Rozdział 1

 Będzie dobrze, poradzisz sobie.

Jesteś dorosłą, mądrą dziewczyną, która przeszła niemało, z tym także dasz radę.

Pokochasz kogoś innego.

Nie. Nie i... nie. Smutek rozlewający się po sercu osiąga hektolitry, a ja czuję, że wcale się nie kończy. Samochód mknie po autostradzie, podczas gdy deszcz stuka o szyby, wprawiając mnie w jeszcze bardziej melancholijny nastrój. Pierwsze grzmoty przynoszą za sobą potężny huk, a po niebie, jakby smyczkiem o strunę, przebiega cienki, jasny piorun. Wzdrygam się, zerkając w stronę kierowcy. Prowadzi ostrożnie ze względu na warunki pogodowe, jednak strach wciąż pozostaje taki sam. Mężczyzna siedzący za kierownicą przypomina mojego dawnego sąsiada na Florydzie. Ma delikatny zarost, dość spory brzuszek, przyjacielski uśmiech i stały błysk w oczach. Cicho puszcza lokalne wiadomości, które głoszą o kolejnych, nadciągających, nocnych burzach. Ostrzegają również o niebezpieczeństwie w postaci trąb powietrznych, lecz staram się przyjąć to spokojnie i bez nerwów. Jestem przygotowana na taką ewentualność jak większość Amerykanów, zamieszkujących tereny, gdzie tornada uwielbiają przybywać.

Nie patrzę więcej w stronę szyb, chociaż jest to nie lada wyzwanie, gdyż są wszędzie i z każdej strony widzę tańczące ze sobą pioruny; ciągle słyszę głośne huki, ciągle przed oczyma widzę jego, krzyczącego, bym rozcięła pas i uciekała. Nie uciekłam. Zostałam, umierałam powoli, ale dość brutalnie. Patrzyłam w oczy tego, który zawsze próbował mnie ratować, jednak on nie odwzajemniał spojrzenia. Był już w odległej krainie – straciłam go. Choć minęły trzy, ciężkie lata nadal wspominam tamto tragiczne wydarzenie. Prześladuje mnie w snach, we wspomnieniach, w codziennym życiu, gdy wykonuję podstawowe czynności. Samotnie.

Dlatego właśnie wracam w rodzinne strony. Atlanta kiedyś była moim domem. Tu się wychowałam, tu chodziłam do szkoły, tu spotkałam pierwsze przyjaciółki, pierwszego chłopaka. Wiele rzeczy umknęło mi z pamięci poprzez uraz, którego doznałam trzy lata temu, jednakże staram sobie przywrócić najważniejsze fakty, najważniejsze sytuacje. Wracam do niechętnie przyjmującej mój powrót rodziny.

Wiecznie zazdrosna, młodsza o dwa lata siostra zdążyła ułożyć sobie życie z bogatym playboy'em, ojciec umarł na raka trzustki rok temu, a matka wyszła za mąż po raz drugi od śmierci taty, i wraz z nowym małżonkiem żyją jak w sielance, ignorując moją tragedię. Twierdzą, że minęło dużo czasu i powinnam się wyleczyć. Moja amnezja, luki w pamięci także ich nie obchodzą. Ja w ogóle mało ich obchodzę, lecz nie martwię się tym na zapas. Potrzebuję jedynie chwilowej pomocy od zarozumiałej siostry, a potem mogę ich więcej nie widzieć. Przyjaciółka z liceum, z którą nadal mam świetny kontakt, Melanie, również obiecała pomoc. Z nią mam pewność, że robi to bezinteresownie, ponieważ posiada dobre, czyste serce. Natomiast moją siostrą kierują inne pobudki. Podejrzewam, iż zażąda spłaty długu bądź każe się jakoś odpłacić za tę wielką przysługę. Corey to najbardziej prymitywna kobieta, jaką poznałam w całym moim życiu. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że jest również moją nieznośną, zazdrosną siostrą. A raczej była, ponieważ teraz posiada więcej niż ja kiedykolwiek. Właśnie dlatego ofiarowała mi swą i jej narzeczonego pomoc.

