11.

Siedział w bokserkach na wykrochmalonej pościeli i spalał drugiego już papierosa. Ogarniał go melancholijny spokój i przyjemne zmęczenie po intensywnej nocy. Lubił ból dolnych partii ciała. Z początku nie był pewien, czy to na pewno dobry pomysł, by iść z nieznajomym do łóżka w momencie ogromnego dołka emocjonalnego, ale jak już posunęli się dalej, beznadziejne myśli z niego uszły. Oddał się uniesieniom. Jacob, bo przypomniał sobie jego imię, spał. Był suchy, a jego początkowe zainteresowanie problemami Andersona udawane. Connor zdawał sobie sprawę z tego, że koleś po prostu chciał go zerżnąć, ale nie przeszkadzało mu to. Miał gdzieś swoje ciało. Spojrzał obojętnie na zanurzonego we śnie mężczyznę, strzepnął bezceremonialnie popiół na hotelowy dywan i wstał. W łazience przyjrzał się niechętnie swojemu odbiciu w lustrze. Wyglądał marnie po trzech dniach picia i praktycznie niejedzenia, a dwie sine malinki na szyi wcale nie dodawały mu uroku. Miał ochotę się zajebać, patrząc na siebie, dlatego odwrócił wzrok. Przemył się przy zlewie i ubrał. Nic go tu nie trzymało, postanowił wyjść.

Hotel, do którego zawitali na noc, znajdował się na obrzeżu Detroit, a droga do domu była długa. Samochód zostawił u siebie. Pierwszy raz od dwóch lat skorzystał z komunikacji miejskiej. Zawsze denerwowały go miejskie autobusy nie ze względu na ich stan użyteczności (który był świetny, nie miał na co narzekać), ale na mechaniczny głos informujący o każdym kolejnym przystanku. Nie mógł znieść tej ivony tak samo jak dźwięku rozdzieranego styropianu. Unikał więc środków komunikacji miejskiej jak się tylko dało, ale wolał już słuchać tego zasranego głośniczka niż iść do domu dziesięć kilometrów.

Autobus był praktycznie pusty, Anderson dzielił go jedynie z jedną panią siedzącą spokojnie na miejscu przeznaczonym dla inwalidów. Connor spojrzał za okno, obserwował ze znudzeniem mijane miasto maszyn i nowoczesnej technologii. Nie był fanem mechanicznych nowinek. Zawsze go przerażały. Zazdrościł osobom urodzonym w złotych latach siedemdziesiątych, które teraz były po sześćdziesiątce. Jebani szczęściarze.
Starał się ze wszystkich sił ignorować głos z głośniczka. Przez trzy przystanki było to trudne do wykonania w panującej wokół ciszy, ale na szczęście potem dosiadła się grupka młodzieży głośno rozmawiająca o nowym odcinku pewnego serialu. Przysłuchiwał się spoilerom czegoś, czego pewnie nigdy nie obejrzy. Nie jego klimaty. 

