minut, więc siadam na twardym plastikowym siedzeniu i wpatruję się we własne buty, podnosząc wzrok tylko na dźwięk przejeżdżających pojazdów.

Nie spoglądam na zegarek. Mija już jednak trochę czasu, a wyczekiwany przeze mnie środek transportu nie przybywa. Zerkam więc na podświetlany ekran opaski, sprawdzając godzinę. Autobus spóźnia się o dobre kilkanaście minut. Niemożliwe, bym go przegapiła. Nieco sfrustrowana wstaję i zerkam na zawieszony rozkład jazdy, święcąc na niego latarką wbudowaną w aparat, by cokolwiek dostrzec. I zauważam błąd — literki przyporządkowane poszczególnym godzinom.

B - Nie kursuje w wakacje i inne dni wolne od nauki szkolnej.

Wzdycham. Nie stać mnie jednak na kolejną taksówkę, więc siadam ponownie i nie sprawdziwszy nawet kolejnego kursu, po prostu czekam. Opieram tył głowy o twardą ścianę, z każdą minutą tracąc nadzieję, że tę noc spędzę we własnym łóżku.

Z półsnu wyrywa mnie dopiero pisk opon i dźwięk hamulców zatrzymującego się w pobliżu pojazdu. Mrok zaciera jego kontury, jednak w słabym świetle pobliskich lamp jestem w stanie zidentyfikować go jako białego busika, który dojeżdża do końca zatoczki i się zatrzymuje. Zmęczona długim czekaniem pozwalam ponieść się nadziei i podbiegam do niego, nawet nie zerkając na napis na przedniej szybie, sugerujący cel podróży.

Potem wiele razy będę wspominać ten moment, nieustanie go analizując i próbując dojść do wniosku, dlaczego wtedy nie poczułam niczego podejrzanego. Dlaczego nie zapaliła mi się żadna ostrzegawcza lampka? Czy to z powodu wycieńczenia i trudnej sytuacji psychicznej, w jakiej wtedy byłam? – być może.

Otwieram drzwiczki i wchodzę do środka, pytając kierowcę, czy zmierza w kierunku mojej miejscowości. W półmroku nie jestem pewna jego kiwnięcia głową, ale mimo tego wchodzę do środka. Podaję mu wyliczoną zwyczajową kwotę za bilet i ruszam w głąb, szukając wolnego siedzenia. Po chwili przeszywa mnie uczucie podobne do tego, gdy uświadamia się sobie, że się zapomniało o czymś istotnie ważnym albo że popełniło się straszny, nieodwołalny błąd. Wodzę wzrokiem po rzędach pustych, skąpanych w ciemności siedzeniach, przełykając ślinę i próbując ruszyć moje sparaliżowane ciało do przodu.

Odwracam się w stronę kierowcy, chcąc zapytać jeszcze o godzinę odjazdu, lecz w tym momencie czuję ostre ukłucie w szyję, które jest tak niespodziewane, że zupełnie zapominam, co właściwie chciałam powiedzieć.

Rozpaczliwie próbuję zastanowić się przez chwilę nad tym, co może to oznaczać, ale...

***

Moje ciało unosi się na powierzchni obmywających go wód świadomości, chwilami wymykając się chłodnej cieczy dającej zapomnienie i wychwytując drobne skrawki docierających do mnie z zewnątrz bodźców. Światło raz razi w oczy, raz znika. Przenika mnie chłód i nie jestem w stanie poruszyć ani jedną częścią mojego ciała. Słyszę też wyrywkami rozmowę, ale nie potrafię jej zrozumieć.

Taki stan zdaje się trwać wieczność. Nie pamiętam już, czy kiedykolwiek moje życie stanowiło coś innego niż naprzemienne opadanie w mroczną toń i wynurzanie się z niej.

W pewnym momencie jakaś siła ciągnie moje kostki i nadgarstki w dół; chcę się wyrwać, jednak wciąż nie potrafię odzyskać kontroli nad własnym ciałem. Coś się zmienia. Ciężar przytępiający moje zmysły zanika, a po chwili czuję, że mogę w końcu otworzyć oczy.

Budzę się, a dokoła mnie panuje półmrok, rozświetlany jedynie pasmem światła dochodzącym gdzieś zza mnie. Coś uwiera mnie w plecy i szyję, a swobodę ruchu znacznie ograniczają blokady na nadgarstkach. Zauważam, że leżę na fotelu z nisko opuszczonym oparciem, a moje kończyny uwięzione są w czymś przypominającym kajdanki, których druga para przymocowana jest do siedzenia. Szarpię za nie, ale nie puszczają.

Staram się głęboko oddychać, aby uniknąć paniki — taki stan tylko by mi przeszkadzał w zrozumieniu tej nowej sytuacji. Potrząsam lekko głową, jakby to mogło w jakiś sposób przywrócić ostatnie wspomnienia. Widzę ciąg wczorajszych wydarzeń zakończonych utratą przytomności w ciemnym busie i się wzdrygam.