Po kilku długich minutach patrzenia w mokre od deszczu szyby, kierowca zjeżdża z autostrady, kierując się na drogi bardziej mi znane. Jeszcze raz podejmuje próbę nawiązania ze mną kontaktu, lecz ja się na to nie piszę. Mężczyzna pyta o mój powrót w rodzinne strony, widocznie zaciekawiony, iż córa marnotrawna po trzech latach samotności przylatuje do Atlanty, wyglądając jak kawał nieznośnego trupa. Zerkam na niego morderczym spojrzeniem, w myślach posyłając go do diabła za tę ciekawość. Jestem pewna, że jego szef, narzeczony Corey, poinformował swego pachołka o wszystkich szczegółach, dlatego ta wymuszona uprzejmość, a zarazem wścibskość, jest strasznie denerwująca.

—  Rodzinne sprawy  —  odpowiadam wreszcie, nie chcąc drążyć tematu.

Sądzę, iż to powinno załatwić całą tę gadkę szmatkę. Podobno o rodzinne sprawy lepiej nie wypytywać. Tak mnie tego uczono w domu, bym nie wyrosła na małą, ciekawską, głupią pindę.

— Pan Johnathan wspominał o pani tragedii. Proszę przyjąć moje kondolencje i wyrazy współczucia — oznajmia chłodno mężczyzna, na co wybałuszam oczy. Widzę, że narzeczony Corey jest bardzo wylewny i chętnie dzieli się szczegółami z mojego życia.

 Kiedy kierowca dostrzega w moich oczach większą żądzę mordu, zaprzestaje dyskusji, pogłaśniając muzykę w samochodzie. Nerwowo zaciskam palce na pasku czarnej torebki, chcąc, by ta podróż jak najszybciej się skończyła. Nie mam siły ani ochoty siedzieć z tym człowiekiem choć minuty dłużej, jednak droga do domu potrwa przynajmniej godzinę. Wzdycham, zatapiając wzrok w kolejnych piorunach, tańczących po niebie zmysłowe tango. Mówili mi kiedyś, że widzę w naturze więcej niż jakikolwiek osobnik. Właśnie w takich chwilach przyznaję im rację. Dla mnie natura to nie tylko suche fakty, iż trawa to trawa, drzewo to drzewo, a krzak to krzak. To coś znacznie więcej. To roślinność, która może przeobrazić się w sztukę, jeśli tylko tego zapragniemy. A ja uwielbiam wszystko przeobrażać w sztukę. Nawet własne życie. Po podróży z jakże serdecznym panem Firefox, na pewno ponownie będę musiała stać się aktorką, zgrywającą pozory. Czy mam na to ochotę? Absolutnie nie. Czy mam wybór? Absolutnie nie. Tego wymaga ode mnie rodzina, a jeśli oczekuję od nich pomocy, muszę być taka, jaką oni chcą widzieć. Udobruchaną kobietą po tragedii, starającą sobie jak najwięcej przypomnieć, pomimo tego, że jej uraz miał miejsce trzy lata temu.

Tak, minęły trzy lata, lecz ja nadal nie potrafię skojarzyć wielu faktów, a mój umysł wyparł tak dużo wydarzeń, iż nawet miłych fragmentów z nim nie potrafię sobie przypomnieć. Nie wiem, czy kiedykolwiek całkowita pamięć do mnie wróci, ale jeśli nie, może to i lepiej. Będę mniej cierpiała, wyleję mniej łez, pochłonie mnie mniej mroku i rozpaczy.

Godzinę później budzi mnie głośne otwieranie drzwi samochodu. Sądzę, iż pan Firefox robi to specjalnie, byleby nie musieć się już więcej odzywać. Cóż, jest mi to na rękę, dlatego pośpiesznie wychodzę na deszcz, zabieram od niego dwie, czarne, wielkie walizki oraz torebkę, po czym spoglądam w stronę gigantycznej willi w stylu toskańskiej rezydencji. Dwa marmurowe filary podtrzymują mały daszek nad tarasem na pierwszym piętrze domu. Do głównych, wejściowych drzwi prowadzi kamienna ścieżka, wokół której rozłożony jest sztuczny trawnik. Uśmiecham się ironicznie na tę zniewagę dla natury. Gdyby tak nasza zwyczajna, naturalna trawa nie mogła rosnąć i zdobić ogrodu? Wszystko, co tu widzę, należy do sztuczności i fałszu.