Z ulgą wyszedł z autobusu, do domu miał niecałe dziesięć minut. Po drodze wskoczył do sklepu i kupił sobie dwie bułki. Jedną zjadł na sucho po drodze, umierał z głodu. Dopiero przy otwieraniu drzwi mieszkania przypomniał sobie, że Momo też jest pewnie bardzo głodna. Właściciel roku, kurwa. Ten pies zżera dziennie dwie saszetki z mokrym żarciem, a zostawił ją samą na trzy dni. Genialnie. Gdy otworzył drzwi, suczka na jego widok posiusiała się ze szczęścia. Gdzieś tam w kącie widniała podobna plama, zapewne ze wczoraj albo przedwczoraj. Chihuahua skakała i szczekała wokół swojego pana, który natychmiast dał jej jeść. Szarpała go zębami za nogawkę jak wściekła, ale tym razem uznał ten ból za zasłużony. Gdy Momo zajęła się pochłanianiem dwóch zawartości saszetek, Connor wziął się za sprzątanie. Uznał, że wysiłek fizyczny dobrze mu zrobi. Otworzył okna w domu, przebrał się w czysty dres i zaczął szukać plamek pozostawionych przez suczkę. Zsikała mu się nawet na pewne ważne dokumenty, ale skoro już nie pracował w policji, wyrzucił je. Wyrzucił sporo śmieci zawadzających mu w mieszkaniu, zebrał przez to dwa pełne odpadków wory. Zdobył się nawet na starcie kurzu z mebli. Automatyczny odkurzacz już jeździł po wykładzinie. Ostatnio to Hank go wyręczał sprzątaniem. Za każdym razem krzyczał na niego, by tego nie robił, jednak android chyba znajdował w tym przyjemność. Connor nie raz widział, jak Hank przyglądał się znalezionej fotografii, odkurzanym płytom lub starym szkicom. Nie zabraniał mu tego, to nie były ważne rzeczy. Zdenerwował się na niego dopiero, gdy zajrzał do laptopa. To już było mocne pogwałcenie prywatności i miał nadzieję, że Hank też to jednak zrozumiał. Miał ochotę z nim o tym porozmawiać i wyjaśnić sobie na spokojnie w końcu to, czego nie mogli w nerwach cztery doby temu. Przemyślał już błędy i swoje, i androida. To głupie, by miał tracić przyjaciela przez jakiegoś głupiego laptopa. W dodatku powiedział mu rzeczy, których wcale nie chciał mówić. Był zdenerwowany. Nigdy nie myślał o Hanku jak o kimś denerwującym. Jego niezrozumienie ludzkiego świata wydawało mu się urocze. Lubił wyjaśniać mu, na czym polegały emocje, smak jedzenia i internet. Hank, zdaje się, pojął w końcu to pierwsze zagadnienie. Zauważał w nim pewne zmiany w zachowaniu, przestał być w końcu taki sztywny. Podczas kłótni był wyraźnie zdenerwowany.

– No tak, Connor, ty zjebie. Najpierw zostawiasz psa na trzy dni postu, a potem przyjaciela defekta na pastwę węszącego Richarda. Kurwa – palnął się w czoło, dopiero zauważając swoją głupotę. Przecież ktoś mógł zauważyć zmianę w Hanku. To nie był już android o modelu HK800, tylko H a n k.

Connor szybko podłączył telefon do ładowania. Był wyłączony przez cały ten czas, więc nawet nie wiedział, czy nie dostał jakiejś wiadomości od Hanka. Oficjalnie nie posiadał on telefonu komórkowego, ale głową zsynchronizował się z komórką Connora i czasem do siebie pisali. Ostatnia wiadomość od niego była sprzed tygodnia, gdy Hank napisał mu, żeby nie spóźnił się do pracy, bo kupił mu ciepłe śniadanie, a zimne nie będzie dobre. Skubany wiedział, jak wywlec go z łóżka. W skrzynce jednak nie znajdowała się żadna nowa wiadomość. Może nie chciał się do niego odzywać? To chyba nic dziwnego, sam był na siebie wkurwiony.
Odłożył telefon, postanowił się uspokoić. Może przesadził. Hank ma swój rozum i nie da się złapać tak łatwo, a gdyby coś nie grało, to dałby mu znać, no nie? Nie mogło stać mu się coś złego. Wiedziałby to chociażby z esemesa od Richarda, który chętnie by się pochwalił taką wiadomością. Nie ma co panikować.

Skończył sprzątanie mieszkania z zadziwiającą na to chęcią. Gdy skończył, poczuł satysfakcję większą niż po udanym seksie. Naparzył sobie herbaty, usiadł na kanapie i odetchnął. Czuł się przemęczony ostatnimi dniami i najchętniej położyłby się spać, ale uderzyła go rzeczywistość. Był bezrobotny, a najbogatszym też nie mógł się nazwać, by wyżyć z oszczędności bez pracy. Popijając herbatę, zaczął przeglądać internet w poszukiwaniu ofert na różnych spotted lub grupach. Nie szukał nawet niczego konkretnego, musiał zadowolić się czymkolwiek. Najchętniej wróciłby do policji, bo wydziałów znajdowało się w Detroit dużo, jednak nie marzył nawet, by tam aplikować. Mimo nagłej fali optymizmu, niektóre rzeczy nie mogły przestawić mu się w głowie. Skoro go wywalili, nie nadawał się pewnie do tej roboty i tyle. Z niechęcią zapisywał w notesie adresy i numery telefonów potencjalnych pracodawców. Dostawca pizzy wyglądał w tej ofercie najbardziej korzystnie. Przez liczne i wielofunkcyjne androidy liczba stanowisk pracy dla ludzi drastycznie zmalała, dlatego nie mógł nawet liczyć na siedzenie na kasie w niszowym sklepie. Na strajki ludzi bezrobotnych przez te zasrane roboty patrzył z dystansem, skoro go nie dotyczyły. Obawiał się dołączenia do tej grupy w niedalekiej przyszłości.

