14.

Hank osiedlił się w okropnej spelunie poza miastem. Opuszczona farma przypominała taką rodem z horroru i nie zapraszała chętnych na zwiedzanie. Chyba że chętni byli opętani. Co lepsze - weszli do starej chatki jeszcze o późnej porze, także nocna cisza jedynie potęgowała przerażający klimat. Hank jednak pewnie wkroczył do domku z Connorem na rękach. Mimo że był zmęczony i nadal obolały po wypadku, nie zasnął. Przez całą drogę był czujny, obserwował otoczenie. Dopiero gdy stanął suchą stopą na drewnianej, brudnej podłodze, odezwał się do Hanka.

– Jak znalazłeś to miejsce? Wygląda na martwe od eonów. Zresztą sam powinieneś być martwy. Wyjaśnisz mi się w końcu? – spytał, mniej ufnie niż wcześniej. Teraz, gdy ochłonął, było mu trochę głupio przez swój poprzedni atak uczuć i radości. Mimo że miał do czynienia ze swoim Hankiem, tym samym co zawsze, przybrał poważniejszą maskę.

Android usiadł wygodnie na zakurzonej, ale niezupełnie zniszczonej kanapie. Spojrzał na mężczyznę bystrym wzrokiem.

– Oczywiście, obiecałem ci wszystko opowiedzieć. To przecież niecodzienne spotykać martwych znajomych pod szpitalem w środku nocy – zaśmiał się cicho, na co Connor aż uniósł brwi.

– Czy ty właśnie zażartowałeś? Boże, chyba już kocham ironicznego Hanka defekta! Nieważne, wybacz. Kontynuuj.

– Może zacznę od początku, bo to dość zawiła historia. Jakimś sposobem Richard domyślił się, że stałem się wadliwy.

– Sprawdził kamery z mikrofonem. Usłyszał jedną z naszych rozmów – wtrącił Connor, na co Hank jedynie pokiwał głową.

– Ma sens. Także dowiedział się o mnie, a skoro stałem się defektem, musiał się mnie pozbyć. Oczywiście Richard nie napadł na mnie sam, bo w takim wypadku mógłbym z nim wygrać i uciec, ale miał swoje posiłki. Straciłem przytomność. Poważnie mnie uszkodzili i wyrzucili na złom, zapewne z myślą, że umarłem.

– Chyba zapomnieli sprawdzić – prychnął lekceważąco. Hank uśmiechnął się nieco smutno. Były detektyw wciąż był pod wrażeniem ilości emocji na twarzy przyjaciela.

– Prawie bym zginął i już nigdy się nie obudził, ale z resztkami świadomości zdołałem wymienić kilka wadliwych części na takie w miarę dobre. Wciąż nie działam najlepiej na świecie, trochę się czasem zacinam, szczególnie w kolanie, ale zawsze można zwalić to na ludzki reumatyzm, no nie?

Connor zaśmiał się cicho i położył niepewnie dłoń na przedramieniu androida. Z podłogi podniósł wzrok na jego twarz.

– Cieszę się, że wróciłeś, ale powiedz mi jedno. Skąd wiedziałeś, że leżałem w szpitalu? I jak poznałeś okno pokoju, w którym przebywałem? – nie był podejrzliwy, ale czysto ciekawy. Hank wzruszył ramionami.

– To nie tajemnica, że Connor Anderson doznał wypadku. Pisali o tym w wiadomościach, a zresztą... widziałem cię wtedy. Podczas zderzenia.

– Podczas wypadku... ej! Widziałem cię! Czyli to byłeś ty! Myślałem, że mi się przewidziałeś.

– Widziałeś mnie? Czyli nie potrafię się jednak aż tak dobrze skrywać w tłumie, jakbym chciał.

– No a sala w szpitalu?

– Po prostu zapytałem w recepcji. Skoro już znałem numer pokoju, wyliczenie które to okno z zewnątrz nie było trudne dla mózgu robota – obydwoje uśmiechnęli się lekko, nie patrząc na siebie. Connor wciąż trzymał dłoń na ręce Hanka, siedząc z nim kolano przy kolanie. Pozostał w szpitalnej piżamie i swojej starej kurtce, zaczęło być mu zimno w stopy. Mimo to czuł się dobrze. Trochę bolała go głowa od niedospania i wcześniejszego wstrząsu, ale wciąż dobrze.