Wzdycham, jeszcze raz spoglądając na gmach, który powstał dzięki majątkowi ojca, znanego kompozytora, pianisty oraz reżysera teatralnego. Był jedynym człowiekiem w rodzinie znającym się na sztuce, na miłości, na prawdziwych uczuciach. Nie wiem, co widział w mojej matce, tak zimnej, odległej, niechętnej do wyjawiania emocji, skorej do łapania w swe szpony bogatych, przystojnych mężczyzn. Może i nawet tata dał się złapać na jej sztuczki, zakochał się, a ona go wykorzystała. Nie mnie to oceniać. Czas jedynie udawać, uzyskać pomoc i jak najszybciej odejść, nie pokazując im się więcej na oczy. Ich fałszywą pomoc miałabym gdzieś, jednak nie stać mnie na wynajęcie ani zakup mieszkania; nie mam pracy ani większych znajomości, ponieważ Melanie, przyjaciółka, pracuje jako redaktor naczelna lokalnego pisemka. Nie zarabia kokosów, chociaż i tak oferowała, że mi pomoże.

— Clarisso! Chodź, dziecko, bo przemokniesz i się pochorujesz! — woła ze schodów starsza kobieta, która, zaraz po ojcu, była moją największą podporą. Pani Eleonora z południowych Włoch przybyła tu po moich narodzinach do pracy jako gosposia, niania i kucharka na pełen etat. Była strasznie wykorzystywana, jednakże stała się również kimś w rodzaju drugiej, tej lepszej matki, może nawet babci, ponieważ liczy sporo lat.

Posyłam jej blady uśmiech, gdyż na nic innego mnie nie stać. Smętna pogoda pogorszyła mój nastrój tysiąc razy bardziej, a stanie pod rodzinnym domem stało się gwoździem do trumny.

— Aleś schudła. Czy jadłaś coś pożywnego na tej Florydzie? — pyta łagodnym głosem Eleonora. Głośno wypuszczam powietrze z ust. Za tyle, ile dostałam odszkodowania, musiałam jakoś żyć, więc nie mogłam szaleć z zakupami, nawet tymi spożywczymi. Dopiero teraz, po sprzedaży mieszkania, mam więcej środków finansowych, które ulokowałam w banku. Te pieniądze jeszcze będą potrzebne na czarną godzinę jako moje małe zabezpieczenie.

Powolnym krokiem, nie zważając na deszcz wylewający się z nieba, idę przed siebie, taszcząc dwie, gigantyczne walizki. Eleonora wychodzi mi na pomoc, zabierając jedną z nich, podczas gdy wysoki blondyn w progu domu tylko stoi, przypatrując się całej sytuacji. Marszczę brwi, nie rozpoznając w nim nikogo znajomego. Ani to kuzyn, ani brat, ani nawet wujek. Być może przyjaciel rodziny albo kolejny sponsor mamy. Nie zdziwiłabym się, gdyby teraz za męża obrała sobie o wiele młodszego. Jest znana z różnych miłosnych podbojów.

— Witaj w domu, Clarisso — odzywa się niskim głosem mężczyzna w progu. Zerka na moją walizkę, po czym wznosi oczy do nieba. Mam ochotę zrobić dokładnie to samo, widząc jego żałosną reakcję.  — Daj, pomogę ci.

— Nie trzeba. Do tej pory świetnie sobie radziłam — oznajmiam chłodno, mocniej zaciskając palce na rączce czarnego bagażu. Niech nie myśli, że wyświadcza mi jakąś przysługę. Nawet nie mam pojęcia, kim ten człowiek jest i skąd mnie zna. Byłoby miło, gdyby sam z siebie się przedstawił, ale skoro nie zamierza, czas na mój krok. — Mogę spytać o pańskie imię?