W jednej chwili przez głowę przechodzą mi wszystkie historie o porwaniach, jakie kiedykolwiek słyszałam. Większość z nich nie skończyła się dobrze.

Skup się Lidia. Nie dramatyzuj, bo to nie pomoże ci się stąd wydostać.

Rozglądam się uważnie po pomieszczeniu, w którym się znajduję. Naprzeciw mnie, przy ścianach, stoją wysokie przezroczyste szafki, pełne różnych pojemników i chemicznych odczynników. Natomiast ściana po lewej przypomina jedno ze zdjęć pierwszych komputerów, z tą różnicą, że obecna tu technologia z pewnością nadąża za ogólnoświatowym rozwojem. Między ekranami umieszczonymi na stołach, a także tymi wiszącymi nad nimi, piętrzą się splątane kable, których nikt nie fatygował się, żeby schować czy jakoś ładnie ułożyć. Niektóre komputery są włączone, ale znajdują się zbyt daleko, abym mogła cokolwiek z nich odczytać. Wygląda to na centrum kontroli jakieś tajnej misji, a przynajmniej tak myślę, dopóki nie spoglądam na prawo, albowiem ta część pokoju przypomina niewielki oddział szpitalny.

Nigdy nie byłam na sali operacyjnej, gdybym jednak miała sobie ją wyobrazić, niektóre elementy z wyposażenia prawej strony pokoju na pewno by się w niej znalazły. Tuż obok białych, wtapiających się w kolor ścian, drzwi, przymocowana jest umywalka, a na sąsiadującej z nią szafce leży kilka srebrno błyszczących rzeczy, podobnych do tych, które leżą na stoliku bliżej mnie. I choć moja wyobraźnia szaleje jak nigdy, mam głęboką nadzieję, że tym razem się myli, a ja nie znajduję się w jednym pomieszczeniu z narzędziami chirurgicznymi, zwłaszcza że jeszcze dalej stoi prosta kozetka lekarska.

W zasięgu mojego wzroku nie ma niczego, co dawałoby znak o upływającym czasie, więc nie wiem, ile go upłynęło od chwili, gdy odzyskałam przytomność. Chociaż strach nie opuszcza mnie ani na chwilę, postanawiam przymknąć oczy i tylko nasłuchiwać.

Pierwszym, innym od szumienia sprzętu, dźwiękiem, jaki słyszę, jest dobiegający z daleka odgłos tupania, który odczuwam nie tyle, ile przez dźwięk rozchodzący się w powietrzu, a jako dudnienie ścian, które drżą wraz ze zbliżającą się postacią. Próbuję przygotować się psychicznie na to spotkanie, ale wciąż jestem na wpół nieruchoma, zdolna jedynie do przybrania chwilowej, acz niewygodnej pozycji siedzącej. Zupełnie bezbronna wobec kogokolwiek za tymi drzwiami.

Kroki stają się coraz głośniejsze, aż wreszcie całkiem nikną. Wstrzymuję oddech. Panuje kompletna cisza, którą ostatecznie przerywa brzęk kluczy i odgłos ryglowania zamka. Tętno mi przyspiesza, a czas zdaje się zatrzymywać, zupełnie jakby chciał przedłużyć moment mojego oczekiwania. Wreszcie drzwi się otwierają, skrzypiąc przy tym niemiłosiernie i ujawniając ukrytą za nimi postać.

Mężczyzna jest wysoki, ale nie w nienaturalny sposób. Jego głowę zdobią gęste, ciemne włosy, opadające mu na oczy, a na brodzie widać kilkudniowy zarost. Ubrany jest w granatową elegancką marynarkę, którą dopełniają czarne spodnie oraz czerwony krawat. W pierwszej chwili nie zauważa, że bacznie go obserwuję, jest wpatrzony w jakąś kartkę, którą trzyma w dłoni.

Towarzyszy mu zapach jedzenia, jakie można spotkać w ulicznych barach. W żołądku zaczyna mi bulgotać, jednak brak pożywienia to nie moje najgorsze zmartwienie. Uświadamiam sobie, że oto jestem w jednym pokoju z osobą, której nie znam, a która może być odpowiedzialna za mój stan otępienia.

Jeszcze przez kilka sekund czuję się jak drobny kamyczek na samym szczycie góry, którego od spadnięcia w przepaść dzieli zaledwie lekki powiew wiatru. Następnie gdzieś od środka paraliżująca fala rozchodzi się wewnątrz mnie i trzyma mnie w swoich ryzach, dopóki same siły natury nie wymuszą ze mnie kolejnego oddechu. Serce przyspiesza i po chwili wali w piersi tak szybko, że boję się, że obecny tutaj mężczyzna je usłyszy.