– Wiesz co, chyba powinniśmy się przebrać. Jakby mnie ktoś szukał, to od razu rozpoznają świra w białym kitlu bez butów, a ty wyglądasz jak kulejący menel. Już lepiej żebyśmy obaj robili za menelów.

– Tak, masz rację. Twój samochód poszedł do naprawy, ale możemy przejechać się taksówką do twojego domu. Powinieneś mieć coś na zmianę.

– Lepiej autobusem nocnym. Taksówkarz po zobaczeniu nas mógłby nabrać podejrzeń, że uciekłem ze szpitala.

– Fakt.

– Ej właśnie... po co mnie porwałeś w środku nocy ze szpitala? Wiem, że się ukrywasz i nie mógłbyś mnie odwiedzić ot tak w dzień, ale jaki miałeś cel w znajdywaniu mnie? – spytał nagle. Myślał o tym przez całą podróż przez ciemny las, a odpowiedź wcale nie była taka oczywista. Hank na pewno potrzebował pomocy, bo sam nie dałby rady przeżyć w świecie ludzi jako defekt, w dodatku ranny, ale czy to potrzebowało aż skoku z okna i natychmiastowej ucieczki w las? Android spoważniał nieco.

– Długo nad tym myślałem. Rozważałem przyjście do ciebie już od samego początku, aż otworzyłem oczy na złomowisku, ale wiedziałem, że może to być zbyt ryzykowne. Musiałem się też trochę doprowadzić do ładu, o ile mój wygląd można nazwać ładnym. Potrzebuję cię, Connor, w dość osobliwej sprawie. Musisz mi pomóc i sądzę, że znajdziesz na to nawet i chęć. Wiem, że nie jesteś już detektywem, ale nadal korci mnie złapanie tego człowieka, którego śledziliśmy tydzień wcześniej. Policja chce zamknąć tę sprawę, ale sądzę, że jest on zbyt niebezpieczny, by sobie ot tak chodził po świecie i krzywdził kolejne osoby.

– O rany, Hank, nie galopuj tak. Zaczekaj. Chcesz złapać Jasona Deana? Tak bez uprawnień? Jako cywil i zbiegły android nie możemy sobie wszcząć poszukiwania zbrodniarza. Na głowę upadłeś czy co? – parsknął gniewnie, jednak Hank pozostał spokojny.

– Teoretycznie tak, upadłem na głowę, ale te części pozostały sprawne w bardzo dobrym stanie.

– Hank, ironia...

– Mówię fakty, a faktem jest też to, że gwałciciel pozostał bezkarnie na wolności. Powinniśmy go ująć.

– Skąd u ciebie ten zapał do bohaterowania, Hank? – spytał niechętnie, skubiąc sobie palce. Szczerze mówiąc nie miał ochoty się w tym dalej babrać. Wystarczyło mu, że już i tak dwa razy to spieprzył. Wolał oszczędzić sobie kolejnych porażek, ale nie powiedział tego głośno. Właściwie to nic nie powiedział.

– To nie „bohaterowanie", tylko działanie w słusznej sprawie. Chcesz, żeby ten zwyrol pochwycił i skrzywdził kolejną osobę? Policja ma to w dupie. Twój brat ma to w dupie, bo nawet nie wie, jak poważna jest to sprawa. Chcesz być tak samo zamknięty jak on? – Connor parsknął śmiechem, Hank kontynuował niewzruszony – Wiem, że nie pałasz do ludzi miłością, ale zdążyłem zauważyć, mimo że byłem jeszcze tylko zwykłą maszyną, że bardzo zależało ci na tej sprawie. Chciałeś doprowadzić ją do końca i ująć człowieka, który przyczynił się do śmierci trójki osób, a dotkliwie skrzywdził czwartą. Nie jesteś przecież tak bezduszny, by o tym wcale nie myśleć. Wiem, że gdybyś nadal miał stanowisko detektywa, walczyłbyś o tę sprawę.

– Ale go nie mam, Hank – wtrącił gniewnie.

– Przecież to tylko czcze gadanie, takie tytułowanie ludzi. Co, jesteś przez długi czas świetnym detektywem policjantem, a dzień później już nie, bo jakiejś osobie się to odwidziało? Że przez zaledwie kilka papierków i słów chcą zabrać ci pasję i sens życia?