— Och, nie kojarzysz mnie? — pyta wyraźnie zaskoczony, więc posyłam mu głupkowaty uśmiech numer dwa. Palant. Dobrze wie, że nie pamiętam wielu rzeczy sprzed lat. Amnezja to nie choroba, która zniknie po tygodniu czy dwóch jak angina. Amnezja to fatalny wróg, który strasznie uprzykrza życie, na każdym kroku zabierając ze wspomnień ludzi miłe czy nawet te złe wydarzenia. Zabiera z głowy pozytywne skojarzenia, daty, symbolikę – ogółem wszystko. Dopiero po roku terapii, prób przypominania sobie, odzyskałam, jakby to ładnie ująć?, część pamięci. Moją podporą była również Melanie, dążąca do spełnienia wyznaczonych zadań. Tym razem jej celem była pomoc po moim urazie głowy, po tragedii, która mnie spotkała. Od zawsze ją kochałam, ale w trakcie okresu po nim pokochałam jeszcze bardziej. — Johnathan Towards, narzeczony Corey — tłumaczy mężczyzna, przekrzywiając głowę na jedną stronę. Wygląda na bardzo zaskoczonego, jednakże sądzę, iż jest to wymuszone, bym mogła go usprawiedliwić. Szczerze mówiąc, posyłam go do diabła wraz z tym swoim pachołkiem, który został moim kierowcą.

— Kiedy cię poznałam?

— Tuż przed... — milknie, zwieszając głowę. Żółć podchodzi mi do gardła na samą myśl. Wiem, o czym mówi, lecz wolałabym, aby wypowiedział to na głos. Milcząc, udając, unikając tego słowa, wprawia mnie w większą rozpacz. Nie można bać się wymówić "tragedia". — Przyjechaliśmy do was na Florydę. Wtedy byliśmy z Corey parą. Obiecałaś zjawić się na świętach.

— Zjawiłam się?

— Nie dotarliście — odpowiada cicho Johnathan, zerkając na coś za mną. Również obracam się, a widząc tam Corey, na moją twarz wstępuje delikatny uśmiech. Muszę pamiętać o zachowaniu pozorów. Dopóki siostra nie przeciąga struny, będę jej odpuszczać wiele rzeczy, wiele złych nawyków, jednakże moja granica wytrzymałości nie jest gruba. To cienka, naprawdę cieniutka linia, której nie wolno przekraczać. To jak długa ciągła na drodze. Na dodatek podwójna, z wyraźnie postawionym znakiem "STOP" na samym środku.

 Corey, zanim cokolwiek powie, lustruje mnie od stóp do głowy, przymykając powieki. Chyba niezbyt wpadłam w jej gusta, jeśli chodzi o ubiór. Mam na sobie stare, znoszone jeansy oraz białą, zwykłą koszulę w czarne kropki. Nie stroję się od trzech lat, więc nie reaguję na jej zawiedzione spojrzenie. Od zawsze wolała mnie w sukienkach i szpilkach, a nie spodniach i trampkach. Uważa, że taki strój jest zbyt młodzieńczy jak na mój wiek. Faktycznie, bo mając dwadzieścia sześć lat przechodzę na emeryturę i powinnam ubierać długie sukmany do ziemi, nosić berety i malutkie torebki, którymi mogłabym bić młodzież po głowach.

— Clarrie, jak cudownie, że dotarłaś przed tą burzą! Chyba przemokłaś. Skarbie, weź od niej tę walizkę, pewnie waży tony! — woła piskliwym głosem Corey, rzucając się w moje ramiona. Ze zdziwienia upuszczam bagaż, który ląduje na podłodze z głośnym hukiem. Tak, chyba w tej kwestii siostra może mieć rację. Nie mam pojęcia, jak upchałam swoje rzeczy do dwóch walizek, ale sumka, jaką zapłaciłam na lotnisku, nauczy mnie inaczej załatwiać takie sprawy. Reszta bagażu przyjedzie samochodem towarowym za tydzień dzięki zaufanemu człowiekowi.

— Schudłaś! Ćwiczyłaś? Bo nie widzę już nadmiaru tłuszczyku, którym ostatnio nas szczyciłaś.

