13.

Connor trafił do szpitala na niedługi czas. Jego rany nie stanowiły zagrożenia dla życia, był trochę okaleczony, a i pobolewała go głowa, ale poza tym czuł się dobrze. Przynajmniej w tym fizycznym sensie. W środku wciąż zżerał go stres. Nie mógł pozbyć się myśli o tym, że nie miał pracy, zasiłku i perspektyw. Gdy skończą mu się pieniądze, całkiem możliwe że straci dom (mógłby go ewentualnie sprzedać, ale Richard z całą pewnością odwołałby się od tego pomysłu i będzie starał się przejąć spadek po matce). Były detektyw żył teraz tylko planowaniem swojej najbliższej przyszłości. Gdzie mógłby zamieszkać? Czy znajdzie pracę? Czy Rich dotrzyma słowa i pomoże mu w znalezieniu roboty? Czy znów kiedykolwiek znajdzie przyjaciela? Jak długo będzie musiał martwić się o swoje przeżycie?

Leżąc w szpitalu, zajął się rozpisywaniem swoich myśli na papierze. Poprosił pielęgniarkę o parę kartek i ołówek, a więc przynajmniej znalazł sobie zajęcie na samotne leżenie w sterylnym, pustym pomieszczeniu. Przed sobą miał jedynie mały ekranik telewizyjny, który prosił o monety za oglądanie. Nie miał aż tyle zbędnych drobniaków, by zatruwać się lokalnymi wiadomościami lub głupimi turniejami. Rozpisywanie planu na życie wydawało mu się lepsze.

Co jakbym zatrudnił się w kwiaciarni? Zupełnie nie znam się na roślinach, ale słyszałem o szybkich kursach - myślał. Towarzystwo storczyków i goździków wydaje się całkiem przyjemne, nie potrzebują zbyt wiele do życia, no nie? To byłby całkiem niezły pomysł, gdyby hodowlą roślin nie zajmowały się już androidy.
No dobra, czyli kwiaty odpadają. W czym jeszcze jestem dobry, a te zapchlone roboty nie? Lista nie jest zbyt długa. W zajmowaniu się dziećmi wygrywają roboty, w księgowości na pewno też. Piekarnia? Prędzej zatruję pół miasta swoimi wypiekami, niż nauczę się podbijać amerykańskie żołądki. Sztuka? Androidy nie są w stanie zrozumieć plastyki, a raczej sensu płynącego z obrazów. Nie stworzą czegoś, co niesie ze sobą przesłanie, emocje - ja raczej też nie. Malarzem nie jestem. Odpada. A modeling? Boże, czemu o tym w ogóle pomyślałem? W życiu. Idąc dalej - może umiem śpiewać? Wątpliwe. Produkcja firanek? Androidy. Maszynista? Zbyt wiele wymagań, a ja widzę jak kret, a i refleks nie ten co kiedyś. Wykreślam. Królem biznesu też nie zostanę, zdarza mi się wybuchać. Dyplomacja też odpada. Języki obce? Średnia znajomość hiszpańskiego nie przyniesie zysków, a zresztą androidy doskonale tłumaczą wszelkie debaty czy międzynarodowe rozmowy ważnych ludzi. A więc też odpada. Na budowę bym poszedł, ale to już ostateczność. Nie kręci mnie układanie cegieł w skwarze na dworze. Już prędzej stanę pod latarnią (co w sumie nie jest takim najgorszym pomysłem, zapiszę to sobie).

Gryzł ołówek i rozmyślał dalej. Zapisał sobie jeszcze stróża sklepowego, doradcę zawodowego i psychologa. Co do tego ostatniego musiałby się poważnie podszkolić, na co nie miał aktualnie ani czasu, ani pieniędzy, ale nie odrzucał tego pomysłu aż tak pochopnie. Grzebanie w ludzkich emocjach i problemach mogłoby być ciekawe.

Jego rozmyślania przerwało nagłe pukanie do drzwi. Lekarz, bez zaproszenia, otworzył drzwi i spojrzał na swojego pacjenta.

– Ma pan gościa. Po wyglądzie zgaduję, że to pański bliźniak. Zaprosić?