– Tak działa świat – westchnął, powoli zmęczony tą rozmową. Zapał androida go dręczył. Nie rozumiał jego zaangażowania, ale wytrwale słuchał. Nie że mu się chciało, ale po ostatniej kłótni i utracie go wolał wykazać się odrobiną cierpliwości.

– A od kiedy to świat działa słusznie? Gdyby ludzie w historii nie buntowali się, umieraliby na paryskich ulicach z głodu, byliby zarzynani przez dyktatorów i żołnierzy, oddawali bez sensu swoje pieniądze w nieodpowiedzialne ręce władzy. Mam dostęp do historii ludzkości, więc to nie tak, że nie wiem o czym mówię. Wyciągam wnioski. Analizuję.

– No i co wywnioskowałeś? – westchnął cicho, mając nadzieję na szybkie ucięcie tematu. Hank spojrzał na niego poważnie.

– Że powinieneś wrócić do zawodu i udowodnić swoje racje.

Connor nie poruszył się. Nie tknęła go ta odpowiedź. Właściwie to ją zignorował. Chciał mu odpowiedzieć, ale jeżeli miało to brzmieć jak warkot i rzucanie kurwami, to wolał się już nie odzywać. Był na granicy odpyskowania. Spojrzał po prostu na androida ze zrezygnowaniem.

– Porozmawiamy o tym później, dobra? Daj mi to przemyśleć.  Zresztą jestem śpiący, a jak jestem śpiący, to i drażliwy. Nie chcę się znowu z tobą kłócić.

Hank już chciał coś powiedzieć, ale porzucił ten pomysł. Zrozumiał, że drążenie tematu mogłoby zdenerwować detektywa i tyle byłoby z ich rozmowy.

– Faktycznie. Wybacz, zapomniałem że wyrwałem cię ze snu. To nie było najbardziej odpowiedzialne posunięcie z mojej strony, to porwanie ze szpitala. Powinienem to przemyśleć i porozmawiać z tobą na spokojnie.

Connor zaśmiał się i oparł głową o ramię przyjaciela.

– To było strasznie nieodpowiedzialne i szalone. Właśnie dlatego skoczyłem – uśmiechnął się półgębkiem i przymknął oczy, by zapaść w płytki sen. Android spojrzał na niego i uniósł najpierw w zdziwieniu brwi, a potem siedział zupełnie nieruchomo do rana, aż Anderson nie obudził się w objęciach słońca i swojego przyjaciela. Rankiem nie rozmawiali o propozycji Hanka. Android uznał, że da trochę czasu na przemyślenie, a potem znów ruszy to od nowa. Póki co mieli jednak ważniejsze rzeczy do zrobienia, mianowicie-

– Hank, umieram z głodu.

W starej chacie, która o poranku wyglądała nieco ładniej niż w nocy, znaleźli ciuchy. Przebrali Connora jak za bezdomnego, ale od razu uznali, że to lepsze niż chodzić w szpitalnej piżamie bez butów. Wyruszyli lasem w stronę miasta. Powietrze było czyste, pachnące rosą i minioną nocą. Szli w zupełnej ciszy. Hank odezwał się dziś do niego tylko raz z zapytaniem o samopoczucie. Powiedział, że było dobre. Niezupełnie powiedział prawdę. Obudził się bowiem smutny. Obolały na karku, głodny, spragniony i zziębnięty, ale tu nie chodziło o to. Po prostu nie miał humoru. Szedł ze zwieszoną głową, nie mając zamiaru zaczynać rozmowy. Nawet gdyby niezwykle dziś milczący Hank zaczął coś do niego mówić, zapewne zignorowałby go. Ogarnęła go nieobca mu nienawiść do świata. Znów nic go nie cieszyło. Nawet przebiegająca zupełnie niedaleko wiewiórka nie zrobiła na nim wrażenia. Nie chciało mu się wracać do miasta i do codziennego życia, problemów, ludzi. Nie widziało mu się również tu zostawać. Właściwie nie miał na siebie pomysłu. Najchętniej robiłby nic. Gdyby nie Hank, czułby się jeszcze gorzej. Odrobinę pocieszała go myśl, że nie łazi po tych durnych chaszczach samotnie. Czasem spoglądał na niego, by upewnić się, że na pewno kroczył obok niego. Nadal go widział. Nadal widział ten syf z włosów na jego głowie. Mimo to i tak czuł się obco na świecie i we własnym ciele. Nie był to najgorszy etap autonienawiści. Las to niewłaściwe miejsce na płacz i zdzieranie z siebie skóry. Hank to niewłaściwy widz przedstawienia ludzkiej depresji. Connor zatrzymał się więc na ogólnych myślach i płonnych nadziejach na szybkie wylądowanie we własnym łóżku.