Za tę uwagę Corey należy się porządny kopniak w piszczel, ale zamiast tego posyłam jej najszczerszy uśmiech, na jaki mnie stać. Dystans. Dystans i jeszcze raz dystans. Tego mnie uczył świetny nauczyciel, więc tak też powinnam robić. Stosować się do jego nauk. Na szybko liczę również do dziesięciu, by nie przyfasolić jej w tę cwaniacką gębę.

— Dieta.

— Chyba cud — prycha zadowolona z głupiego docinania. — Nie potrafisz gotować, więc całe szczęście, że wróciłaś do nas. Eleonora robi najlepsze posiłki na Ziemi. Chyba je pamiętasz, prawda?

— Ależ oczywiście, trudno byłoby zapomnieć. Może zaprowadzisz mnie do matki? Myślałam, że już od progu będzie witać swoją ulubioną córkę — mówię ironicznie, jednakże reakcja Corey jest taka, jak przypuszczałam. Głupkowaty chichot, wzniesienie oczu do nieba i wzruszenie ramionami.

Nie jesteśmy typowym, kochającym się rodzeństwem. Nigdy pewnie nie będziemy. Różni nas dosłownie wszystko. Nawet mogę zastanawiać się nad tym, czy Corey to rzeczywiście moja biologiczna siostra. Mama od zawsze lubiła szaleństwo, także w małżeństwie. Nie uznawała wierności aż po grób. Była i zapewne nadal jest straszną kobietą. Niestałą w uczuciach, bez żadnych dobrych wartości. Gdyby nie tata i Eleonora, wyrosłabym na kogoś dokładnie takiego samego jak ona albo Corey. Nie była córeczką tatusia, gardziła nim tak jak matka, jednak dla mnie był wielkim autorytetem. A mówiąc o Corey, z kieszeni jej obcisłych spodni wydobywa się głośny dźwięk telefonu, dlatego gestem wskazuje mi drzwi na końcu korytarza, sama uciekając w przeciwną stronę. Niechętnie ruszam cichym krokiem do dawnego gabinetu taty. Do pokoju wchodzę niczym agent, nie zwracając uwagi kobiety stojącej przy oknie, rozmawiającej przez komórkę.

— Oczywiście, że się nabrali — oznajmia mama, prychając. — Kto może się połapać, Erick? Clarissa się nie dowie, bo skąd? — przerywa na moment, wzdychając. Nadal stoi obrócona do mnie, co robi się coraz ciekawsze. Liczę, że zaraz jej tajemnica, którą właśnie komuś powierza, stanie się czymś jawnym dla mojej osoby, dlatego z przestrachu nie wykonuję żadnych gwałtownych ruchów, aby nadal pozostać cicho. — Z Internetu informacje znikną za dwadzieścia cztery godziny, poza tym moje dziecko nie korzysta z tego typu rzeczy. Posłuchaj, zbiórka na rzecz leczenia jej urazu to bujda, która rozeszła się jak świeże bułeczki. Liczę, że następnym razem wymyślisz coś bardziej kreatywnego, nie wciągając mnie zbytnio w ten biznes.

Otwieram szeroko oczy, zdumiona słowami matki. Zbiórka... CO? Przez chwilę, naprawdę drobny moment, mam ochotę podejść do niej, wyszarpać za włosy i zrobić z tego miejsca salę tortur, w której mogłabym spokojnie poznęcać się nad perfidną kobietą zwaną moją matulą. Liczę do dziesięciu, próbując odzyskać równowagę ducha. Tylko spokój jest ratunkiem. Tylko spokój.

— Dopilnuj tego, inaczej stracę dobrą reputację. — W tym czasie, gdy jakże pomysłowa Tate Rollos odwraca się, upuszcza na podłogę drogocenny, cienki telefon. Nie mogę powstrzymać uśmiechu, krążącego po mojej twarzy. Mała karma już teraz dopadła mamusię. — Clarrie... — szepcze, spoglądając mi w oczy. Czyli nawet wstydu nie ma? Jak śmiała wykorzystać mój uraz głowy sprzed trzech lat, by zebrać dla siebie pieniądze? Jak w ogóle ludzie dali się na to nabrać? Musieli być kompletnie oślepieni żałosną historią matki, która, zapewne, wszystko podkoloryzowała. Zrobiła z mojej tragedii źródło finansowe, by spłacać swoje długi. Jak ona może nazywać się moją mamą? Czy którakolwiek, kochająca, rodzina zrobiłaby coś tak okrutnego komuś bliskiemu? Jak ja się pokażę na mieście? — Skarbie...