– Ta.

Doktor usunął się z widoku, a na jego miejscu pojawił się zaraz Richard. Policjant wszedł do pokoju powolnym krokiem. Ubrał się swobodnie, bo w znoszony, czarny sweter i wyprane spodnie. Włosy jednak wciąż miał perfekcyjnie ułożone. W ręce trzymał czarną teczkę na dokumenty. Mężczyzna usiadł na białym taborecie obok łóżka brata.  Connor postanowił nie odzywać się pierwszy, ale wcale nie musiał przejmować inicjatywy w rozmowie. Rich natychmiast otworzył swoją teczkę i wyciągnął z niej papiery.

– Wedle naszej umowy niosę ci pomoc w znalezieniu nowej pracy. Spójrz, mam dla ciebie pakiet wizytówek od osób, które byłyby skore przyjąć cię do siebie, widząc w tobie moje nazwisko. Wszystkich znam, każdy jest mi coś winien. Nie pytaj, mam talent do pewnych rzeczy. Nieważne. Zostawię ci te wizytówki, a także gotowe podania i świadczenia. Musisz tylko napisać CV i ewentualnie list motywacyjny, ale to już niekoniecznie. Jak ktoś cię zapyta, czy jesteś bratem Richarda Andersona i potwierdzisz, to już masz plusa. Zanim się za to weźmiesz, doprowadź się do mniej więcej normalnego stanu, co? Wyglądasz... jak zawsze – stwierdził bez cienia skruchy. Tak jak wszedł i zobaczył brata leżącego w szpitalu, tak wcale się nie przejął stanem jego zdrowia. Connor patrzył na policjanta z jawnym obrzydzeniem, ale nie powinien się wcale dziwić zachowaniem Richarda. Nie mógł spodziewać się czegokolwiek innego z jego strony. Bez słowa chwycił pakiet dokumentów i położył je na szafce obok. Ułożył się znów wygodnie na poduszce, patrząc na brata.

– Klawo, że trzymasz się swojej części szantażu i dajesz mi te papiery, ale już możesz sobie iść. Nie jestem dzieciakiem, wiem jak złożyć CV.

Richard jednak nie ruszał się z taboreciku. Zamknąwszy walizkę, położył ją na podłodze i spojrzał badawczo na Connora.

– Po co wpadłeś pod samochód? Chciałeś się zabić? – spytał sucho, prawie groźnie. Connor zaśmiał się kpiąco.

– A co, chcesz wiedzieć, czy zdołałeś mnie tak wkurwić, że wskoczyłem pod samochód? Niestety nie, nie masz na mnie aż takiej siły działania. Jakiś inteligent po prostu we mnie wjechał. Z tego co słyszałem, podobno brał bordo, wydział narkotykowy się nim potem zajmie. A co cię to interesuje, że tak spytam? Pierwszy raz się zmartwiłeś? – zakpił. Twarz Richarda nie drgnęła, wciąż była poważnie pusta.

– Zaciekawiłem się, bo będę musiał zadać ci potem jeszcze kilka pytań w sprawie Hanka, a martwy nie byłbyś skory do rozmowy. No, ale skoro jeszcze dychasz, to nie będę ci dalej przeszkadzał. Chyba że masz jakieś pytania co do papierów, które ci przyniosłem? Zresztą, najwyżej zadzwonisz. Nawet jakbyś miał teraz pytania, to nie mam na to czasu. Muszę lecieć coś załatwić. Zdrowiej – bez uśmiechu czy jakiegokolwiek pozytywnego gestu wstał, podniósł teczkę i wyszedł z pokoju, zostawiając osłabionego brata na pastwę siebie. Connor jeszcze przez jakiś czas patrzył martwo w jeden punkt, jakby musząc na nowo przyzwyczaić się do ciszy, z którą spędzał czas, a której nie zabijał jego irytujący bliźniak. Mimo że był tak słodziutki i chujowy, czasem lubił jego towarzystwo. Byli spokrewnieni, a więc w jakimś stopniu skazani na siebie, a to dodawało Connorowi otuchy. Nie czuł się aż tak samotny na świecie.