Zatruwał się sobą bardziej niż spaliny samochodowe, które w końcu dotarły do jego płuc. Dopiero wtedy uniósł głowę. Jebane Detroit.

– Connorze – dziwnie było usłyszeć głos Hanka po tak długiej ciszy. Przeszli spory kawał drogi. Spojrzał na białowłosego ze smętną obojętnością – Jest tu bar mleczny. Chcesz zjeść tu śniadanie?

Anderson spojrzał na knajpę około sto metrów przed sobą. Ulice były puste, a budynek pomalowany w pastelowe, przyjemne dla oka kolory. Nazywał się „u Eli" i zachęcał potencjalnych klientów wielkim, neonowym burgerem nad nazwą. Connor wzruszył ramionami. Mimo chujowego humoru nadal miał ochotę coś zjeść. Zanim weszli do baru, popatrzyli na wnętrze przez w miarę czyste okna. Siedziała tam trójka facetów w podobnym stanie estetycznym co oni. Jeżeli nie byli to przebrani tajniacy, mogli czuć się jak u siebie.

Usiedli w kącie. Hank nie ruszył się z ławki, to Connor podszedł do lady i zamówił im jedzenie. Detektyw zauważył, że androidowi przez swoje obrażenia czasem zacinał się głos i mówił z robotycznym „akcentem". Ktoś mógłby to zauważyć, więc mimo swojej wyjątkowo wrednej i opryskliwej aparycji kupił u chuderlawego barmana dwie kawy i jeden zestaw śniadaniowy z jajecznicą. Stwierdził, że dziwnie by to wyglądało, jakby tylko on jadł, więc wziął dla Hanka dla niepoznaki kawę. Gdy wrócił z jedzeniem, spojrzał na niego krytycznie.

– Zgarb się! Siedzisz jak kłoda – burknął i natychmiast zatopił zęby w toście z serem. Był zadziwiająco smaczny. Nie mógł tego powiedzieć o usmażonym jajku, ale nie narzekał. Hank spojrzał na bruneta z niezrozumieniem. Connor, przeżuwając, wyjaśnił.

– Chodzi o to, że ludzie się garbią. Zawsze. Prawie zawsze. No, w takim miejscu to na pewno. Wyglądasz zbyt formalnie, tak jakbyś połknął miecz albo włożył sobie coś w tyłek. No i poruszaj czasem ramionami, tak jakbyś oddychał. Możesz nawet sobie teatralnie ziewać albo wzdychać. Wiesz, że to ważne, jeżeli masz udawać człowieka – mówił cicho i szybko. Hank skinął głową i zgarbił się mocno (jakby ktoś położył mu głaz na plecach). Connor parsknął śmiechem, aż wypluł z ust kawałek chleba.

– Idiota! – szepnął i otarł usta rękawem. Hank zmarszczył brwi i poprawił się trochę. Oparł się dłonią o policzek i spojrzał pytająco na przyjaciela.

– No, zdecydowanie lepiej. Może teraz łyczek kawy? – spojrzał sugestywnie na biały kubek. Hank chciał już mówić, że nie może przyjąć tego do swojego organizmu, ale zrozumiał wzrok Andersona. „Udawaj". Przyłożył szklankę do syntetycznych ust i udał, że wziął nieduży łyk. Connor skinął głową i dalej jadł swoje.

– Idziemy potem do ciebie? – spytał Hank, bawiąc się skrawkiem koszuli. Ten tylko skinął głową.

– Muszę wrócić do Momo. Już ostatnio ją zaniedbałem, nie powinienem robić jej takiego survivalu. W dodatku nie kręci mnie spanie na dworcu. Wiem, że jestem bezrobotny, ale dom jeszcze mam i chciałbym się nim nacieszyć. Chętnie się umyję. Tobie też przyda się odświeżenie.

– A potem?

Connor skrzywił lekko nos i napił się kawy. Nie chciał patrzeć w przyszłość dalej niż do wzięcia prysznica i ewentualnego wyspania się. Wolał chaotycznie żyć chwilą obecną.