— Przestań. Lepiej powiedz na wejściu, ile udało ci się zebrać. Jaka to sumka? Mam liczyć w  setkach, tysiącach czy może milionach? A może dodatkowo napisałaś gdzieś, że jestem umierająca? No, mamo, zaszczyć mnie swymi pomysłami.

— Clarisso, nie odzywaj się w ten sposób.

— W ten? Nie wierzę, że masz czelność mnie upominać, pomimo tego, iż to ty wyszłaś na kłamliwą, materialistyczną kobietę, łaknącą zysku z tragedii dziecka. Dzięki, mamo, to na pewno dla mojego dobra, prawda? — pytam, gromiąc ją wściekłym spojrzeniem. Od jakiegoś czasu rzadko się denerwowałam, jednak wystarczy jedna wizyta w rodzinnym domu, bym mogła wściec się na zapas. Tym bardziej rozmawiając z własną matką. — Proszę, szybko załatwcie mi pracę i mieszkanie, a uwierz, więcej nie będę odzywać się w ten sposób.

— Jesteś nie do poznania, Clarisso. Obudziłaś w sobie wewnętrzną nastolatkę?

— Nie. Obudziłam w sobie wściekłą córkę pieniężnego pasożyta, mamo. Ciebie też miło widzieć, to na pewno będzie cudownie spędzony czas w rodzinnym gronie — oświadczam chłodno, wychodząc z dawnego gabinetu taty, który miesiąc po jego śmierci przeobraził się w salkę relaksacyjną matki.

Po drodze do salonu zauważam, iż wszystkie stare fotografie zniknęły ze ścian, natomiast zostały zastąpione abstrakcyjnymi obrazami, nijak mającymi się do wystroju domu. Przewracam oczami, potykając się o walizkę, którą miał wziąć Johnathan. Z hukiem upadam na podłogę, jednak nie zwracam na to większej uwagi. Siedzę przy bagażu sporo czasu, nikt nawet nie reaguje, przez co mam ochotę wyć z rozpaczy. Nie, nie dlatego, że dość mocno obiłam sobie pupę o kafelki. Dlatego, że muszę tu mieszkać przez najbliższy czas. Mieszkać wśród ludzi bezwzględnych, fałszywych, obojętnych, materialistycznych, w ogóle nie zainteresowanych rodziną. Dla mnie od dnia dzisiejszego mogliby przestać istnieć, a nie zrobiłoby to różnicy nawet światu. Może przyczyniłoby się do oszczędzania pieniędzy przez osoby, które nabierają się na sztuczki mamy.

Głośno wzdycham, przymykając powieki. Dam sobie dwa tygodnie. Jeśli do tego czasu oni nie znajdą mi mieszkania, ucieknę choćby na ławkę, byleby jak najdalej od pieniężnych pasożytów. Dwa tygodnie. Dlaczego mam wrażenie, iż to będzie wieczność?

 Ahoj, misie! 

I jak rozdział? Powiem wam w sekrecie, że strasznie się stresowałam, wypuszczając go na wolność, by mógł do was pobiec. To powrót na stare śmieci, to powrót do historii, od której zaczynałam pisanie na poważnie. Czuję ogromną presję, aby was nie zawieść, ale chyba najbardziej obawiam się zawieść samą siebie, ponieważ tyle razy wracałam do "Pana Wszechświata", pisząc go na nowo.

Dziś podaję wam na tacy ostatnią ostateczną wersję PW i liczę, że przypadnie wam do gustu. Początek znacznie różni się od oryginału, jednak jestem z niego zadowolona.

Pamiętajcie o zostawieniu czegoś po sobie, żebym wiedziała, że wraz z moim powrotem, wróciliście także wy!

Następny rozdział: 13.01.2018

Do poczytania, wasza Aga! <3

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top