***

Po wieczornym obchodzie lekarza Connor  twardo postanowił sobie, że pójdzie spać. Że zaśnie tak mocno, że nie obudzi się aż do późnego rana. Aż ktoś nie będzie zmuszony go obudzić. Aż się nie wyśpi i nie poczuje lepiej.

Tyle że znów nie mógł uporać się z własnym umysłem. Ciężko było zasnąć, gdy myślało się o rysującej się przyszłości. O śmieciowej przyszłości śmieciowego człowieka. Przewracał się z boku na bok i wyobrażał sobie coraz to nowe scenariusze ze sobą w roli głównej. Widział się w pracy pomywacza, potem ochroniarza, urzędnika i pisarza. Najwięcej jednak czasu spędził nad tworzeniem siebie w roli czyjejś dziwki. Wcale nie przeszkadzała mu ta wizja, a wręcz coraz bardziej kusiła. No bo co? Miałby przyjemność, pieniądze i spokój od pracodawców. Musiałby po prostu ładnie wyglądać i wypinać się komu trzeba. Swoją godność pochował dawno temu. Miał już kilku partnerów łóżkowych, paru więcej nie zrobiłoby mu bolesnej różnicy. Szatyn zagryzł wargę. Jego wizje posuwały się w ciekawe zakamarki wyobraźni. Zaczął z przyjemnością wspominać nawet noc z jego ostatnim partnerem, jakkolwiek się nazywał. Przez to jak mocno był wtedy napruty, nie pamiętał zbyt wiele z tamtego zbliżenia, ale dziury w pamięci zapełniał własną wyobraźnią. Rozejrzał się ukradkiem po ciemnej sali, przebywał w niej sam. Sam jeden. Uśmiechnął się do siebie i naciągnął wyżej kołdrę, przykrywając się nią prawie zupełnie. Subtelnie zjechał dłonią wzdłuż swojego ciała, aż natrafił na wypukłość między nogami. Przez krótki moment bawił się w drażnienie samego siebie, w udawane kuszenie i zwodzenie delikatnego dotyku, ale szybko stwierdził, że nie ma co się hamować. Jego myśli ukierunkowały się na jeden tor, przeszedł go miły dreszczyk. Ekscytował się, że miał zamiar zrobić to, leżąc w szpitalu. Wsunął dłoń w bieliznę, by w ciszy zająć się sobą, lecz nagły hałas za oknem zmusił go do szybkiego przerwania przyjemności. Normalnie zignorowałby coś, co się mogło dziać na zewnątrz i chętnie zwaliłby sobie przy akompaniamencie czyichś czynności, ale ów hałasem okazało się uderzenie w jego okno. Nieufnie wychylił nos spod kołdry i spojrzał w czerń za oknem. Właściwie ciężko było nazwać dzisiejsze niebo czarnym. Światła nad Detroit powodowały jasną łunę, przez którą nawet o tak późnej porze nieboskłon wydawał się brudnopomarańczowy. Patrzył więc bez ruchu na okno. Hałas nie przesłyszał mu się, na pewno nie. Ktoś ewidentnie rzucił czymś w jego szybę. Po minucie hałas powtórzył się. Brzmiał zupełnie jak kamień uderzający o szkło. Nie czekając, zerwał się z pościeli i otworzył okno, żeby wychylić się i spojrzeć na człowieka odpowiedzialnego za jego przerwaną masturbację. Przyzwyczaił wzrok do ciemności wcześniej, także bez trudu ujrzał swój cel. Mężczyzna rosły, ubrany na czarno. Nie dostrzegłby go, gdyby nie jasna cera. Anderson zmarszczył brwi. Nie wiedział, kto to był, nie mógł rozpoznać rysów twarzy z odległości dwóch pięter. Nie chciał też krzyczeć do niego, by nie zwoływać tu lekarzy. Nie musiał jednak do niego wrzeszczeć, bo koleś sam się do niego głośno odezwał.