– Zobaczymy – burknął jedynie. Nie spieszył się z jedzeniem, bo zbyt wygodnie mu się tu siedziało, by znowu wstawać. Obserwował ze znużeniem otoczenie. Jak na miejsce spotkań biedniejszych w Detroit ludzi, w barze panował porządek. Stoliki były nieco porysowane, a drewniane ławki odrapane, ale poza tym nie można było przyczepić się do kurzu czy plam. Ceny też mieli niczego sobie za całkiem niezłe jedzenie. Anderson po ogólnej rewizji miejsca skupił zaraz wzrok na trójce gości kilka stolików za nimi. Dwójka z nich prowadziła żywą dyskusję na temat zagrań w pokerze, trzeci robił coś na telefonie komórkowym i ignorował kolegów. Wyglądali na rówieśników Hanka (pomijając to, że android miał nieco ponad rok życia). Nie widział w nich zagrożenia.

Do baru wszedł ktoś jeszcze. Connor przeniósł wzrok na zmęczoną twarz urokliwego gościa. Pijąc kawę, wciąż patrzył na wysoką figurę faceta w niecodziennym ubraniu. Niebieska bluza zarzucona na poplamioną galową koszulę zupełnie nie pasowały do siebie, nie wspominając już o wyżelowanych na odwal włosach i sińcu pod okiem. Mężczyzna zamówił coś przy ladzie, a dopiero gdy spojrzał na wiercącego w nim dziury Connora, poznali się. Detektyw uniósł brwi, a serce zabiło mu szybciej. Jak ten typ miał na imię? Jacob? Jack? Kurwa, chyba jednak Jacob. A może Jim?

Zastanawiając się gorączkowo, nie zdążył zauważyć, że facet, z którym się ostatnio po pijaku przespał, przysiadł się do jego stolika. Jebany nieproszony gość usadowił się tuż przy ramieniu Hanka. Białowłosy zmierzył go od góry do dołu, jednak ten zupełnie go zignorował. Jakby wcale nie istniał. Patrzył tylko na Andersona z szelmowskim uśmiechem. Jebał wódką i kacem.

– Woooho, to ty! Totalnie nie pamiętam twojego imienia.

– I wzajemnie.

– Haha! Wtedy też byłeś taki słodziutki? Zapomniałem o tym twoim kwasie w głosie. Mogłeś się chociaż pożegnać wtedy rano, wiesz?

– Spierdalaj, gościu. Jesteś najebany.

– A ty nie? Myślałem, że nigdy nie trzeźwiejesz.

Connor zignorował to. Nie miał ochoty gadać z typem, który udawał pięknego dżentelmena, a w rzeczywistości był zwykłym idiotą. Zresztą nie zwykł utrzymywać kontaktu ze swoimi byłymi. Hank się obruszył.

– O co ci chodzi, facet? Weź spadaj. Nie jesteś tu mile widziany.

– Hank, nie wtrącaj się – burknął Connor i odwrócił wzrok.

– Co?

– Jeszcze nie słyszysz, typie? Albo sam stąd wyjdziesz, albo ci pomogę.

– Przestań, nie gadaj z nim. Ukrywasz się, pamiętasz? Więc zamknij się, Hank.

– Kurwa, typie, z kim ty gadasz? – skacowany pan J. najpierw się zaśmiał, a potem zamilkł. Connor wydawał się poważny. Patrzył z determinacją na miejsce obok J.

– Uspokój się i nie gadaj do niego. Nie warto. Zresztą faktycznie możesz już spierdalać – tu spojrzał na niego. J. wpatrywał się w szoku na przekrwione oczy Connora, jego siną skórę i zadrapania na twarzy, jakby ledwie wyszedł z lasu. Cały był brudny, choć nie to najbardziej w nim śmierdziało. Wydawał się na skraju świadomości. Miał przy sobie dwie kawy. Jedną wypitą, drugą nietkniętą przez nikogo. W dodatku dopiero teraz zauważył zeschniętą krew na jego szyi, jakby kilka godzin uderzył się o coś głową. Albo skądś zleciał. Na przykład z okna. Na przykład szpitalnego.

– Jebany ćpun – wstał, splunął i wyszedł, nie zamierzając nawet odbierać swojego zamówienia. Connor odprowadził go z obojętnością i dojadł w świętym spokoju swoje śniadanie. Spojrzał na Hanka, który tylko wzruszył ramionami i już się nie odezwał.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top