— O, hej... — Wreszcie podnosi wzrok i spogląda w moim kierunku, początkowo jakby zdziwiony, że mnie widzi. — Już nie śpisz.

Nawet nie oddycham; nie robię nic, sparaliżowana samym jego widokiem.

— Musisz pewnie zastanawiać się, co tutaj robisz — stwierdza nieco niepewnym głosem. Składa kartkę, którą dzierży w dłoniach i chowa ją do tylnej kieszeni spodni. Próbuje utrzymać ze mną kontakt wzrokowy, jednak nie udaje mu się to dłużej niż kilka sekund. W końcu przełyka ślinę i kontynuuje: — Więc tak... — Wyciera ręce o swoje nienaganne spodnie. — Może się wydawać, że chcę, chcemy — poprawia się — zrobić ci krzywdę, ale to nie tak. — Wyciąga przed siebie ręce w geście zaprzeczenia.

Nie wierzę mu ani trochę. Jego zachowanie jeszcze bardziej mnie przeraża, wciąż jednak trwam w milczeniu.

— Pewnie jesteś trochę przestraszona, co nie? — Unosi jedną brew, wyrażając swoją niepewność. — Nie musisz się bać, to nie będzie boleć.

,,On zaraz przejdzie do czynów" - paniczny głos rozbrzmiewa w mojej głowie.

Mężczyzna jednak jedynie uśmiecha się słabo, jakby samo nasze spotkanie było dla niego wystarczająco niezręczne. Jego nieśmiałość mnie nie uspokaja. Wcale nie musi zachowywać się gwałtownie i porywczo, by chcieć zrobić mi krzywdę. Nawet spokojny jest niebezpieczny.

— Chętnie bym ci już teraz wszystko wytłumaczył, ale czekamy jeszcze na kogoś. — Wychyla się do tyłu, zupełnie jakby mógł kogoś tam wypatrzeć. Nie słyszę jednak żadnych dodatkowych kroków. Kogokolwiek oczekujemy, zdaje mu się nie spieszyć. Sam jednak fakt, że porywacz nie pracował sam, czyni moją sytuację poważniejszą. — Tak więc ja wrócę teraz do pracy, a ty... — Przesuwa szybko wzrokiem po moim ciele, szukając odpowiednich słów. — Wygodnie ci?

Nie chcę go zdenerwować, więc tylko kiwam głową na znak potwierdzenia. Pragnę tylko, by sobie poszedł, jak najdalej ode mnie, jednak mężczyzna, otrzymawszy odpowiedź, rzuca coś na kształt krzywego uśmiechu, po czym odchodzi na lewą stronę pokoju. Siada przy biurku, wyjmuje włożoną wcześniej do kieszeni kartkę papieru i znów lustruje ją w skupieniu wzrokiem.

Tak mijają następne minuty, pogrążona w ciszy tylko czasami pozwalam sobie zerknąć na młodego mężczyznę. Nie może być wiele starszy niż ja. Jego niepewność i nieśmiałość mogą być tylko pozorne. Jestem jego więźniem. Nie potrzebuje mojej zgody.

Gdy już zaczynam wątpić, że cokolwiek jeszcze dzisiaj się wydarzy, z daleka nabrzmiewa odgłos nadjeżdżającego samochodu. Mój towarzysz też go słyszy; przerywa swoje zajęcie i wstaje, strzepując przy tym niewidoczny kurz na nogawkach spodni.

Auto parkuje niedaleko. Domyślam się, że oto przybywają ci, których najbardziej powinnam się obawiać. Niezależnie czy są pracodawcami obecnego tu mężczyzny, czy raczej jego wspólnikami, ich przybycie oznacza tylko jedno — początek mojego cierpienia

— To pewnie oni. Zaraz wracam — rzuca młody, po czym znika za białymi drzwiami.

O dziwo zachowuję spokój. Zaraz stanę oko w oko z nieprzewidywalnymi ludźmi, więc jeśli mam jakąkolwiek szansę, by chociaż wyjść z tego żywo, muszę mieć skupione wszystkie zmysły i nie pozwalać sobie na płacz, który tylko mógłby ich dodatkowo rozjuszyć.

Przez chwilę trwa jeszcze cisza, zaraz jednak słyszę więcej dźwięków, których nie mogę dokładnie zidentyfikować, wiem jednak, że ich źródło musi znajdować się niedaleko. Ktoś zaczyna głośno mówić, ale nie jestem w stanie rozpoznać słów. Trzaskają drzwi. Odgłosy kroków i schodzenia po schodach są już coraz głośniejsze. Moje ręce stają się mokre od pokrywającego je potu, jednak nie mam, jak ich otrzeć. Czekam nieruchomo, podczas gdy ludzie za ścianą przechodzą do niewyraźnych szeptów, jakby niepewni, czy powinni wejść do środka.

Wtedy drzwi wreszcie się otwierają, a moim oczom ukazuje się żywy kościotrup.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top