– Długo się jeszcze będziesz zastanawiać, czy zejdziesz tu do mnie, uparta dupo? – zapytał, a po samym głosie Connor już wiedział, kto do niego przyszedł. Hank. Patrzył na niego i przetarł dwukrotnie oczy, jakby nie mógł uwierzyć. Skupił się mocno, ale postać przyjaciela nie znikała. Wciąż tam stał i czekał, uśmiechając się kpiąco.

Były detektyw nawet nie zauważył, kiedy się tak mocno uśmiechnął, a serce zaczęło bić mu szybciej niż podczas walenia konia. Nie podejrzewał nawet, że mógłby to być jakikolwiek inny android. Tylko Hank, jego Hank, mógłby nazwać go upartą dupą. Zresztą ewidentnie widział, że przyjaciel się uśmiechał. Androidy nie uśmiechają się, nie są do tego zdolne. Hank, skoro stał się defektem - oczywiście mógł.

Connor szybko rozejrzał się po pokoju. Myślał, jak tu zejść na dół bez irytujących pytań pielęgniarek. Wiedział, że nie wypuszczą go na fajkę na dwór, ponieważ od tego była palarnia. Na spacerek też się ot tak nie wybierze w środku nocy.

Hank, jakby czytając mu w myślach, rozpostarł ramiona.

– Skocz! To nie jest wysoko, złapię cię – podszedł nawet bliżej, by na pewno spełnić obietnicę. Connor spojrzał na niego jak na szaleńca. Swojego ulubionego szaleńca.

– Dobra, poczekaj! – odkrzyknął, mimo że planował zachowywać się cicho. Szybko chwycił kurtkę z wieszaka, założył ją na siebie i znów się wychylił do Hanka. Wciąż tam stał i czekał. Chciał go stąd zabrać, złapać i już nigdy nie oddawać ludziom pod igły. Nie oddawać Richardowi. Chciał się z nim pogodzić i porozmawiać, opowiedzieć o swoich przeżyciach. Chciał być z Connorem, a Connor chciał być z nim. Wystawił obydwie nogi za parapet, chwycił się dłońmi framugi. Patrząc w dół, poczuł się jak rasowy samobójca, jednak ten skok nie miał zakończyć jego życia. Miał je odrodzić. Miał wpaść w ramiona swojego jedynego przyjaciela. Dlatego bez wahania zsunął się, a upadek zamortyzowały silne ramiona androida, który przytulił do siebie Andersona jak małe dziecko. Trzymał go, jakby miał wagę wróbelka. Connor, stroniący raczej od podobnych zbliżeń, z rozkoszą wtulał nos w pachnącą lasem szyję przyjaciela. Dopiero po chwili spojrzał na niego trzeźwym okiem.

– Co ty tu robisz? Jak ty przeżyłeś? Gdzie się podziewałeś? Co się stało?!

Hank uśmiechnął się, a dopiero wtedy Connor ujrzał, że był ranny. Połatany i sprawny, ale nosił ślady ataku Richarda na sobie. Mężczyzna miał poważnie przeciętą, ale zszytą już twarz, przez co wyglądem zupełnie przypominał Geralta z Rivii. Białe włosy schował pod starą czapką. Wargę też miał przeciętą, reszta blizn na pewno chowała się pod jego ubraniem.

– Opowiem ci to wszystko, ale na pewno nie tutaj. Musimy się oddalić.

Connor skinął jedynie głową.

– Zgadzam się. Zabierz mnie stąd, bo jeszcze trochę i bym oszalał z nudów w tym szpitalu.

– Oszalałeś już w momencie skoku z okna – Hank prychnął i zaczął iść przed siebie, wciąż mając bosego mężczyznę na rękach. Idąc przez mokrą trawę, a potem las, Connor wcale nie protestował. Mógł być noszony. Na kpinę kumpla uśmiechnął się jedynie i skłonił ku niemu głowę, opierając się sennie o jego pierś. Miał ochotę z nim porozmawiać, wyżalić się i poznać całą historię niedoszłego nieboszczyka, ale poczuł się zbyt zmęczony.

– Tęskniłem za tobą – mruknął cicho, ufnie dając mu się nieść dalej i dalej w las, poza granice zatrutego miasta androidów.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top