Siedział przy laptopie na tyle długo, że zaczął boleć go kręgosłup. Wyprostował się, a kręgi odezwały głośno. Czuł się przez to jak wrak już nie tylko psychicznie. Postanowił zrobić sobie przerwę od gapienia się w niezachęcające stanowiska pracy i włączył durne media społecznościowe. Przeglądał je tylko w momencie ostatecznej nudy, już wolał włączyć sobie grę przeglądarkową niż patrzeć na posty ludzi, których nie lubił. Zdziwił się więc, widząc w skrzynce wirtualną wiadomość. Mało kto do niego pisał na tym portalu. Nie mógł być to Richard, ponieważ w tej kwestii pozostawał dinozaurem jak Connor. Preferowali esemesy. Brunet z nieskrytą ciekawością otworzył wiadomość od posterunkowego Jeremy'ego Heere.

„Dzień dobry, Connorze
Zupełnie nie wiem jak zacząć tę wiadomość i jak ją ułożyć. Z góry chciałem Ci tylko powiedzieć, że dowiedziałem się o rzeczy po fakcie i nie mogłem temu zapobiec. Nie otrzymałem słowa wyjaśnienia, ale Hank nie pojawił się dzisiaj w pracy. Już się nie pojawi. Zdjęli jego model.
Przepraszam, że przekazuję Ci to przez internet, a nie w twarz.
Przykro mi."

Zamarł. Zmarszczył brwi. Przeczytał wiadomość ponownie. I ponownie. I ponownie. Zacisnął dłoń na myszce, ale to był jedyny ruch, który uczynił. Nie potrafił drgnąć. Nie chciał jeszcze bardziej zaburzyć rzeczywistości, która już i tak mu się zawaliła. Gapił się ślepo w ekran laptopa, nie widząc już tego, co wyświetlał. W amoku zdołał wyłączyć okno przeglądarki i usiąść inaczej na krześle obrotowym. Nie wiedział, na co się gapił.

Zdjęli Hanka. Zabili go. Tak o. Z dnia na dzień. Wczoraj funkcjonował, dzisiaj był już tylko kolejnym plastikowym śmieciem na tej zapyziałej planecie. Dioda zgasła, a dowiedział się o tym jako ostatni od jakiegoś gnojka z wydziału. Brat milczał, a Hankowi nie dali się pożegnać. Ba, zlali samego Connora w tym momencie. Wiedzieli, że przyjaźnił się z tym androidem, a oni tak bezczelnie mu go odebrali. Bez słowa.

Czuł się zagubiony i nie rozumiał tej sytuacji. Nie chciał płakać, jego reakcje były wręcz odwrotne. Wściekł się. Wiadomość od posterunkowego urodziła w nim furię, a w śmierć Hanka nie mógł jeszcze uwierzyć.

Tak być nie może.

Poderwał się i ze złością chwycił kluczyki od samochodu. Nie zamykając nawet drzwi na zamek, wsiadł z impetem do samochodu i odpalił silnik. Nawet nie wiedział, gdzie dokładnie chciał jechać, ale o tym pomyślał dopiero na jezdni. Czy widział sens w kierowaniu się na posterunek? Hanka tam nie będzie, tylko jego przemądrzały i chujkowy brat. Odpuszcza to.
Cyber Life? Całkiem możliwe, że dostałby tam jakieś informacje, jednakże jako cywil nie dostanie się do siedziby dzieła Kamskiego od tak. Do głównej kwatery zarządzania androidami trzeba było posiadać przepustkę albo chociaż jakiś sensowny powód podróży. Bez odznaki policyjnej nie da rady. Zmarszczył brwi, zamyślił się. Nawet gdyby tam wszedł, to co by powiedział?

– Chciałbym uratować swojego przyjaciela androida od zniszczenia. Jest defektem, ale zachowuje się całkiem miło, pomijając niektóre humorki. To jak???

Nie, to odpadało. Zresztą być może już się spóźnił. Odebranie robotowi życia trwało zaledwie jeden ruch dźwignią. Hank był martwy.

Nie zmieniało to faktu, że Anderson wciąż kierował się naprzód. Jakaś mocna siła kazała mu przeć do celu, którego nie znał. Nie miał już nic, także próba odzyskania sensu istnienia znaczyła dla niego bardzo wiele. Bo tym był dla niego Hank. Zarówno bez pracy, jak i bez tego białowłosego dupka czuł się niczym.

Zatrzymał się na poboczu. Myśli wciąż wirowały mu w głowie, jednak mniej chaotycznie. Zaczął trzeźwieć. Oddychał szybko przez nos, palce zaciskał na kierownicy. Jak miał uratować Hanka, jeżeli nie było takiej możliwości? Nie wiedział nawet, czy wyrzucili go na wysypisko, czy od razu zutylizowali. Niewiedza dobijała go najbardziej. Gdyby dostał jakikolwiek sygnał od Hanka lub kogokolwiek innego w tej sprawie, mógłby się czegoś chwycić. Mógłby zacząć prowadzić prywatne dochodzenie i poszlakami znaleźć przyjaciela. Jedyną informacją z zewnątrz była wiadomość od Jeremy'ego, który sam nie wiedział za wiele.

– Aczkolwiek skądś musiał się tego dowiedzieć – mruknął sam do siebie. Zmarszczył brwi. Czuł, że nakręcał się na kolejne śledztwo, co bardzo mu się nie podobało. Ostatnio skończyło się to źle, a znając swój temperament, teraz mogłoby być jeszcze gorzej.

Prowadzenie śledztwa jako cywil bez poszlak wydało mu się zupełnie irracjonalne, a jednak wyciągnął telefon z kieszeni i spojrzał na listę nielicznych kontaktów. Jeremy Heere. To tutaj powinien zacząć. To przez tę okropną wiadomość od niego wybiegł z domu i wyjechał byle gdzie. Wcisnął zieloną słuchawkę przy nazwisku posterunkowego, ale komórka nagle zawibrowała, a na ekranie pojawiła się nazwa „bączur". Wywrócił oczami i odebrał.

– Czego chcesz, Richard?

– Hm, szybko odebrałeś. To dobrze, bo mam do ciebie biznes. Przyjedziesz dzisiaj do mnie?

Connor zamrugał ze zdziwienia. Był u brata na mieszkaniu tylko raz po pogrzebie mamy. Nie urządzili oficjalnej stypy, zaprosili najbliższych do Richa na szybki kieliszek. Nawet nie za bardzo pamiętał, gdzie on tak właściwie mieszkał.

– To jak? – dopytał, nie uzyskując odpowiedzi. Młodszy westchnął – Słuchaj, chcę ci pomóc. Musimy porozmawiać o twojej sytuacji z pracą. Wiem, że to cię nie zachęca i że przecież doskonale sobie poradzisz sam, ale musimy porozmawiać chociaż przez moment.

– Po co? – wszedł mu prędko w słowo Connor – Czekaj, bo cię teraz nie rozumiem. Dzwonisz do mnie i mówisz, że dostałeś po twarzy łaską Pana Jezusa, by mi „pomóc"? Ktoś ci za to zapłacił, czy czego chcesz? – Richard zaśmiał się. Connora zalała kolejna fala zirytowania.

– Szybko wysnuwasz wnioski. Przecież powiedziałem, że mam biznes. Ja pomogę tobie, a ty mnie. Potrzebuję, żebyś coś dla mnie zrobił.

– Niby co? Zresztą myślisz, że będę ci jadł z rąk i odwalać coś dla ciebie, bo możesz mi pomóc finansowo? Chyba jesteś niepoważny – prychnął. Chciał się już rozłączyć, jednak brat wypowiedział jego imię.

– Connor... przyjedź i porozmawiamy. Najwyżej dasz mi w twarz i wyjdziesz. Nie masz przecież niż lepszego do roboty. Mnie też nie chce się z tobą ot tak spotykać po pracy, mógłbym zrobić o wiele ciekawsze rzeczy, ale...

– Jezu, no mów od razu, o co ci chodzi.

– Nie szczekaj tak na mnie. Mam informacje, które mogą cię zainteresować. Słyszałeś już zapewne o Hanku?

Były detektyw zacisnął wargi. A więc tak chciał go do siebie zwabić. Rozejrzał się po ruchliwym mieście, jakby szukając wsparcia, ale Detroit nic mu nie podpowiedziało. Naprzeciw jego samochodu widniał jedynie szyld reklamujący proszek do prania. 

– Dobra. Wyślij mi swój adres.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top